43 To miejsce, ten dzień

Następnego ranka Rand wstał i ubrał się na długo przed pierwszym brzaskiem. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie spał i to wcale nie Aviendha sprawiła, że nie mógł zasnąć, nawet tym, że zaczęła się rozbierać, zanim zdążył pogasić lampy, i że przeniosła Moc, by zapalić na nowo jedną z nich, kiedy już je pogasił, strofując go, że może on widzi w ciemnościach, ale ona nie. Nie odpowiedział i wiele godzin później ledwie zauważył, kiedy wstała, na dobrą godzinę przed nim, ubrała się i wyszła. Nawet mu nie przyszło do głowy, żeby się zastanawiać, dokąd to ona się wybiera.

Te same myśli, które sprawiły przedtem, że leżał wgapiony w czerń, nadal przebiegały mu przez głowę. Tego dnia zginą ludzie. Bardzo wielu ludzi, nawet jeśli wszystko pójdzie idealnie. Nic, co teraz zrobi, tego nie zmieni; wydarzenia tego dnia będą całkowicie zgodne z Wzorem. Bez końca jednak roztrząsał wszystkie decyzje, które podjął od czasu, gdy po raz pierwszy wkroczył do Pustkowia. Czy mógł uczynić coś innego, coś, dzięki czemu nie doszłoby do tego dnia, tego miejsca? Może następnym razem. Kikut ozdobionej chwastami włóczni leżał na pasie od miecza, schowany do pochwy miecz obok koców. Będzie następny raz i potem następny, a po nim jeszcze kolejne.

Wciąż jeszcze panował mrok, kiedy zjawiła się grupa wodzów, by zamienić z nim kilka ostatnich słów, donieść, że ich ludzie są już na stanowiskach, gotowi. Co wcale nie znaczyło, że należało się spodziewać czegoś innego. Mieli kamienne oblicza, które jednak zdradzały niejakie emocje. Dziwną ich kombinację, pianę wzburzenia wybijającą spod posępności.

Erim, w rzeczy samej, uśmiechał się nieznacznie.

— Dobry to dzień, który przynosi koniec Shaido — powiedział wreszcie. Wydawał się spacerować na czubkach palców.

— Z wolą Światłości -rzekł Bael, ocierając głową o dach namiotu — jeszcze przed zachodem słońca obmyjemy włócznie we. krwi Couladina.

— Rozmawianie o tym, co będzie, przynosi pecha -mruknął Han. W jego przypadku ta piana nie była, rzecz jasna, zbyt gęsta. — Zadecyduje los.

Rand przytaknął mu.

— Oby Światłość sprawiła, byśmy nie zapłacili za to wielką liczbą poległych. — Żałował, że nie dlatego chce, by jak najmniej ludzi zginęło, gdyż nikomu życie nie powinno być nagle odbierane, ale miało nadejść jeszcze wiele dni, kiedy będzie potrzebował każdej włóczni do zaprowadzenia porządku po tej stronie Muru Smoka. To w takim samym stopniu stanowiło kość niezgody między nim i Couladinem jak cała reszta.

— Życie jest snem — powiedział mu Rhuarc, a Han i pozostali przytaknęli. Życie było tylko snem, a wszystkie sny kiedyś się kończą. Aielowie nie uganiali się za śmiercią, ale też przed nią nie uciekali.

Bael zatrzymał się jeszcze, kiedy już wychodzili.

— Masz pewność odnośnie tego, o co poprosiłeś Panny? Sulin rozmawiała z Mądrymi.

A więc to dlatego Melaine była u Baela. Rhuarc przystanął, by im się przysłuchać, należało więc wnosić, że Amys również rozmawiała z nim na ten temat.

— Wszyscy inni robią, co do nich należy bez narzekania, Bael. — Nie zachował się sprawiedliwie, ale z kolei, to nie była zabawa. — Jeśli Panny chcą jakichś specjalnych względów, to Sulin może przyjść do mnie, a nie biegać do Mądrych.

Rhuarc i Bael zapewne kręciliby długo głowami po wyjściu z namiotu, jednak byli Aielami. Rand przypuszczał, że obaj nasłuchają się od swych żon, ale będą musieli się z tym pogodzić. Skoro jego honor spoczywał w rękach Far Dareis Mai, to tym razem one poniosą go tam, gdzie on zechce.

