Kir Bułyczow WYBÓR

Выбор (Wybor)


Było duszno, chciałem zrobić przeciąg, ale ciągle ktoś zamykał drzwi. Byłem zmęczony. Do tego stopnia, że prawie przez około pięć minut, zanim podniosłem słuchawkę, starałem się wymyślić prawdopodobną wymówkę, która pozwoli mi nie umówić się na dzisiaj z Katrin. A potem, kiedy wykręciłem numer, wyobraziłem sobie, jak Katrin zaraz powie, że nie może się ze mną spotkać, ponieważ ma zebranie. Katrin podniosła słuchawkę i powiedziała, że mogłem zadzwonić trochę wcześniej. Obok stolika z telefonem zatrzymał się Krogius, położył na blacie torbę z konserwami i cukrem — wybierał się na letnisko. Stał przy telefonie i czekał, żebym skończył rozmowę. Patrzył na mnie błagalnie. Katrin mówiła cicho.

— Co? — zapytałem. — Mów głośniej.

— Za czterdzieści minut — powiedziała Katrin. — Tam, gdzie zawsze.

— No widzisz — powiedziałem do Krogiusa, odkładając słuchawką. — Teraz możesz dzwonić.

— Dziękuję — powiedział Krogius. — Żona za moment wychodzi z pracy.

Przy wejściu do laboratorium czekała na mnie panienka z biblioteki. Powiedziała, że od dwóch lat zalegam ze składkami na Czerwony Krzyż i że mam zablokowany abonament w bibliotece, ponieważ nie oddałem ośmiu książek. Zupełnie zapomniałem o tych książkach. Co najmniej dwie z nich pożyczył ode mnie Suren. A Suren wyjechał do Armenii.

— Czy weźmie pan udział w „żywej gazecie”? — zapytała panienka z biblioteki.

— Nie — powiedziałem i uśmiechnąłem się do niej uśmiechem Łanowego albo Jeana Paula Belmondo.

Panienka oświadczyła, że jestem wielkim aktorem, tylko szkoda, że się nie chcę uczyć, a ja odpowiedziałem, że nie mam się po co uczyć, bo i tak wszystko umiem.

— Pan jest taki miły — powiedziała panienka. — Taki dobry.

— To nieprawda — powiedziałem. — Ja tylko udaję.

Panienka nie uwierzyła i odeszła prawie szczęśliwa, chociaż powiedziałem jej prawdę. Ja tylko udawałem. Było duszno. Poszedłem piechotą na plać Puszkina, żeby zabić czas. Przy filharmonii Czajkowskiego sprzedawali w kiosku goździki, ale goździki były marne, a poza tym pomyślałem, że jeżeli pójdziemy gdzieś z Katrin, będę wyglądał jak amant. Ogarnęło mnie głupie uczucie, że wszystko już kiedyś było. I ten osowiały dzień. I Katrin, która czeka na mnie na długiej półokrągłej ławce, a u stóp Puszkina stoją doniczki z przywiędłymi kwiatami i leży wypłowiały bukiecik chabrów.

Tak, wszystko już było. Nawet chabry. Ale Katrin spóźniała się, więc usiadłem na wolnym brzegu ławki; z tej strony nie było cienia i dlatego nikt tu nie siadał. W cieniu tłoczyli się niemieccy turyści z zakupami, a dalej na przemian emeryci i tacy jak ja, którzy czekali. Jeden staruszek głośno mówił do sąsiada.

— To zbrodnia siedzieć w Moskwie w taką pogodę. To zbrodnia.

Złościł się, jakby tej zbrodni był ktoś winien. Katrin przyszła nie sama. Za nią, a raczej obok niej, szedł potężny, szeroki w barach mężczyzna z bródką nieumiejętnie przylepioną do podbródka i policzków. Bródka nadawała mu wygląd oszusta. Mężczyzna był w białej furażerce i gdyby było nieco chłodniej, na pewno włożyłby zamszową marynarkę. Patrzyłem na mężczyznę, ponieważ na Katrin patrzeć nie miałem powodu. Katrin i tak znałem. Jest podobna do młodego doga.

