7 Wymarsz

Pośród szarzyzny wczesnego poranka, mocno ziewając, Egwene wskoczyła na grzbiet swej klaczy o sierści barwy mgły, i zaraz musiała mądrze pokierować wodzami, by uspokoić brykające zwierzę, które od wielu tygodni nie miało na sobie jeźdźca. Aielowie, którzy woleli własne nogi, niemal całkowicie unikali jazdy konnej, aczkolwiek wysługiwali się jucznymi końmi i mułami. Nawet gdyby na Pustkowiu znajdowało się pod dostatkiem drewna na budowę wozów, to i tak jego powierzchnia nie nadawała się dla kół, o czym przekonał się w smutnych okolicznościach niejeden handlarz.

Nie cieszyła się z podróży na zachód. Słońce kryło się jeszcze za górami, kiedy jednak wypełznie na otwarte niebo, upał będzie się wzmagał z każdą godziną, a nie będzie już namiotu, do którego można by zanurkować i poczekać do zapadnięcia zmroku. Nie była poza tym pewna, czy ubranie, które dostała od Aielów, nadaje się do konnej jazdy. Szal narzucony na głowę zawsze zaskakująco dobrze chronił przed słońcem, ale w tych baniastych spódnicach będzie odsłaniała nogę do uda, jeśli nie będzie uważać. Równie mocno jak nakazami skromności przejmowała się pęcherzami.

„Z jednej strony słońce, a...”

Miesiąc bez siodła nie powinien wszak zmiękczyć jej aż do tego stopnia. Liczyła na to, w przeciwnym razie bowiem podróż mogła się okazać bardzo długa.

Kiedy już uspokoiła Mgłę, zauważyła, że Amys patrzy na nią, więc wymieniła z Mądrą uśmiech. Całe tamto bieganie po nocy nie było powodem jej niewyspania; dzięki niemu spała nawet głębiej. Tej nocy znalazła sny Amys; podczas święta piły we śnie herbatę, w Siedzibie Zimnych Skał, wczesnym wieczorem, kiedy to dzieci bawiły się wśród tarasowatych pól, a przyjemny wiatr owiewał dolinę przy zachodzącym słońcu.

Oczywiście. mogło to w znacznym stopniu skraść jej czas przeznaczony na odpoczynek, ale po opuszczeniu snów Amys była taka podniecona, że nie mogła się powstrzymać; nie mogła, nie wtedy, niezależnie od tego, co jej przykazała Amys. Zewsząd otaczały ją sny, aczkolwiek nie. miała pojęcia, do kogo należy większość. Większość, ale nie wszystkie. Melaine śniła o niemowlęciu, które ssało jej pierś, a Bair o jednym ze swych zmarłych mężów; oboje byli w tym śnie młodzi i jasnowłosi. Bardzo się pilnowała, by nie wchodzić właśnie do nich; Mądre natychmiast zauważyłyby obecność intruza i Egwene poczuła dreszcz przeszywający ją na samą myśl o tym, co by jej zrobiły przed wypuszczeniem ze snów.

Wyzwanie stanowiły oczywiście sny Randa, wyzwanie, któremu nie mogła nie stawić czoła. Skoro teraz już potrafiła przeskakiwać ze snu do snu, to jak nie spróbować dokonać tego, co się nie powiodło Mądrym? A jednak próba wejścia do jego snów przypominała walenie głową o niewidzialny kamienny mur. Wiedziała, że po drugiej stronie tego muru znajdują się jego sny i była przekonana, iż znajdzie do nich drogę, ale tam nie było żadnego punktu zaczepienia. Mur z nicości. Był to problem, który zamierzała tak długo drążyć, aż wreszcie go rozwiąże. Była uparta niczym borsuk, kiedy’ już sobie coś wbiła do głowy.