Ku zdziwieniu Randa Lan pojawił się dokładnie w momencie, kiedy już był gotów do wyjścia. Płaszcz, którym Strażnik miał okryte plecy, zamazywał kontury jego sylwetki, mieniąc się wraz z każdym jego ruchem.

— Czy jest z tobą Moiraine? — Rand spodziewał się, że tego dnia Lan przyklei się na stałe do jej boku.

— Zadręcza się w swoim namiocie. Dzisiaj najpewniej nie zdoła Uzdrowić wszystkich ran, nawet tych najgorszych. — To ona sama zdecydowała, w jaki sposób będzie pomagać; nie mogła użyć Mocy jako broni, ale mogła Uzdrawiać. — Marnotrawstwo zawsze ją gniewa.

— Wszystkich nas gniewa — żachnął się Rand. Prawdopodobnie zdenerwował ją również fakt, że zabierał Egwene. Na ile się orientował, Egwene nienajlepiej radziła sobie z samodzielnym Uzdrawianiem, ale mogła wspomóc Moiraine. Cóż, potrzebował Egwene, będzie musiała dotrzymać złożonej mu obietnicy. — Przekaż Moiraine, że jeśli potrzebuje pomocy, to niech się zwróci do tych Mądrych, które potrafią przenosić. — Niewiele jednak Mądrych posiadało jakąkolwiek wiedzę odnośnie Uzdrawiania. — Niech się z nimi połączy i wykorzysta ich siłę.

Zawahał się. Czy Moiraine mówiła kiedykolwiek o połączeniu się z nim?

— Chyba nie przyszedłeś tutaj po to, by mi powiedzieć, że Moiraine się dąsa — rzekł z irytacją. Miewał niekiedy trudności z dokładnym określeniem, co pochodziło od niej, co od Asmodeana, a co kipiało z Lewsa Therina.

— Przyszedłem spytać, dlaczego znowu przypasałeś miecz?

— Moiraine już o to pytała. Czy ona cię...?

Lan nie zmienił się na twarzy, ale przerwał mu brutalnie.

— To ja chcę wiedzieć. Możesz zrobić miecz z Mocy albo zabijać bez niego, ale ni stąd, ni zowąd znowu przypasałeś stal do biodra. Dlaczego?

Rand mimo woli przejechał dłonią po długiej rękojeści u swego boku.

— Korzystanie z Mocy w takiej sytuacji nie jest raczej uczciwe. Zwłaszcza jeśli wykorzystać ją przeciwko komuś, kto nie potrafi przenosić. Równie dobrze mógłbym walczyć z dzieckiem.

Strażnik milczał chwilę, przypatrując mu się uważnie.

— Masz zamiar zabić Couladina osobiście — stwierdził w końcu obojętnym tonem. — Miecz przeciwko jego włóczniom.

— Nie zamierzam się za nim uganiać, ale kto wie, co się zdarzy? — Rand niezręcznie wzruszył ramionami. Nie będzie na niego polował. Gdyby jednak los, który naginał, miał być mu kiedykolwiek łaskaw, to niechaj dane mu będzie stanąć twarzą w twarz z Couladinem. — Poza tym, jeśli to on będzie mnie ścigał, to ja mu tego nie puszczę płazem. Pogróżki, jakie od niego usłyszałem, były osobiste, Lan.

Uniósłszy jedną z pięści, wystawił rękę z rękawa purpurowego kaftana, na tyle, by wyraźnie pokazać przód cielska złotogrzywego Smoka.

— Dopóki obaj nosimy to samo piętno, dopóki ja żyję, Couladin nie zazna spokoju.