Katrin odnalazła mnie, podeszła i usiadła. Mężczyzna również usiadł. Katrin udała, że «mnie nie zna, więc nie patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział:

— Bardzo tu gorąco. Takie słońce. Można dostać udaru słonecznego.

Katrin patrzyła prosto przed siebie, a tamten zachwycał się jej profilem. Miał ochotą dotknąć jej ręki, ale nie starczyło mu śmiałości i jego palce niechcący zawisły nad dłonią Katrin. Mężczyzna miał mokre czoło i lśniące, policzki.

Katrin odwróciła się od niego, jednocześnie cofnęła rękę, i nie patrząc na mnie powiedziała samymi wargami.

— Zmień się w pająka. Przestrasz go śmiertelnie. Tylko tak, żebym ja nie widziała.

— Pani coś mówiła? — zapytał mężczyzna i dotknął jej łokcia. Jego palce zamarły, kiedy musnęły chłodną skórę.

Pochyliłem się do przodu, żeby mu spojrzeć w oczy i zamieniłem się w wielkiego pająka. Mój odwłok miał pół metra długości, a łapy ponad metr. Wymyśliłem sobie żuchwy, które wyglądały jak krzywe piły wysmarowane cuchnącym jadem. A na plecach ulokowałem rojowisko pajęczych dzieci. Dzieci również poruszały żuchwami i ociekały jadem.

Mężczyzna nie od razu zrozumiał, co się stało. Zmrużył oczy, ale nie cofnął ręki z łokcia Katrin. Wobec tego zamieniłem Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, aby poczuł pod palcami chłód szarego chitynowego pancerza. Mężczyzna przycisnął do piersi rozczapierzone palce, a wolną dłonią pomachał przed oczami.

— Do diabła — powiedział. Wydało mu się, że zachorował. Podobnie jak inni potężnie zbudowani mężczyźni był hipochondrykiem. Zmusił się, aby jeszcze raz spojrzeć w moją stronę i wtedy wyciągnąłem do niego moje przednie szponiaste łapy. I mężczyzna uciekł. Wstydził się ucieczki, ale nie mógł opanować strachu.

Niemcy złapali się za torby z zakupami. Staruszkowie patrzyli w ślad za nim. Katrin roześmiała się.

— Dziękuję — powiedziała. — Świetnie ci to wychodzi.

— On by nie uciekł — powiedziałem — gdybym cię nie przemienił w pajęczycę.

— Jak ci nie wstyd!

— Dokąd pójdziemy? — zapytałem.

— Dokąd zechcesz — powiedziała Katrin.

— Dzisiaj jest strasznie duszno. Gdzie on się do ciebie przyczepił?

— Pod kinem. Powiedziałam mu, że idę na spotkanie z mężem, ale potem postanowiłam go ukarać, bo był okropnie pewny siebie. Może pójdziemy do parku? Napijemy się piwa.

— Dzisiaj tam będzie straszny tłok — powiedziałem.

— Dziś piątek. Sam mówiłeś, że w piątki wszyscy rozsądni ludzie wyjeżdżają za miasto.

— Jak sobie życzysz.

— W takim razie chodźmy łapać taksówkę.

Na postoju była straszna kolejka. Słońce opadło na dachy i wydawało się, że jest zbyt blisko ziemi.

— Zrób coś — powiedziała Katrin. Wyszedłem z kolejki i zacząłem łapać łebka.

Nigdy tego nie robię, chyba tylko dla Katrin. Na rogu zobaczyłem pusty samochód i przemieniłem się w Jurija Nikulina.

— Dokąd? — zapytał szofer, kiedy wsunąłem w okienko głowę Nikulina.

— Na Sokolniki.

— Siadaj, Jura — powiedział szofer. Zawołałem Katrin, a ona zapytała mnie, kiedy szliśmy do samochodu, w kogo się zmieniłem.

— W Jurija Nikulina.

— Słusznie — powiedziała Katrin. — Kierowca będzie dumny, że jechałeś jego samochodem.