Dookoła niej krzątali się gai’shain, zajęci pakowaniem dobytku Mądrych na grzbiety mułów. Niebawem już tylko Aiel albo ktoś równie wprawny w tropieniu śladów będzie w stanie orzec, że na tym spłachetku twardej gliny kiedykolwiek stały namioty. Krzątanina ogarnęła również zbocza okolicznych gór, sięgając nawet do miasta. Wprawdzie nie wszyscy mieli wziąć udział w wyprawie, ale jej uczestników liczono w tysiące. Aielowie tłoczyli się na ulicach, a przez całą długość wielkiego placu stała karawana wozów pana Kadere, obładowanych znaleziskami Moiraine. Na samym końcu szeregu stały trzy pomalowane na biało wozy do przewożenia wody, podobne do ogromnych beczek na kołach, z zaprzęgami liczącymi po dwadzieścia mułów. Wóz samego Kadere, na czele. kolumny, przypominał mały biały domek na kołach, ze schodkami z tyłu i metalowym kominem wystającym z płaskiego dachu. Gruby. obdarzony orlim nosem kupiec, ubrany tego dnia w jedwab koloru kości słoniowej, wykonał zamaszysty ukłon swym rażąco sfatygowanym kapeluszem, kiedy przejechała obok; szeroki uśmiech, którym błysnął w jej stronę, nie ogarnął skośnych oczu.

Zignorowała go lodowatą miną. Miał sny zdecydowanie mroczne i nieprzyjemne, przynajmniej te, które nie były lubieżne.

„Powinno mu się wsadzić głowę do beczki pełnej herbaty z błękitnika” — pomyślała ponuro.

Żeby dojechać do Dachu Panien musiała lawirować wśród rozbieganych gai’shain i cierpliwie stojących w miejscu mułów. Ku jej zdziwieniu jedna z kobiet pakujących rzeczy Panien ubrana była w czarną, nie zaś białą szatę. Kobieta, mniej więcej równa jej wzrostem, zataczała się pod ciężarem obwiązanego sznurkiem tobołka, który dźwigała na plecach. Mijając ją, pochyliła się, by zerknąć do wnętrza jej kaptura i wtedy zobaczyła wynędzniałą twarz Isendre, zalaną strugami potu. Cieszyła się, że Panny nie pozwalały już tej kobiecie wychodzić na zewnątrz — czy raczej przestały wyganiać ją na zewnątrz — najczęściej nago, niemniej jednak ubranie jej w czerń zakrawało na zbytek okrucieństwa. Jeżeli już teraz tak mocno się spociła, to mogła nawet umrzeć wraz z nastaniem prawdziwego upału.

Niestety, do spraw Far Dareis Mai nie mogła się wtrącać. Aviendha dała jej to do zrozumienia delikatnie, ale stanowczo. Adelin i Enaila były w tej kwestii niemalże grubiańskie, żylasta zaś, siwowłosa Panna o imieniu Sulin zagroziła wręcz, że zawlecze ją do Mądrych za ucho. Wbrew swym wysiłkom zmierzającym ku przekonaniu Aviendhy, by przestała ją tytułować Aes Sedai, z irytacją odkryła, że Panny, które najpierw obchodziły ją z niepewnością, uznały ostatecznie, że jest tylko jeszcze jedną uczennicą Mądrych. Nie pozwalały jej nawet przekroczyć progu Dachu, o ile nie wytłumaczyła, że przychodzi z jakimś zleceniem.

Pośpiech, z jakim prowadziła Mgłę w tym tłumie, bynajmniej nie miał nic wspólnego z jej stosunkiem do sprawiedliwości Far Dareis Mai, względnie z nieprzyjemną świadomością, że niektóre z Panien mierzą ją wzrokiem, bez wątpienia gotowe prawić jej kazanie, gdyby uznały, iż ona zamierza się wtrącać. Miał też niewiele wspólnego z faktem, że nie lubiła Isendre. Nie chciała nawet pamiętać o tym, co przelotnie dostrzegła w snach tej kobiety, na moment przedtem, jak obudziła ją Cowinde. To były sny o torturach; robiono w nich z nią takie rzeczy, że Egwene na ich widok umknęła ze zgrozą, ścigana przez coś ciemnego i złego. Nic dziwnego, że Isendre wyglądała na wynędzniałą. Cowinde, która właśnie kładła jej dłoń na ramieniu, odskoczyła gwałtownie, tak szybko bowiem Egwene obudziła się i zerwała na równe nogi.

