Janusz A. Zajdel TAM I Z POWROTEM

Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś — zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery — objawił się przed nim widok dość nawet sympatyczny.

Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli poprowadził w głąb korytarza.

Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ściany stanowią nieprzerwaną siatkę prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami.

— Oto nasze depozytorium — odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. — Proszę, tak to wygląda.

Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok.

— Ten pojemnik jest pusty — wyjaśnił lekarz. — To jeden z nielicznych, jakie mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesiące… Miejsca zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąża za potrzebami. Ma pan szczęście, że właśnie oddano do użytku nowy odcinek. W pana sytuacji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Myślę, że jest pan zdecydowany…?

Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i zwierając dłonie na uchwytach lasek.

— Nie mam wyboru — powiedział już w windzie. — Dziś czuję się szczególnie źle. Niech to już będzie poza mną.

Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o żonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem.

Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu.

— Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! — mówił ktoś tuż nad nim.

Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały już tak jaskrawą purpurą. Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał.

— Co…? — udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami.

— Żyjesz. Znowu żyjesz — usłyszał ciepły, niski głos.

Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego nagie ciało włochatą tkaniną.

— Czy coś się… nie udało? — Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową.

— Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fachową opieką. Jeszcze dwa, trzy dni — i będziesz mógł chodzić.

Do świadomości Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł gwałtowny skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie…

— Ile… ile… to trwało? — wykrztusił, patrząc bacznie w twarz swego opiekuna.

Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kąt.

— Trochę… długo… — powiedział wreszcie.

— Ile? Czterdzieści? Sześćdziesiąt lat?

— Sto pięćdziesiąt, ale nie można było inaczej, zrozum, nie można było niczego przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, jeden schodzi z witalizatora, drugi już czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! — Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz szybciej, jakby w obawie, by Laut nie przerwał mu tych chaotycznych wyjaśnień. Ale Laut milczał.

„Sto pięćdziesiąt lat! Sto pięćdziesiąt lat… — powtarzał w myślach. — Chociaż właściwie, jaka różnica, czy pół, czy półtora wieku? To była śmierć i nowe narodzenie, tylko ta pamięć, która została stamtąd taka świeża, jakby wczorajsza…”

— Nazywam się Ovry — mówił jego opiekun, teraz już wolniej, jakby uspokojony zachowaniem pacjenta. — Jestem twoim kuratorem, mam ci dopomóc w pierwszych dniach, służyć radą i wyjaśnieniami. Półtora wieku to spory kawałek czasu, świat zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie zmienili się tak bardzo. Spróbuj, czy zdołasz usiąść… Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leż spokojnie. Zaraz poczujesz się silniejszy, połknij tabletkę i poleż jeszcze. Tak, ludzie są podobni, jak dawniej. Może nawet trochę lepsi, rozważniejsi..

…Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, byliście dość lekkomyślni. Ta wasza metoda, dzięki której znalazłeś się w naszych czasach, przysparza nam do dziś mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie chorego i przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki choroba stanie się uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomyślał o jej konsekwencjach. A teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu. Odziedziczyliśmy po was i po dalszych pokoleniach całe setki i tysiące kilometrów podziemnych korytarzy-chłodni z milionami zamrożonych pacjentów czekających na wyleczenie! Zamiast starać się leczyć, udoskonaliliście metody konserwowania pacjentów.

Twoja choroba była możliwa do wyleczenia już dziewięćdziesiąt cztery lata temu. W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie ożywionych. Leczenie przestało być kluczowym problemem — stała się nim liczba pacjentów oczekujących na swoją kolej.

Wasze prymitywne metody hibernacji wymagają niezwykle skomplikowanych zabiegów witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa to niezmiernie długo. Setki tysięcy ludzi, już wyleczonych, oczekuje na obudzenie do życia. Miliony czekają na zabiegi.

Powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, jak wy. Może nawet lepsi. Dlatego też staramy się wywiązać z moralnych zobowiązań, jakie nałożyła na nas przeszłość, przekazując nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych problemów naszej cywilizacji. Tysiące naukowców opracowuje metody automatyzacji obsługi tych nieszczęsnych ludzkich mrożonek, którymi nas obdarzyliście. A potem, po przywróceniu ich do życia, dopiero zaczynają się prawdziwe kłopoty! Ale dość tych narzekań, bo pomyślisz, że do ciebie kieruję te żale. Moim obowiązkiem jest jednak wyjaśnienie tego wszystkiego.

Laut słuchał z rosnącym zainteresowaniem. Równocześnie czuł, jak ciało jego wraca do dawnej sprawności. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim mężczyzną.

— A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma już chorób, które są dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie przechowujecie swoich chorych?

— Owszem, zdarza się niekiedy taka konieczność, ale nie trwa to tak długo, kilka albo najwyżej kilkanaście lat hibernacji — nie dłużej. Nie przysparzamy więc kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy możesz już usiąść?

Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie.

— Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? — Ovry patrzył troskliwie na swego podopiecznego.

— Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym… To wszystko jest przerażające, straszne… — Laut pokręcił głową z wyrazem rozpaczy na twarzy. — Co wy zrobiliście z tej nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego ruchu, w którym nie sposób żyć!

— Coo? — Ovry był szczerze zdziwiony. — Czyżby nasze czasy tak bardzo różniły się od twoich?… Przecież nasz ośrodek adaptacyjny mieści się w jednym z najspokojniejszych rejonów globu!

— A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałości. Jestem zupełnie oszołomiony, zagubiony, nie wyobrażam sobie włączenia się w ten szaleńczy nurt… Nie wiem, co mógłbym robić w tym świecie. Nie mam pojęcia, czym zajmują się ci ruchliwi, hałaśliwi ludzie, jaki sens mają ich codzienne poczynania na lądzie, w wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale nie widzę tu miejsca dla siebie.

— Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich, podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć — powiedział Ovry dobrotliwie. — A jeśli to nie da wyników, zaradzimy jakoś inaczej. W naszym świecie wszyscy są szczęśliwi, nie może być niezadowolonych i zagubionych. Przyjdź do mnie, gdy będziesz już na pewno wiedział, że jesteś tu nieszczęśliwy…

— Pytałeś mnie kiedyś, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z odsyłaniem pacjentów w przyszłość. Nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego do końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i nieszczęśliwy, obowiązkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co może uczynić nasza cywilizacja dla swego zbłąkanego prapraprzodka.

Powiedziałem, że nie ma wśród nas ludzi nieszczęśliwych. Nie znaczy to, że wszyscy rodzą się szczęśliwcami, dopasowanymi idealnie do naszej rzeczywistości. Nieszczęście, frustracja — to najcięższa choroba, nękająca ludzkość w każdym okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynaleźliśmy na to sposób. A właściwie to wy ten sposób wynaleźliście, a my zastosowaliśmy go, jedynie w nieco zmodyfikowanej technicznie formie, do naszych problemów… Uogólniliśmy waszą metodę i teraz odsyłamy w przyszłość nie tylko ludzi chorych fizycznie. Jeśli ktoś ma problemy natury osobistej, których nie może rozwiązać dziś, zamrażamy go, aby doczekał czasów, gdy jego problem stanie się rozwiązalny. Nasze hasło brzmi: „Jeśli jesteś nieszczęśliwy — nie przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu. Zaczekaj na swoje szczęście!”

Jak zauważyłeś, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niż w waszych czasach. A mimo to radzimy sobie jakoś. Nie ma w wśród nas niezadowolonych z życia. Jeśli masz problem naukowy nierozwiązalny dziś — przeskocz jedno stulecie. Jeśli marzeniem twoim jest podróż do odległej galaktyki — zaczekaj tysiąc lat. Jeśli znudził cię dzień dzisiejszy — zaczekaj.