I prawdę powiedziawszy, on sam nie mógł zaznać spokoju, dopóki więcej niż jeden żywy człowiek nosił piętna Smoków. Po sprawiedliwości, powinien podciągnąć Asmodeana pod jeden strychulec z Couladinem. To Asmodean naznaczył wodza Shaido. Niemniej jednak to niepohamowane ambicje Couladina, jego roszczenia, wzgarda dla prawa i obyczaju Aielów doprowadziły go do tego miejsca, tego dnia. Nie wspominając apatii i wojny między Aielami, to Couladina należało obarczyć winą za Taien, a także Selean oraz dziesiątki miasteczek i wiosek, które legły od tego czasu ruiną, nieprzeliczone setki spalonych farm. Za nie pogrzebanych mężczyzn, kobiety i dzieci, którymi nakarmiły się sępy. Jeśli to on jest Smokiem Odrodzonym, jeśli to on ma prawo żądać od jakiegokolwiek narodu, by ten za nim poszedł, nie wspominając już takiego Cairhien, to jest im winien sprawiedliwość.

— A zatem każ go ściąć, kiedy zostanie pojmany — rzekł oschle Lan. — Wyznacz stu albo tysiąc ludzi, których wyłącznym celem byłoby jego pojmanie. Ale nie bądź głupcem i nie stawaj z nim do walki! Dobrze już władasz mieczem — bardzo dobrze — ale Aielowie rodzą się z włócznią i tarczą w ręku. Włócznia przeszyje ci serce, a wtedy wszystko na marne.

— A zatem powinienem unikać walki? A czy sam byś jej unikał, gdyby Moiraine nie żywiła względem ciebie roszczeń? Czy unikałby jej Rhuarc, Bael, którykolwiek z wodzów?

— Ja nie jestem Smokiem Odrodzonym. Los świata nie spoczywa na moich barkach. — Jednakże tamto chwilowe uniesienie. już minęło. Gdyby nie Moiraine, byłby tam, gdzie toczą się najbardziej zażarte boje. W’ danym momencie zdawał się, być może, żałować tych roszczeń.

— Ja nie. podejmuję niepotrzebnego ryzyka, Lan, ale nie jestem w stanie przed wszystkim uciec. — Ta seanchańska włócznia pozostanie dziś w namiocie; tylko by mu zawadzała, gdyby znalazł Couladina. — Chodź. Aielowie skończą jeszcze bez nas, jak tu będziemy tak stali.

Kiedy wysunął się z namiotu, na niebie pozostało już tylko kilka gwiazd i blade światło obrysowało kontury wschodniego horyzontu. Nie dlatego jednak się zatrzymał, a wraz z nim Lan. Namiot otaczał pierścień Panien, zwróconych twarzami do wewnątrz. Gęsty pierścień, który rozprzestrzeniał się na spowite w mrok zbocza; odziane w cadin’sor kobiety zbiły się w taką masę, że mysz by się nie prześlizgnęła. Nie było nigdzie widać Jeade’ena, mimo iż wydano rozkaz gai’shain, by go osiodłali i przyprowadzili.

Nie same Panny. Dwie kobiety w pierwszym rzędzie miały baniaste. spódnice i jasne bluzki, włosy związane z tyłu złożonymi chustami. Było jeszcze zbyt ciemno, by z całą pewnością rozpoznać twarze, ale w sylwetkach tych dwóch, w ich pozach z założonymi ramionami kryło się coś, co kazało mu w nich rozpoznać Egwene i Aviendhę.

Nim zdążył otworzyć usta i spytać, o co im chodzi, z kręgu wystąpiła Sulin.

— Stawiamy się, żeby eskortować Car’a’carna do wieży razem z Egwene Sedai i Aviendhą.

— Kto wam kazał? — spytał podniesionym głosem Rand. Jeden rzut oka na Lana dowiódł, że to nie on. Nawet w ciemności Strażnik wyglądał na zaskoczonego. Przez jedną chwilę, w każdym razie, jego głowa uniosła się wyżej; nic nie zaskakiwało Lana na długo. — Egwene powinna być już w drodze. do wieży i Panny mają być tutaj, żeby jej strzec. To, co będzie dzisiaj robić, jest bardzo ważne. Trzeba ją w tym czasie chronić.

— Ochronimy ją. — Głos Sulin był pozbawiony emocji. — A także Car’a’carna, który przekazał swój honor Far Dareis Mai..

Wśród Panien rozszedł się pomruk aprobaty.