Rand stał na ulicy przed Dachem Panien, ubrany w shoufę, która miała go ochronić przed słońcem, i kaftan z niebieskiego jedwabiu, tak gęsto haftowany złotą nitką, że nadawałby się do pałacowych wnętrz, zwłaszcza gdyby był zapięty do końca, a nie tylko do połowy. Przy pasie miał nową sprzączkę, bardzo ozdobną, w kształcie Smoka. Zaczął się bardzo przejmować swoją osobą, to było widać. Stał obok swego jabłkowitego wierzchowca, Jeade’ena, i rozmawiał z wodzami klanów oraz grupką Aielów-handlarzy, którzy mieli zostać w Rhuidean.

Depczący mu niemalże po piętach Jasin Natael, z harfą na plecach i wodzami osiodłanego muła, którego kupił od pana Kadere, w dłoni, ubrany był jeszcze strojniej, w czarny kaftan niemal całkiem pokryty srebrnym haftem, z koronką wokół szyi i przy mankietach. Nawet cholewy wysokich butów, w miejscu, gdzie wywijały się pod kolanami, miał ozdobione srebrem. Cały efekt psuł charakterystyczny płaszcz barda z naszytymi kolorowymi łatkami, ale ostatecznie bardowie to dziwni ludzie.

Handlarze ubrani byli w cadin’sor i mimo że ich zatknięte za pasami noże nie dorównywały długością tym, które mieli przy sobie wojownicy, Egwene wiedziała, iż w razie potrzeby wszyscy będą potrafili posłużyć się włócznią; mieli zresztą w sobie coś z tej śmiertelnej gracji swych braci, którzy zawsze nosili przy sobie włócznie. W znacznie większym stopniu odróżniały się od pozostałych kobiet Aiel handlarki, ubrane w luźne białe bluzki z algode i obszerne, wełniane spódnice. L wyjątkiem Panien i gai’shain — oraz Aviendhy — wszystkie kobiety Aiel obwieszały się mnóstwem bransolet i naszyjników ze złota, kości słoniowej, srebra oraz kamieni szlachetnych; część stanowiły wyroby Aielów, inne nabyto za pomocą wymiany, a jeszcze inne pochodziły z łupów. Jednak nawet w porównaniu z nimi, handlarki nosiły dwa razy tyle ozdób, o ile nie więcej.

W ucho wpadł jej strzęp tego, co Rand mówił handlarzom.

— ...dajcie mularzom ogirów wolną rękę, przynajmniej jeśli idzie a to, co sami zbudowali. Na, tyle, na ile wam się uda, realizujcie własne pomysły. Nie ma sensu powtarzać przeszłości.

A zatem posyłał ich do stedding, żeby sprowadzili ogirów, którzy mieli odbudować Rhuidean. To dobrze. Spora część Tar Valon stanowiła dzieło ogirów, zapierające dech w piersiach.

Mat siedział już na grzbiecie swego wałacha, którego nazwał Oczko, w kapeluszu z szerokim rondem naciągniętym na czoło, koniec zaś drzewca dziwacznej włóczni wetknął w strzemię. Jak zwykle jego zielony kaftan z wysokim kołnierzem sprawiał takie wrażenie, jakby Mat w nim spał. Unikała jego snów. Jedna z Panien, bardzo wysoka, złotowłosa kobieta, obdarzyła Mata szelmowskim uśmiechem, który wyraźnie wprawił go w zakłopotanie. I nic dziwnego; była o wiele od niego starsza. Egwene pociągnęła nosem.

“Już ja wiem, co mu się śni; wielkie dzięki!”

Podjechała do niego tylko dlatego, że szukała Aviendhy.

— Kazał jej się uciszyć i ona go usłuchała — powiedział, kiedy Egwene zatrzymała Mgłę. Skinął głową w stronę Moiraine i Lana; ona, ubrana w bladoniebieskie jedwabie, ściskała wodze swej klaczy; on, w mieniącym się płaszczu, przytrzymywał swego wielkiego, czarnego wierzchowca. Strażnik o kamiennej twarzy nie spuszczał oczu z Aes Sedai, ona natomiast piorunowała wzrokiem Randa, wyraźnie gotowa lada chwila wybuchnąć ze zniecierpliwienia.