— Przecież wiesz…

— To był żart — powiedziała Katrin.

— Jakoś dawno cię nie pokazywali w kinie — powiedział szofer rozkoszując się moją bliskością.

— Mam wiele pracy w cyrku — odparłem.

Cały czas musiałem o nim myśleć, chociaż wolałbym patrzeć na Katrin. Katrin uśmiechała się. Przygryzła dolną wargę i koniuszki ostrych zębów wbiły się w różową skórę. Szofer był gadatliwy, dałem mu rubla, a on powiedział, że zachowa go na pamiątkę.

Pod wielkimi drzewami przy wejściu panował chłód i wszystkie ławki były zajęte. Dalej za okrągłym basenem wznosiła się kopuła, którą zostawili tu Amerykanie, kiedy urządzali wystawę. Teraz również tu była wystawa „Inter-cośtam-71”. Pomyślałem, że jeżeli Garów przeczyta do poniedziałku mój i Kriogusa referat, to we wtorek przyjdzie do laboratorium. Krogius nie zdawał sobie sprawy, jak narozrabialiśmy. Ja tak.

— Chodźmy na lewo — powiedziała Katrin. W lasku, poprzecinanym ścieżkami, pod jakimś dawno nie malowanym płotem Katrin rozścieliła dwie gazety i usiedliśmy na trawie. Katrin zachciało się piwa, wyjąłem butelkę z teczki. Kupiłem ją po drodze z pracy, ponieważ pomyślałem, że Katrin będzie miała ochotę na niwo. Nie miałem czym otworzyć butelki, więc poszedłem w stronę płotu, żeby zerwać kapsel o sztachety. Wzdłuż płotu biegł wielki rów i pomyślałem sobie, że mógłbym przez ten rów przelecieć, nie przeskoczyć, tylko przelecieć. Ale na ścieżce pojawiły się dwie kobiety z dziećmi w wózkach, więc przeskoczyłem przez rów.

— Czy chciałabyś latać? — zapytałem Katrin.

Katrin spojrzała mi prosto w oczy i zobaczyłem, jak jej źrenice zrobiły się maleńkie, kiedy w nie zajrzało słońce.

— Nic nie rozumiesz — powiedziała. — Nie umiesz czytać myśli.

— Nie umiem — powiedziałem.

Piliśmy piwo przekazując sobie butelkę jak fajkę pokoju.

— Strasznie gorąco — powiedziała Katrin. — A to dlatego, że nie pozwalasz mi upinać włosów.

— Ja?

— Powiedziałeś, że bardziej ci się podobam z rozpuszczonymi włosami.

— Podobasz mi się niezależnie od fryzury.

— Ale z rozpuszczonymi włosami bardziej.

— Z rozpuszczonymi bardziej. Przyjąłem jej ofiarę.

Katrin siedziała z ręką opartą o trawę, a rękę miała szczupłą i silną.

— Katrin — powiedziałem. — Wyjdź za mnie za mąż. Kocham się.

— Nie wierzę ci — powiedziała Katrin.

— Nie kochasz mnie.

— Jesteś głupi — powiedziała Katrin.

Pochyliłem się nisko i pocałowałem po kolei jej smukłe opalone palce. Katrin położyła mi na karku drugą dłoń.

— Dlaczego nie chcesz wyjść za mnie za mąż? Będę dla ciebie zawsze okropnie przystojny. Jak aktor filmowy.

— Zmęczysz się — powiedziała Katrin.

— A więc?

— Nigdy nie wyjdę za ciebie — powiedziała Katrin. — Jesteś przybyszem z kosmosu, niebezpiecznym, obcym człowiekiem.

— Wychowałem się w Domu Dziecka — powiedziałem. — Wiesz o tym. I obiecują ci, że nigdy nie będę nikogo hipnotyzować. Ciebie tym bardziej.

— Czy coś mi wmawiałeś?

Cofnęła dłoń z mojego karku i poczułem, jak jej palce zawisły w powietrzu.