— To naprawdę ma sens, Rand — powiedziała Egwene ze swojego miejsca. — Skoro jedna osoba, która posługuje się Mocą jako bronią, może doprowadzić do szybszego zakończenia bitwy, to w takim razie trzy osoby sprawią, by trwała jeszcze krócej. A ty jesteś silniejszy ode mnie i Aviendhy razem wziętych. — To ostatnie powiedziała z wyraźną niechęcią. Aviendha w ogóle się nie odezwała, ale jej postawa była niezwykle wymowna.

— To niedorzeczność — rzucił chmurnie Rand. — Przepuśćcie mnie i udajcie się na wyznaczone wam stanowiska.

Sulin nie ustąpiła.

— W rękach Far Dareis Mai spoczywa honor Car’a’carna — rzekła spokojnie, a pozostałe to podjęły. Nie głośniej od niej, ale w takiej liczbie kobiece głosy zabrzmiały niby grzmot. — Far Dareis Mai dzierżą honor Car’a’carna. Far Dareis Mai dzierżą honor Car’a’carna.

— Powiedziałem, przepuśćcie mnie — zażądał w tym samym momencie, w którym dźwięk zamarł.

Na co one zaczęły znowu swoje, jakby im kazał.

— Far Dareis Mai niosą honor Car’a’carna. Far Dareis Mai niosą honor Car’a’carna. Far Dareis Mai niosą honor Car’a’carna.

Sulin stała tylko nieruchomo i patrzyła na niego.

Po jakiejś chwili Lan nachylił się, by oschłym tonem szepnąć:

— Kobieta w najmniejszym stopniu nie przestaje być kobietą, nawet gdy nosi włócznie. Czyś ty spotkał kiedykolwiek taką, którą udało się odwieść od czegoś, czego naprawdę chciała? Poddaj się, albo będziemy tu stali cały dzień. ty będziesz się kłócił, a one będą skandować. — Strażnik zawahał się, po czym dodał: — A poza tym to rzeczywiście ma sens.

Egwene otwarła usta, kiedy litania ponownie ucichła, ale Aviendha położyła dłoń na jej ramieniu, szepnęła kilka słów i ostatecznie tamta nic nie powiedziała. Wiedział jednak, co zamierzała powiedzieć. Ze jest upartym, wełnianogłowym durniem albo coś w tym stylu.

Kłopot polegał na tym, że powoli dochodził do wniosku, że być może istotnie nim jest. To rzeczywiście miało sens, udać się do wieży. Nie miał nic do roboty gdzie indziej — przebieg bitwy spoczywał teraz w rękach wodzów i losu — i bardziej się przyda, przenosząc, niż jeżdżąc konno po okolicy w nadziei, że spotka Couladina. Jeśli dzięki temu, że był ta’veren, mógł przyciągnąć Couladina, to w takim razie przyciągnie go do wieży równie łatwo jak gdzie indziej. Co wcale nie znaczyło, że miał w tym przypadku większe szanse zobaczyć tego człowieka, nie po tym, jak wydał Pannom, wszystkim co do jednej, rozkaz, że mają bronić wieży.

Tylko jak się teraz wycofać i jednocześnie zachować ostatni strzępek godności po tym, kiedy tyle się miotał, we wszystkie strony?

— Zdecydowałem, że na wieży będzie ze mnie więcej pożytku — powiedział, czując, jak pała mu twarz.

— Jak Car’a’carn rozkaże — odparła Sulin bez cienia szyderstwa w głosie, jakby od samego początku był to jego pomysł. Lan przytaknął, po czym wyniósł się cichaczem, wąskim przejściem, które zrobiły mu Panny w swych szeregach.

Niemniej jednak ta przestrzeń natychmiast zamknęła się za Strażnikiem, a kiedy ruszyły, Rand nie miał innego wyboru, jak tylko pójść z nimi, mimo że ciągnęło go w inną stronę. Mógł oczywiście przenieść Moc, śmignąć dookoła Ogniem albo powalić je wszystkie na ziemię za pomocą Powietrza, ale takie zachowanie raczej nie uchodziło wobec tych, którzy stanęli po jego stronie, pominąwszy nawet to, że były to same kobiety. A poza tym nie był pewien, czy dałby radę zmusić je do odejścia tak, by ich nie pozabijać, a może nie zmusiłby ich nawet wtedy. Sam przecież oświadczył, że mimo wszystko najbardziej przyda się na wieży.