— Zaczęła mu właśnie mówić, dlaczego nie należy tego robić, a brzmiało to tak, jakby powtarzała to już po raz setny, on zaś jej odpowiedział: „Ja tak postanowiłem, Moiraine. Stań sobie tutaj i bądź cicho, dopóki nie znajdę czasu dla ciebie”. Jakby się spodziewał, że ona zrobi to, co on jej każe. I ona to zrobiła. Czy mi się wydaje, czy z jej uszu wylatuje para?

Rechotał z takim zadowoleniem, tak rozbawiony własnym dowcipem, że mało co, a byłaby objęła saidara i dała mu nauczkę na oczach wszystkich. Zamiast tego tylko pociągnęła nosem, na tyle głośno, by się dowiedział, że nie pochwala ani jego dowcipu, ani jego wesołości. Popatrzył na nią krzywo, z ukosa, i znowu parsknął śmiechem, który bynajmniej nie odmienił jej nastroju.

Przez chwilę przypatrywała się Moiraine z konsternacją. Aes Sedai postępowała tak, jak kazał jej Rand? Bez słowa protestu? To tak, jakby opowiadał o jakiejś Mądrej, która posłuchała czyjegoś rozkazu, albo o tym, że słońce wzeszło o północy. Słyszała, naturalnie, o napaści; tego ranka wszyscy powtarzali sobie pogłoski o ogromnych psach, które zostawiły odciski łap w kamieniach. Nie rozumiała, gdzie tu związek, lecz oprócz wieści o Shaido, była to jedyna nowa rzecz, jakiej się dowiedziała, ale to przecież nie mogło wystarczyć do wywołania takiej reakcji. Nic jej nie mogło wywołać, nic, co jej przychodziło do głowy. Moiraine powie bez wątpienia, że to nie jej sprawa, ale ona się jakoś dowie, w taki czy inny sposób. Nie lubiła czegoś nie rozumieć.

Wypatrzywszy Aviendhę, która stała na dolnym stopniu Dachu, powiodła Mgłę dookoła zbiorowiska otaczającego Randa. Przyjaciółka wpatrywała się w niego równie twardym wzrokiem jak Aes Sedai, ale za to z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Bez końca obracała bransoletkę z kości słoniowej, która zdobiła przegub jej dłoni, najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy. Z jakiegoś powodu ta bransoletka była źródłem części kłopotów Aviendhy związanych z Randem. Egwene nic nie rozumiała; Aviendha nie chciała o tym rozmawiać, a nie mogła zapytać wprost kogoś innego. Sama dostała od niej bransoletkę z kości słoniowej w kształcie płomienia, na przypieczętowanie ich związku jako prawie-sióstr; ona w zamian dała jej srebrny naszyjnik, wykonany, jak twierdził pan Kadere, według wzoru Kandori zwanego „płatki śniegu”. Musiała poprosić Moiraine o odpowiednią kwotę, ale podarunek wydawał się stosowny dla kobiety, która w życiu nie widziała śniegu. Lub nigdy nie zobaczyłaby, gdyby nie wyjeżdżała z Pustkowia; szanse, że zdąży wrócić przed zimą, były niewielkie. Egwene była przekonana, iż ostatecznie rozwiąże tajemnicę bransoletki.

— Dobrze się czujesz? — spytała. Pochylając się z siodła o wysokim łęku, zadarła niechcący spódnice i odsłoniła nogi, ale ledwie to zauważyła, tak bowiem była zaniepokojona stanem przyjaciółki.

Gdy powtórzyła pytanie, Aviendha wzdrygnęła się i wbiła w nią wzrok, unosząc głowę.

— Jak ja się czuję? Jasne, że dobrze.

— Pozwól mi porozmawiać z Mądrymi, Aviendha. Na pewno je przekonam, że nie mogą tak zwyczajnie ci kazać, byś... — Nie mogła się zmusić, by to powiedzieć; nie tutaj, gdzie mógł ją usłyszeć ktoś z tłumu otaczającego Randa.

— Nadal się tym przejmujesz? — Aviendha poprawiła swój szary szal i nieznacznie pokręciła głową. — Wasze obyczaje wciąż nie przestają mnie zadziwiać. — Jej przeszywający wzrok ponownie powędrował w stronę Randa.