— Tylko wtedy, kiedy sama prosiłaś. Kiedyś cię ząb bolał. Pamiętasz? I kiedy chciałaś zobaczyć żyrafę na placu Komsomolskim.

— Nie próbowałeś mi wmówić, że cię kocham?

— Nie opowiadaj głupstw i połóż dłoń tam, gdzie była. Tak mi wygodniej.

— Nie kłamiesz?

— Ja chcę, żebyś mnie naprawdę kochała. Dłoń powróciła na miejsce i Katrin powiedziała:

— Nie wierzę ci.

Wypiliśmy piwo i postawiliśmy butelką na widoku, żeby ten, komu się przyda, znalazł ją i sprzedał. Rozmawialiśmy na zupełnie błahe tematy, nawet o ojczymie Tatiany, o Wice i o ludziach, którzy przechodzili obok i patrzyli na nas. Wyszliśmy z parku, kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno, długo staliśmy w kolejce do taksówek, a kiedy odprowadziłem Katrin pod jej dom, nie chciała mnie pocałować na pożegnanie i w ogóle nie dogadaliśmy się w sprawie przyszłości.

Poszedłem do domu piechotą, było mi smutno, wymyśliłem więc perpetuum mobile, a potem udowodniłem, że ono i tak nie będzie pracować. Dowód był bardzo trudny i prawie zapomniałem o Katrin, kiedy znalazłem się na mojej ulicy. I wtedy zrozumiałem, że kiedy przyjdę do domu, zadzwoni telefon i Krogius powie, że niczego nie osiągniemy. Nie chciało mi się obchodzić długiego gazonu i postanowiłem przelecieć górą. Latać było niełatwo, ciągle traciłem równowagę i nie zdecydowałem się wlecieć do siebie na trzecie piętro, chociaż okno było otwarte. Wszedłem po schodach.

Kiedy otworzyłem drzwi, poczułem, że ktoś siedzi w ciemnym pokoju i czeka na mnie. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i bez pośpiechu zamknąłem je na łańcuch. Potem zapaliłem światło w przedpokoju. Człowiek, który siedział po ciemku, wiedział, że czuję jego obecność, ale się nie poruszył. Zapytałem:

— Dlaczego pan siedzi bez światła?

— Zdrzemnąłem się — odparł człowiek. — Długo pana nie było.

Wszedłem do pokoju, przycisnąłem guziczek kontaktu i powiedziałem: — Może zaparzyć kawy?

— Tylko dla siebie. Ja nie będę pił. Promieniowało od niego poczucie własnej wartości. Ociekał godnością. Dlatego ja również stałem się niezmiernie dostojny i wmówiłem mu, że mam granatowy krawat w paseczki. Gość uśmiechnął się i powiedział:

— Szkoda pańskich wysiłków. Niech pan lepiej zaparzy kawę.

Poszedł za mną do kuchni, wyjął z kieszeni zapałki i zapalił gaz, kiedy wsypywałem kawę do ekspresu.

— Czy nie czuje się pan samotny? — zapytał.

— Nie.

— Nawet dziś?

— Dziś tak.

— Dlaczego pan się do tej pory nie ożenił?

— Dziewczęta nie chcą mnie kochać.

— A może przywykł pan do samotności?

— Może.

— Ale ma pan przyjaciół.

— Mam wielu przyjaciół.

— Ale przyjaciół nie obchodzi, co się z panem dzieje?

— Nieprawda. A jak pan wszedł do mieszkania?

Człowiek wzruszył ramionami i powiedział:

— Wleciałem. Okno było otwarte.

Stał z głową przechyloną na bok i wpatrywał się we mnie, jakby oczekiwał, że wyrażę zdziwienie. Ale ja się nie zdziwiłem, ponieważ sam omal nie zrobiłem tego samego — bałem się tylko, że stracę równowagę i uderzę o balustradę balkonu. Człowiek ze skruchą pokręcił głową i powiedział:

— Nie ma wątpliwości — i poprawił binokle. Mógłbym przysiąc, że trzy minuty temu nie miał na nosie żadnych binokli. Wlałem kawę do filiżanki, wziąłem paczkę wafli i poprosiłem gościa do pokoju. Zmęczył mnie upał i rozmowy, które do niczego nie prowadzą.