Następne wieki będą o wiele ciekawsze…

— Czy to ma być sposób na moje problemy? — Laut uśmiechnął się smętnie. — Przecież ja właśnie zbyt daleko odbiegłem od mojego czasu, od mojej rzeczywistości, podróż więc w dalszą jeszcze przyszłość…

— Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uważnie. Pomyśl, co jest przyczyną twojego nieszczęścia?

— Powiedziałem: to, że tu jestem! Że nie mogę być z powrotem tam, w moim czasie…

— O, właśnie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas?

— Czy to możliwe? — Laut patrzył w oczy Ovry’ego z obudzoną na nowo nadzieją. — Czy możliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się z powrotem… tam?

— W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo już, że teoretyczna możliwość takiej transmisji istnieje. Jeśli zatem zaczekasz…

— Jak długo?

— Przecież to nieważne! Tysiąc czy sto tysięcy lat — jaka różnica, jeśli będziesz oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz — ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: „U nas nikt nie może być długo nieszczęśliwy”. Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych!

— Mógłbyś mnie ponownie zamrozić?

— No, może nie dosłownie „zamrozić”. Mamy znacznie lepsze metody. Mniej kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię automaty, gdy nadejdzie właściwy czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. „Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy reaktywować…” — tu wpiszesz: „Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty”. Dalej: „Inne dyspozycje” tu wpisz: „Transmitować natychmiast” i podaj współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty.

— Automaty? Czy można na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? — zaniepokoił się Laut.

— Już dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będą cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie doskonalsze nawet od współczesnych.

— Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka?

— Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niż rozwiąże się problem transmisji w przeszłość, możesz zatem spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się?

— Nie mam właściwie wyboru… Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w wiek dwudziesty?

— O, chyba nie, chyba nie… — Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. — Wypełnij etykietkę i chodź…

Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w czeluść przetrwalni.

Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał — ale był tylko wzrokiem i słuchem, niczym więcej. W polu widzenia przesuwały się kable, uchwyty manipulatorów, czujniki i elektrody.

Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie nikogo.

— Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotrwał… A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei… — mówił jeden głos.

— Musimy? Dlaczego? — odezwał się drugi, lekko skrzypiący.

— Bo taki program i musimy.

— A zostawić, jak jest…?

— A po co nam to tutaj?

— I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo — i już?

— Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj.

Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyją i że dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty. Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu.

— Przerzucamy? — powiedział ten skrzypiący.

— Nie nastawiłeś celownika.

— A czy to nie wszystko jedno?

— Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go…?

— Ojej, jeszcze czytać… Koniec dwudziestego.

— Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie zwrot.

— Już gotowe. Przelewaj go.

— Zaraz.

— Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czegoś innego. To dlaczego my ich…

— Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer, nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda.

Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy.

— A zaworę założyłeś? — krzyczał uniwer. — Nie założyłeś, zapomniałeś znowu, w łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, że wyłączę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów…

Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wchodził właśnie, czy wychodził z domu… Czyżby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku?

Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi, zatańczył w miejscu.

„Cud! — pomyślał. — Nic innego, tylko cud jakiś!”

Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się.

— Elen — zawołał w głąb mieszkania. — Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie boli!

— Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? — Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i czerwonymi od łez. — Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś…!

I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu odbył daleką podróż tam i z powrotem.

Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może nieważny, ale chyba trochę dziwny.

Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą…

— Czy tu mieszka pan Laut?

— Tak, to ja. O co chodzi?

— To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie….

— To już nieaktualne — przerwał mu Laut. — Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy…

— O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podobne… Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze?

— Ależ oczywiście, bardzo proszę. — Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę.

— Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki wpłaconej na poczet usługi — mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia.

— Oczywiście, to nieważne — powiedział Laut.

Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pęsetą podłubał przez chwilę w uchu…

W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metalicznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco:

— Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża… O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut?

— Nie, doktorze… — Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie.

— Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!


1970

Загрузка...