— Nie musisz się go obawiać.

— Ja się nie boję żadnego mężczyzny — żachnęła się jej rozmówczyni, z oczyma błyskającymi niebieskozielonym ogniem. — Nie chcę nieporozumień między nami, Egwene, ale nie powinnaś mówić takich rzeczy.

Egwene westchnęła. Przyjaciółka czy nie, Aviendha naprawdę była zdolna wytargać ją za uszy, gdyby ją dostatecznie obraziła. Poza tym wcale nie miała pewności, czy umiałaby się przyznać. Sen Aviendhy był tak bolesny, że nie dało się oglądać go zbyt długo. Naga, jedynie z ową bransoletką z kości słoniowej, która zdawała się jej tak ciążyć, jakby ważyła sto funtów, Aviendha biegła najszybciej, jak mogła po popękanej, gliniastej równinie. A za nią podążał Rand, większy dwa razy od ogira, na ogromnym Jeade’enie, powoli, lecz nieubłaganie ją doganiając.

Przyjaciółce, nie można powiedzieć prosto w twarz, że kłamie. Egwene lekko się zarumieniła. Zwłaszcza, gdy nie można zdradzić, skąd się to wie.

„Wytargałaby mnie wtedy za uszy. Już więcej tego nie zrobię. Już nie będę więcej buszowała po cudzych snach. A w każdym razie nie po snach Aviendhy”.

Nie wolno zakradać się na przeszpiegi da snów przyjaciółki. Nie były to, co prawda, takie prawdziwe przeszpiegi, ale...

Ludzie stłoczeni wokół Randa zaczynali się już rozchodzić. Zgrabnie wskoczył na siodło, Natael skwapliwie poszedł jego śladem. Jedna z handlarek, kobieta o szerokiej twarzy i włosach barwy ognia, obwieszona złotem, rżniętymi kamieniami i rzeźbioną kością słoniową, wartymi niewielką fortunę, ociągała się jednak.

— Car’a’carn, czy zamierzasz opuścić Ziemię Trzech Sfer na zawsze? Z tego, co mówiłeś, wynikało, jakbyś miał nigdy nie wrócić.

Słysząc to, pozostali zatrzymali się i odwrócili. W ślad za falą pomruków powtarzających pytanie szło milczenie.

Przez chwilę Rand również milczał, tocząc wzrokiem po zwróconych ku niemu twarzach. W końcu powiedział:

— Liczę, że wrócę, ale kto wie, co się zdarzy? Koło się obraca, jak chce. — Zawahał się, widząc wpatrzone w niego wszystkie oczy. — Ale pozostawię wam coś, abyście mnie zapamiętali — dodał, wsuwając dłoń do kieszeni.

Nieczynna fontanna obok Dachu ożyła nagle; z pysków morświnów stojących na ogonach trysnęła woda, z rąk wykutych z kamienia dwóch kobiet poleciał wodny pył. Znieruchomieli z oszołomienia Aielowie obserwowali wszystkie fontanny w Rhuidean, z których nagle zaczęła się lać strumieniami woda.

— Już dawno temu powinienem był to zrobić. — Rand mruknął to bez wątpienia do siebie, ale w tej ciszy Egwene słyszała go całkiem wyraźnie. Jedynym innym dźwiękiem był plusk setek fontann. Natael wzruszył ramionami, jakby nie spodziewał się niczego pośledniejszego.

Egwene gapiła się nie na fontanny, lecz na Randa. Mężczyzna, który potrafił przenosić.

„Rand. On nadal jest Randem, wbrew wszystkiemu”.

Niemniej jednak, za każdym razem, widząc, jak on to robi, uświadamiała sobie, że mógłby to w dowolnej chwili powtórzyć. Kiedy dorastała, uczono ją, że tylko Czarnego należy się bać bardziej od mężczyzny, który potrafi przenosić.

„Może Aviendha ma rację, że się go obawia”.

Kiedy jednak spojrzała na Aviendhę, zobaczyła, że jej twarz rozpromieniła się ze zdumienia; woda zachwyciła kobietę Aiel tak, jak ją mogłaby zachwycić najwspanialsza suknia z jedwabiu albo ogród pełen kwiatów.