— Niech pan zdejmie buty — powiedział gość demonstrując troskliwość. — Nogi muszą odpocząć.

— Jest pan niezmiernie uprzejmy — powiedziałem. — Ale jeśli można, najpierw wypiję kawę, bo jestem senny.

Człowiek przeszedł przez pokój, zatrzymał się przed półką i przesunął palcem po grzbietach książek, niby kijem po sztachetach.

— A więc — powiedział rzeczowym tonem. — Niejednokrotnie zadawał pan sobie pytanie, czemu jest pan inny niż wszyscy. I odpowiedzi na to pytanie pan nie znalazł. Jednocześnie coś powstrzymywało pana od tego, aby zwrócić się do lekarza.

— Jestem taki, jak wszyscy — powiedziałem i pomyślałem, że trzeba było go posłuchać i zdjąć buty.

— Już w Domu Dziecka uczył się pan lepiej niż pana rówieśnicy. Znacznie lepiej. Zadziwiał pan swoich nauczycieli.

— Drugie miejsce na olimpiadzie matematycznej — powiedziałem. — Ale nauczycieli nie zadziwiałem. I medalu nie dostałem.

— Medalu nie zdobył pan celowo — powiedział gość. — Pan się wstydził swoich zdolności. Pan nawet przekonał Krogiusa, że jest on pełnoprawnym współautorem waszej pracy. A to nieprawda. Dysponuje pan potężną siłą przekonywania. Może pan wmówić każdemu człowiekowi diabli wiedzą co.

— A panu? — zapytałem.

— Mnie nie — odparł mój gość i zamienił się w niewielki pomnik ojca sztuki drukarskiej Iwana Fiodorowa.

— To interesujące — powiedziałem. — Teraz pan powie, że jest pan moim krewnym i że łączą nas niewidzialne związki genetyczne.

— Słusznie — powiedział gość. — Gdyby tak nie było, pan by się nie domyślił, że czekam na pana, wyraziłby pan co najmniej zdziwienie, widząc nieznajomego człowieka w zamkniętym mieszkaniu. Zdziwiłby się pan słysząc, że wleciałem przez okno na trzecim piętrze. A propos, czy już pan umie latać?

— Nie wiem — przyznałem. — Dziś próbowałem pierwszy raz. A co ja jeszcze umiem robić?

— Wystarczy ci spojrzeć na stronę książki, żeby zapamiętać tekst, dodajesz, mnożysz, wyciągasz pierwiastki tak łatwo, że mógłbyś z powodzeniem występować na scenie, możesz nie jeść przez kilka dni, zresztą nie spać również.

— Chociaż lubię robić jedno i drugie.

— Przyzwyczajenie — chłodno powiedział gość. — Wpływ środowiska. W Domu Dziecka pilnowano, żeby wszystkie dzieci spały w nocy. Umiesz widzieć związek między faktami i zjawiskami pozornie nie mającymi ze sobą nic wspólnego. W tutejszych kategoriach jesteś geniuszem. Chociaż nie wszystkie swoje zdolności umiesz wykorzystać, a niektórych zresztą nawet nie podejrzewasz.

— Na przykład? — zapytałem.

Gość niezwłocznie rozwiał się w powietrzu i zmaterializował się za moimi plecami w otwartych drzwiach. Potem bez pośpiechu podszedł do półki, wyjął słownik angielsko-rosyjski i rzucił nim w górę. Słownik zastygł w powietrzu.

— To wszystko jest jeszcze przede mną? — zapytałem bez szczególnego entuzjazmu.

— To jeszcze nie wszystko.

— Jeśli o mnie chodzi, to mi wystarczy.

— Jeżeli będziesz się uczył. Jeżeli powrócisz do naturalnego środowiska. Jeśli znajdziesz się wśród sobie podobnych.

— Tak — powiedziałem. — To znaczy, że jestem mutantem. Skaza genetyczna. I do tego nie jestem wyjątkiem.