Podczas marszu Egwene i Aviendha milczały, podobnie Sulin, za co był im wszystkim wdzięczny. Rzecz jasna, przynajmniej część ich milczenia wiązała się z faktem, że musiały w tych ciemnościach torować sobie drogę to w górę, to w dół zbocza. uważając jednocześnie, by nie połamać karków. Aviendha pomrukiwała nawet co jakiś czas, coś gniewnego, ledwie to słyszał, chyba na temat spódnic. Żadna jednak nie żartowała z faktu, że tak ewidentnie ustąpił. Aczkolwiek to mogło przyjść później. Kobiety lubiły wsadzać człowiekowi szpilki, kiedy myślał, że niebezpieczeństwo już minęło.

Niebo zaczęło szarzeć i kiedy nad wierzchołkami drzew pojawiła się wieża z bali, sam przerwał milczenie.

— Nie spodziewałem się, że będziesz w tym uczestniczyć, Aviendha. Twierdziłaś, jak mi się zdaje, że Mądre nie biorą udziału w bitwach. — Był przekonany, że to powiedziała. Mądra mogła przejść przez sam środek bitwy nietknięta albo wejść. do dowolnej siedziby czy stanicy klanu, która miała waśń krwi z jej klanem, ale sama nie brała udziału w walkach i z pewnością nie przenosiła Mocy. Dopóki on nie przybył do Pustkowia, nawet większość Aielów nie wiedziała tak naprawdę, że Mądre potrafią przenosić, aczkolwiek krążyły pogłoski o ich dziwacznych umiejętnościach i czasami o czymś, co wedle opowieści Aielów przypominało przenoszenie.

— Nie jestem jeszcze Mądrą — odparła uprzejmie, poprawiając szal. — Skoro wolno to robić Egwene, która jest Aes Sedai, to i ja mogę. Ja to wszystko zorganizowałam dziś rano, kiedy jeszcze spałeś, ale myślałam o tym od samego początku, kiedy poprosiłeś Egwene.

Zrobiło się już dostatecznie jasno, by mógł zauważyć, że Egwene się czerwieni. Gdy spostrzegła, że on na nią zerka, potknęła się nie wiadomo o co, a on musiał podtrzymać ją za ramię, żeby nie upadła. Wyrwała się, unikając jego wzroku. Może jednak nie musiał się obawiać szpilek z jej strony. Szli już w górę zbocza w stronę wieży, przedzierając się przez rzadki las.

— Nie próbowały ci zabronić? To znaczy Amys, Bair albo Melaine? — Wiedział, że nie. Aviendhy nie byłoby tu teraz.

Aviendha potrząsnęła głową, po czym, wyraźnie się namyślając, uniosła brwi.

— Długo debatowały z Sorileą, a potem powiedziały mi, żebym zrobiła to, co moim zdaniem powinnam. Zazwyczaj mówią mi, żebym robiła to, co ich zdaniem powinnam. — Zerknąwszy na niego z ukosa, dodała: — Słyszałam, jak Melaine mówiła, że ty wszystka zmieniasz.

— Robię to — potwierdził, stawiając nogę na dolnym szczeblu pierwszej drabiny. — Światłości dopomóż, robię to.

Widok z platformy był okazały nawet dla nieuzbrojonego oka, patrzącego na okolicę rozprzestrzeniającą się za zalesionymi wzgórzami. Grube pnie drzew kryły Aielów sunących w stronę Cairhien — większość dotarła już na swoje stanowiska — ale świt rzucał na miasto swoje złote światło. Szybki rzut oka przez jedno ze szkieł powiększających ukazał nagie wzgórza nad rzeką; panował na nich spokój i pozorny brak życia. Ale to się niebawem zmieni. Byli tam Shaido, nawet jeśli na razie ukryci. Nie pozostaną w ukryciu, kiedy on zacznie posyłać... Co? Na pewno nie ogień stosu. Nieważne, co zrobi, ale będzie tym musiał postraszyć Shaido tak mocno, jak się da, zanim jego Aielowie przystąpią do ataku.