— Czas ruszać — obwieścił Rand, kierując swego jabłkowitego wierzchowca na zachód. — Wszyscy, którzy nie są jeszcze gotowi, będą musieli nas dogonić.

Natael jechał tuż za nim na swym mule. Dlaczego Rand pozwala, by ten służalec trzymał się go tak blisko?

Wodzowie klanów zaczęli natychmiast wydawać rozkazy i rwetes spotęgował się po dziesięciokroć. Część Panien i Poszukiwacze Wody wysforowali się do przodu, jeszcze większa grupa Far Dareis Mai okrążyła Randa niczym honorowa straż, przypadkiem również otaczając Nataela. Aviendha szła obok Jeade’ena, tuż przy ostrodze Randa, z łatwością dotrzymując kroku ogierowi mimo obszernych spódnic.

Egwene zrównała się z Matem, jadącym tuż za Randem i jego eskortą. Zmarszczyła brwi. Jej przyjaciółka znowu przybrała wyraz zaciętej determinacji, jakby musiała włożyć rękę do jaskini pełnej węży.

„Muszę coś zrobić, żeby jej pomóc”.

Egwene nie rezygnowała z rozwiązania problemu, kiedy już się weń wgryzła.


Usadowiwszy się w siodle, Moiraine poklepała wygięty w łuk kark Aldieb, ale nie od razu ruszyła za Randem. Hadnan Kadere wyprowadzał swoje wozy na ulicę, sam powożąc tym, który jechał na czele. Powinna go była zmusić, by ten wóz również załadował, tak jak i inne; mężczyzna bał się jej na tyle, by usłuchać. Krzywa rama drzwi — ter’angreal - była przywiązana do pojazdu jadącego tuż za wozem Kadere, szczelnie opakowana w płótno, by nikt ponownie nie mógł do niej przypadkiem wpaść. Po obu stronach karawany szły długie szeregi Aielów Seia Donn, Czarne Oczy.

Kadere ukłonił się jej z siedzenia, unosząc kapelusz, lecz jej wzrok sunął właśnie wzdłuż szeregu wozów, aż do wielkiego placu otaczającego las smukłych, szklanych kolumn, iskrzących się w porannym świetle. Zabrałaby wszystko z tego placu, gdyby mogła, a nie tylko tę niewielką cząstkę, która pomieściła się na wozach. Niektóre przedmioty były za duże. Na przykład te trzy pierścienie z mętnego, szarego metalu, każdy o średnicy co najmniej dwóch kroków, stojące na krawędzi i połączone w środku. Wokół nich rozciągnięto sznur z plecionego rzemienia, by ostrzec wszystkich przed wchodzeniem tam bez zezwolenia Mądrych. Nikt zresztą się do tego nie palił. Jedynie wodzowie klanów i Mądre wchodzili na ten plac z jako takim spokojem; a tylko Mądre dotykały czegokolwiek i to z należytą ostrożnością.

Przez niezliczone lata drugi sprawdzian, z jakim musiała się zmierzyć kandydatka na Mądrą, polegał na wejściu w ten szereg połyskliwych, szklanych kolumn i zobaczeniu dokładnie tego samego, co widzieli mężczyźni. Z tej próby cało wychodziło więcej kobiet niż mężczyzn — Bair twierdziła, że to dlatego, że kobiety są twardsze; zdaniem Amys, te, które były za słabe, by przeżyć takie doświadczenie, odsiewano, zanim dotarły do tego punktu — ale to wcale nie było takie pewne. Te, które wychodziły z tej próby cało, nie miały piętna na ciele. Mądre twierdziły, iż tylko mężczyźni potrzebują widomych znaków; w przypadku kobiety wystarczało, że żyła.

