Łoskot ustał, tylko z rzadka delikatnie podzwaniało poszycie rufy. Spojrzeli na siebie.
— No to cześć! — przerwał ciszę Severe. — Automat zdechł na ostatnich metrach.
— Pilnowałem… Czułem, że lada chwila… Przeciążyliśmy go w tym pośpiechu jak wielbłąda. Teraz trzeba go będzie zmieniać.
— Sądziłem, że mi pomożesz.
— Oczywiście, a potem się zajmę automatem. Mam nadzieję, że starczy czasu.
— Jak myślisz, kiedy oni będą? — spytał Severe.
— Za dobę, dwie, a może i mniej.
— Tylko? Chciałem się tu rozejrzeć…
— Starczy na to dnia. Skały i skały, nudne miejsce. Gdyby wracali o miesiąc później, na ich trasę wyszedłby Tytan. Lądowanie tam to istna rozkosz.
— Ale byśmy się wtedy werżnęli — przerwał Severe. — Podziękuj losowi, że to Japet. Zaledwie pięć kwintylionów ton masy. Tytan trzynaście razy cięższy…
— Brawo, ale naprawdę nie musisz mi imponować swymi wiadomościami. Im też byś pewnie nie zaimponował.
— Im… to by mi do głowy nie przyszło. Z bohaterami trzeba oględnie…
— Słusznie — potaknął Bragg. — Skoro już się dorobiłem siwizny na statku kurierskim, to jasne, że bohaterem nie jestem.
— Pleciesz!
Zamilkli odpoczywając. Potem sprawdzili, czy najbliższe skały ostygły już na tyle, by można było wyjść ze statku. Po chwili Severe powiedział.
— Żeby latać w Układzie Słonecznym, nie trzeba być bohaterem. Ale poza granice Układu, to już inna sprawa. Ci wylecieli pierwsi.
— No, nie pierwsi — Bragg zamierzał się uśmiechnąć, lecz się rozmyślił.
— Ale tamci nie wrócili. Pierwsi są więc ci. A my już ich przywitamy, przekonasz się.
— No to możemy wychodzić — stwierdził Bragg.