Dotąd Egwene i Aviendha na zmianę popatrywały przez drugą długą tubę, co jakiś czas odrywając się od niej po to, by odbyć krótką dyskusję, ale teraz zwyczajnie cicho gadały. Na koniec wymieniły skinienia głowy, podeszły bliżej do balustrady i stanęły tam, wsparte dłońmi o z grubsza ociosane drewna, zwrócone twarzami w stronę Cairhien. Nagle poczuł gęsią skórkę. Jedna z nich przenosiła, może obydwie.

Najpierw zauważył wiatr, wiał w stronę miasta. Nie lekki wietrzyk; pierwszy prawdziwy wiatr, który poczuł w tym kraju. A nad Cairhien zaczynały formować się chmury, cięższe na południu, im dłużej patrzył, stawały się coraz gęstsze i coraz czarniejsze; kłębiły się także coraz gwałtowniej. Tylko tam, nad Cairhien i nad Shaido. Wszędzie, gdzie nie sięgnął okiem, niebo miało barwę czystego błękitu, przetykane najwyżej nielicznymi cienkimi, białymi smugami. A mimo to rozległ się grzmot, długi i głośny. Nagle w dół spadła błyskawica, poszarpana, srebrna smuga, która rozdarła szczyt wzgórza pod miastem. Nim pęknięcie pierwszego pioruna dotarło do wieży, jeszcze dwie pomknęły ku ziemi. Po niebie pląsały dzikie widły, ale te pojedyncze lance jaskrawej bieli uderzały z regularnością bijącego serca. Nagle ziemia eksplodowała tam, gdzie nie padła żadna błyskawica, wzbijając fontannę na wysokość pięćdziesięciu stóp, a potem jeszcze w innym miejscu i znowu.

Rand nie miał pojęcia, która z kobiet, co robi, ale z pewnością zawzięły się, że przegnają Shaido. Czas by wziął w tym udział, nie będzie chyba tylko stał i patrzył. Wyciągnął rękę i objął saidina. Lodowaty ogień wyżarł zewnętrze Pustki, która otoczyła to, co było Randem al’Thorem. Zupełnie zignorował oleisty brud wsączający się w niego, przemieszane, dzikie prądy Mocy, żądnej go lada chwila zatopić.

Odległość sprawiała, że istniały granice tego, co mógł zdziałać. W rzeczy samej więcej zrobić nie mógł, bez angreala albo sa’angreala. Najprawdopodobniej dlatego właśnie kobiety przenosiły pojedyncze błyskawice, pojedyncze eksplozje; skoro nawet on natknął się na swoje ograniczenia, to one musiały nadwerężać granice swoich.

Jakieś wspomnienie wślizgnęło się pod skorupę Pustki. Nie jego wspomnienie, Lewsa Therina. Tym razem nie dbał o to. W mgnieniu oka przeniósł i kula ognia ogarnęła szczyt wzgórza oddalonego o blisko pięć mil, zmieniając je w spienioną masę jasnożółtych płomieni. Kiedy ogień przygasł, nawet bez szkła powiększającego widział, że wzgórze jest teraz niższe i że jego wierzchołek, najwyraźniej stopiony, sczerniał. Dzięki ich trojgu klany być może wcale nie będą musiały walczyć z Couladinem.

„Ilyeno, miłości moja, wybacz mil”

Pustka zadrżała; przez chwilę Rand szamotał się na granicy, której przekroczenie oznaczało destrukcję. Fale Jednej Mocy roztrzaskiwały się w jego wnętrzu, wytwarzając pianę strachu; skaza wydawała się krzepnąć wokół jego serca w postaci cuchnącego, skamieniałego osadu.

Ściskając balustradę tak mocno, że aż rozbolały go stawy dłoni, zmuszał się do spokoju, podtrzymywał siłą skorupę Pustki. Odtąd już nie słuchał myśli, które krążyły mu po głowie. Zamiast tego skoncentrował się całkowicie na przenoszeniu, na metodycznym niszczeniu jednego wzgórza za drugim.


Dobrze schowany w pasie drzew porastających szczyt wzniesienia, Mat wsunął pysk Oczka pod pachę, żeby koń nie rżał w czasie, gdy on obserwował Aielów w liczbie około tysiąca sunących z południa w jego stronę ukośną linią przez wzgórza. Słońce wyzierało już zza horyzontu, rozciągając długie, falujące cienie rzucane przez kolumnę biegnącej truchtem ludzkiej masy. Ciepło nocy zaczynało już ustępować miejsca żarowi dnia. Powietrze stanie się nieznośnie gorące, choć do południa jest jeszcze daleko. On sam już zaczynał się pocić.