Pierwszy sprawdzian, pierwszy odsiew, poprzedzający jakiekolwiek szkolenie, polegał na przekroczeniu jednego z tych trzech pierścieni. Nie miało znaczenia którego; a może to przeznaczenie kierowało tym wyborem. Taki krok przeprowadzał kobietę jakby przez cały szereg żywotów, przez ukazującą się jej przyszłość, przez wszystkie potencjalne przyszłości wynikłe z wszelkich decyzji, jakie mogła podjąć do końca życia. Śmierć też, mogła się w nich zdarzyć; niektóre kobiety nie potrafiły stawić czoła przyszłości, podobnie jak te, które nie umiały się uporać z przeszłością. Oczywiście umysł nie był w stanie spamiętać tych wszystkich możliwości. Większość mieszała się ze sobą i blakła, niemniej jednak kobieta poddana tej próbie zyskiwała jakieś pojęcie o tym, co się jej zdarzy w życiu; o tym, co musiało albo mogło się jej zdarzyć. Ale zazwyczaj nawet to pozostawało dla niej ukryte, dopóki nie nadchodził właściwy moment. Też nie zawsze. Moiraine przeszła przez te pierścienie.

„Łyżka nadziei i filiżanka rozpaczy” — pomyślała.

— Nie podobasz mi się taka — powiedział Lan. Wysoki, na grzbiecie potężnego Mandarba, patrzył na nią z góry, z grymasem niepokoju, który wyrył mu bruzdy w kącikach ust. W jego przypadku to było tyle samo, co u innego mężczyzny łzy desperacji.

Obok ich koni sunęli Aielowie oraz gai’shain z jucznymi mułami. Moiraine była zaskoczona, widząc, że wozy Kadere z wodą już przejechały; nie zauważyła ich, bo tak długo patrzyła na plac.

— Jaka? — spytała, zawracając klacz, by przyłączyć się do pochodu. Rand i jego eskorta już wyjechali z miasta.

— Zmartwiona — rzekł bez ogródek. — Przestraszona. Nigdy cię nie widziałem przestraszonej, nawet wtedy, gdy otaczało nas mrowie trolloków i Myrddraali, nawet wtedy, kiedy się dowiedziałaś, że Przeklęci wydostali się na wolność i że Sammael siedzi nam niemalże na karku. Czy nadchodzi koniec?

Wzdrygnęła się i natychmiast tego pożałowała. Patrzył wprost przed siebie, ponad łbem swego wierzchowca, ale temu człowiekowi nigdy nie zdarzało się niczego przeoczyć. Czasami miała wrażenie, że zauważy liść opadający z drzewa za jego plecami.

— Mówisz o Tarmon Gai’don? Najmniejszy gil w Seleisin wie o tym równie dobrze jak ja. Będzie, jak Światłość da, dopóki jeszcze nie wszystkie pieczęcie zostały złamane. — Te dwie, które znalazła, znajdowały się w jednym z wozów Kadere, każda zapakowana w oddzielnej beczułce wysłanej wełną. Na innym wozie niż ten z futryną; dopilnowała tego.

— A o czym innym miałbym mówić? — spytał powoli, nadal na nią nie patrząc i sprawiając, że pożałowała, iż nie ugryzła się w język. — Stałaś się... niecierpliwa. Pamiętam czasy, kiedy potrafiłaś całymi tygodniami czekać na strzępek informacji, na jedno słowo, nawet nie kiwnąwszy palcem, a teraz... — W tym momencie popatrzył na nią, spojrzenie jego niebieskich oczu onieśmieliłoby zaś większość kobiet. A zapewne również i mężczyzn. — Ta przysięga, którą złożyłaś chłopcu, Moiraine. Co cię, na Światłość, opętało?

— On się coraz bardziej oddala ode mnie, Lan, a ja muszę być blisko niego. On potrzebuje wszelkich wskazówek, jakich jestem mu w stanie udzielić, i zrobię wszystko, prócz dzielenia z nim łoża, aby je dostał.

W pierścieniach dowiedziała się, że byłaby to katastrofa. Nie brała wprawdzie tego pod uwagę — sam pomysł wciąż ją jeszcze szokował! — a jednak pierścienie mówiły o czymś, co miała lub mogła rozważyć w przyszłości. Bez wątpienia odkryła się w nich miara jej narastającej desperacji, ale wizje pierścieni przekonały ją w każdym razie definitywnie, że równałoby się to zniszczeniu wszystkiego. Żałowała, że już nie pamięta, jak to się może stać — we wszystkim, czego się dowiadywała na temat Randa al’Thora, można było znaleźć klucz do jego osoby — a tymczasem w jej pamięci pozostał jedynie prosty fakt klęski.