— To nie tak — powiedział gość. — Po prostu jesteś tu obcy.

— Tu się urodziłem.

— Nie.

— Urodziłem się na wsi. Moi rodzice zginęli w czasie pożaru lasu. Strażacy znaleźli mnie i przywieźli do miasta.

— Nie.

— W takim razie niech pan powie.

— Powinniśmy byli znaleźć cię wcześniej. Ale to było niełatwe. Myśleliśmy, że nikt nie uszedł z życiem. To był statek zwiadowczy. Kosmiczny statek. Tam byli twoi rodzice. Statek uległ katastrofie. Spłonął. Zdążyli cię wyrzucić ze statku. Spalił się las. Strażacy, którzy cię znaleźli całego i zdrowego, nie wiedzieli, że do końca pożaru chroniło cię pole siłowe.

Słuchałem go, ale dręczyło mnie coś zupełnie innego.

— Proszę mi powiedzieć — poprosiłem — jaki ja jestem naprawdę?

— Czy chcesz wiedzieć, jak wyglądasz?

— Tak.

Gość przeistoczył się w opływową substancję, półprzeźroczystą, zmieniając kolor i kształt, nie pozbawioną wszelako pewnej gracji.

— To również złudzenie?

— Nie.

— Ale przecież ja się nie staram być człowiekiem. Ja jestem człowiekiem.

— W przeciwnym razie nie mógłbyś wyżyć na Ziemi. Myśleliśmy, że zginąłeś. A ty się przystosowałeś.

— Będą musiał odlecieć z panem? — zapytałem.

— Rozumie się — powiedział gość — Przecież mi wierzysz?

— Wierzę — powiedziałem — tylko przedtem zadzwonię do Krogiusa.

— Nie trzeba — powiedział gość. — To, coście zrobili z Krogiusem, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Ludzie nie zrozumieją was. Uczeni was wyśmieją. Jestem w ogóle zdumiony, że potrafiłeś zarazić Krogiusa wiarą w ten pomysł.

— Ale przecież to jest realne?

— Jest. Za sto lat na Ziemi dojdą do tego. Naszą rzeczą jest nie wtrącać się.

Podniosłem słuchawkę telefonu.

— Prosiłem, żebyś nie dzwonił do Krogiusa.

— Dobrze — powiedziałem. I nakręciłem numer Katrin. Gość położył dłoń na widełkach. Znowu przybrał ludzką postać.

— To już jest skończone — powiedział. — I samotność. I konieczność życia wśród istot na o wiele niższym szczeblu rozwoju. Pod każdym względem. Gdybym cię nie znalazł, musiałbyś zginąć. Jestem tego pewien. A teraz musimy się śpieszyć. Statek czeka. Nie tak łatwo przylecieć na koniec galaktyki. I nie tak często pojawiają się tu nasze statki. Zamknij mieszkanie. Nie od razu zorientują się, że cię nie ma.

Kiedy wychodziliśmy, już na schodach usłyszałem, że dzwoni telefon. Zrobiłem krok do tyłu.

— To Krogius — powiedział gość. — Rozmawiał z Gurowem i ten rozbił w proch i pył waszą koncepcję. Teraz Krogius zapomni o wszystkim. Niedługo zapomni.

— Wiem — powiedziałem — to był Krogius. Do statku dolecieliśmy szybko. Wisiał nad krzakami, niewielki, półprzeźroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie nie przystosowany do dalekich podróży. Wisiał nad krzakami w Sokolnikach i nawet się obejrzałem w nadziei, że zobaczę pustą butelkę po piwie.

— Pożegnalne spojrzenie? — zapytał gość.

— Tak — potwierdziłem.

— Spróbuj przezwyciężyć smutek, który cię ogarnia — powiedział gość. — Ten smutek zrodziło nie rozstanie, lecz niepewność i to, że nie możesz zajrzeć w przyszłość. Jutro będziesz się uśmiechał na myśl o maleńkich radościach i maleńkich nieprzyjemnościach, które cię tutaj otaczały. Nieprzyjemności było więcej.