— Może sprawi, że bardziej spokorniejesz, jeśli ci powie, że masz mu przynosić kamasze i zapalać fajkę?

Zagapiła się na niego. To jakiś żart? Jeśli tak, to raczej mało zabawny. Nigdy nie uważała, by uniżoność przysłużyła się w jakiejkolwiek sytuacji. Siuan twierdziła, że dorastanie w Pałacu Słońca w Cairhien głęboko zakorzeniło arogancję w kościach Moiraine, tam, gdzie nawet jej nie dostrzegała — i czego stanowczo się wypierała — ale mimo iż Siuan była córką prostego rybaka, dorównywała królowym w walce na spojrzenia i w jej mniemaniu arogancja oznaczała sprzeciw wobec jej własnych planów.

Lan zmieniał się, skoro pozwalał sobie na żarty, nawet jeśli były kiepskie i przewrotne. Towarzyszył jej od blisko dwudziestu lat i ratował życie więcej razy, niż chciało jej się liczyć, często ryzykując własnym. Zawsze traktował swoje życie jako coś miało istotnego, podporządkowanego wyłącznie realizacji jej potrzeb; niektórzy twierdzili, że zaleca się do śmierci niczym oblubieniec do swej wybranki. Nigdy nie posiadła jego serca i nigdy nie czuła się zazdrosna o te kobiety, które padały do jego stóp. Długo twierdził, że nie ma serca. A jednak zeszłego roku okazało się, te jest inaczej, kiedy ta kobieta nanizała je na sznur i zawiesiła wokół szyi.

Oczywiście wypierał się. Nie swej miłości do Nynaeve al’Meara, byłej Wiedzącej z Dwu Rzek, a obecnie Przyjętej z Białej Wieży, lecz tego, że może ją kiedykolwiek mieć. Twierdził, iż posiada tylko dwie rzeczy: miecz, który się nie złamie i wojnę, która się nigdy nie skończy i że nigdy nie ofiaruje ich swej oblubienicy. O to przynajmniej Moiraine zadbała, aczkolwiek on nie miał się o tym nigdy dowiedzieć, dopóki się nie stanie. Gdyby się dowiedział, zapewne starałby się wszystko zmienić; bywał niekiedy takim upartym głupcem.

— A twoja pokora wyraźnie zwiędła w tej jałowej krainie, al’Lanie Mandragoran. Powinnam znaleźć jakąś wodę, żeby ją podlać i sprawić, by znów rozkwitła.

— Moja uniżoność jest ostra jak brzytwa — odparł sucho. — Nigdy nie pozwoliłaś jej stępieć. — Zmoczył białą szarfę wodą ze swej skórzanej butli i podał jej wilgotną tkaninę. Bez komentarza zawiązała ją sobie na skroniach. Za nimi, naci górami zaczynało już wschodzić słońce, płonąca kula ze stopionego złota.

Szeroka kolumna pełzła po nagim zboczu Chaendaer niczym wąż, którego ogon był wciąż jeszcze w Rhuidean, a łeb już dotarł do szczytu i sunął teraz ku górzystym równinom, nakrapianym skalnymi iglicami i płasko zwieńczonymi nawisami. Powietrze było tak czyste, że Moiraine widziała wszystko na przestrzeni wielu mil, nawet kiedy już zeszli z Chaendaer. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, wznosiły się ogromne, naturalne łuki, a poszarpane wierzchołki gór drapały’ niebo. Ziemię skąpo urozmaiconą niskimi, kolczastymi krzewami i pozbawionymi liści roślinami przecinały suche wąwozy i doliny. Rzadkie drzewa; powykręcane i skarłowaciałe, miały zarówno kolce. jak i ciernie. A dzięki słońcu to wszystka przypominało wnętrze pieca. Twarda kraina, która ukształtowała twardy naród. Ale Lan nie był jedynym, który się zmieniał, ewentualnie dawał zmieniać. Żałowała, że nie zobaczy, co Rand zrobi ostatecznie z Aielami. Przed wszystkimi była długa podróż.

Загрузка...