— Więcej — zgodziłem się i ciepłą miękkością otuliło mnie powietrze statku.

— Startujemy — powiedział gość. — Nie poczujesz przeciążenia. Przyjrzyj mi się uważniej. Twoja ziemska powłoka nie chce cię opuścić.

Gość przelewał się perłowymi falami dotykając przyrządów na pulpicie sterowniczym.

Poprzez na wpół przezroczystą podłogę statku zobaczyłem, jak coraz szybciej i szybciej ucieka w dół ciemna zieleń parku, jak zbiegają się ze sobą i robią coraz mniejsze sznureczki ulicznych świateł i gwiazdozbiory okien. I Moskwa przekształciła się w jasną plamę na czarnym ciele Ziemi.

— Nigdy nie pożałujesz — powiedział gość. — Włączę muzykę i zrozumiesz, jakich wyżyn może dosięgnąć rozum zwrócony ku doskonałości.

Muzyka pojawiła się od środka, wpłynęła do statku, uniosła nas i pomknęła ku gwiazdom, i była tak doskonała, jak doskonałe jest gwiaździste niebo. To była ta doskonałość, do której ciągnęło mnie nocami w chwilach zmęczenia i rozdrażnienia.

I usłyszałem, jak znowu dzwoni telefon w porzuconym nie sprzątniętym mieszkaniu, telefon, którego słuchawka była omotana taśmą izolacyjną, ponieważ kiedyś któryś z podpitych przyjaciół zrzucił aparat ze stołu, żeby zrobić miejsce dla szachownicy.

— Idę — powiedziałem do gościa.

— Nie — odparł tamten. — Za późno na powrót. Zresztą powroty w przeszłość są bezsensem. W daleką przeszłość.

— Do widzenia — powiedziałem.

Opuściłem statek, ponieważ tego wieczora nauczyłem się wielu rzeczy, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewałem.

Ziemia zbliżała się i Moskwa znowu przemieniła się w bezgraniczne morze świateł. I z trudem odszukałem swój czteropiętrowy blok, tak bliźniaczo podobny i smutny w szeregu współbraci.

Dogonił mnie jego głos.

— Przez całe życie będziesz dążył do nas, do mnie. Ale będzie za późno. Opamiętaj się. Nie wolno ci wracać.

Drzwi balkonowe były otwarte. Telefon już zamilkł. Znalazłem go po omacku, nie zapalając światła. Zadzwoniłem do Katrin i zapytałem:

— Dzwoniłaś do mnie, Katiuszka?

— Zwariowałeś — powiedziała Katrin. — Jest pierwsza w nocy. Wszystkich sąsiadów obudzisz.

— To ty dzwoniłaś?

— To na pewno twój zwariowany Krogius. Szukał cię po całym mieście. Ma jakieś nieprzyjemności.

— Szkoda — powiedziałem.

— Krogiusa?

— Nie, szkoda, że to nie ty dzwoniłaś.

— A dlaczego powinnam dzwonić?

— Żeby powiedzieć, że zgadzasz się wyjść za mnie za mąż.

— Zwariowałeś. Przecież ci powiedziałam, że nigdy nie wyjdę za przybysza z kosmosu i moralnego potwora, który może we mnie wmówić, że jest Jeanem Paulem Belmondo.

— Nigdy?

— Idź spać — powiedziała Katrin. — Inaczej cię znienawidzę.

— O której kończysz pracę?

— To nie twoja sprawa. Mam randkę.

— Masz randkę ze mną — powiedziałem surowo.

— No dobrze, z tobą — powiedziała Katrin. — Tylko nie wyobrażaj sobie zbyt wiele.

— W tej chwili prawie nie jestem w stanie wyobrazić sobie czegokolwiek.

— Całuję cię — powiedziała Katrin. — Zadzwoń do Krogiusa. Uspokój go, bo on oszaleje.

Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go.

Potem zdjąłem buty i już zasypiając, przypomniałem sobie, że skończyła mi się kawa i jutro muszę koniecznie wpaść do sklepu na Kirowską i odstać tam gigantyczną kolejkę.


Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...