Aielowie jeszcze go nie zauważyli, ale nie wątpił, że go wypatrzą, jeśli jeszcze trochę tu postoi. Nie było ważne, że byli to raczej ludzie Randa — jeśli Couladin rzucił swoich na południe, to ten dzień stanie się bardzo interesujący dla wszystkich, którym głupota kazała znaleźć się w samym środku walk — on i tak nie miał zamiaru ryzykować konfrontacji z nimi. Wystarczył mu dzisiejszy poranek, by tak beztrosko nie postępować. Odruchowo obwiódł palcem równe przecięcie w rękawie kaftana. Dobry strzał, co więcej, do ruchomego celu, częściowo ukrytego wśród drzew. Byłby go jeszcze bardziej podziwiał, gdyby to nie on był tym celem.

Nie odrywając oczu od zbliżających się Aielów, ostrożnie wycofał Oczko w głąb rzadkiego zagajnika; wolał wiedzieć, czy go zauważyli i przyspieszyli kroku. Powiadano, że Aielowie potrafią przegonić człowieka na koniu, zamierzał więc uzyskać sporą przewagę, w razie gdyby spróbowali pójść w zawody właśnie z nim.

Przyśpieszył tempo dopiero wtedy, gdy skryły go drzewa, wprowadził Oczko na przeciwległe zbocze i dopiero wtedy go dosiadł, po czym skręcił na zachód. Nie dość ostrożności, jeśli człowiek chciał ujść z życiem, tego dnia i na tej ziemi. Podczas jazdy mruczał do siebie, w kapeluszu naciągniętym na czoło, by mu ocieniał twarz i z włócznią o czarnym drzewcu zatkniętą przez łęk. Zachód. Znowu zachód.

Dzień zaczął się tak dobrze, na dobre dwie godziny przed pierwszym brzaskiem, kiedy Melindhra wybrała się na jakieś spotkanie Panien. Przekonana, że on śpi, nie zerknęła na niego, kiedy wykradała się z namiotu, mrucząc coś pod nosem na temat Randa al’Thora, honoru i Tar Dareis Mai — przede wszystkim. Tak to brzmiało, jakby spierała się sama ze sobą, ale szczerze mówiąc, zupełnie go nie obchodziło, czy ona zamierza zrobić z Randa pikle czy raczej gulasz. Minutę po jej wyjściu z namiotu, już upychał dobytek do sakiew. Nikt nie spojrzał na niego dwa razy, kiedy siodłał Oczko i niczym duch ruszał w stronę południa. Dobry początek. Tyle że nie wziął pod uwagę, że na południe będą sunąć kolumny Taardad, Tomanelle i wszystkich innych przeklętych klanów. Żadna pociecha, że to zgadzało się niemalże co do joty z tym, co on paplał Lanowi. Chciał jechać na południe, a ci Aielowie zmusili go do jazdy w stronę Alguenyi. W stronę terenów, na których mogły toczyć się walki.

Jedną, może dwie mile dalej ostrożnie skierował Oczko w górę zbocza, zatrzymując się pod osłoną drzew z rzadka porastających szczyt. Było to wyższe wzgórze niż większość i dobrze widział stamtąd okolicę. Tym razem w zasięgu wzroku nie pojawili się Aielowie, ale kolumna pełznąca po dnie krętej górskiej doliny stanowiła widok niemalże równie nieprzyjemny. Taireniańscy jeźdźcy wiedli za sobą grupkę wielobarwnych chorągwi lordów, za którą, w pewnym odstępie, maszerował w ich pyle gruby, kolczasty wąż pikinierów, a nieco dalej zdążała cairhieniańska konnica, z mnogością sztandarów, proporców i con. Cairhienianie nie utrzymywali żadnego porządku, kłębiąc się z powodu rozbijających ich szyki lordów, którzy żądni rozmawiać, przemieszczali się tam i z powrotem, ale przynajmniej z obu stron wystawili flankierów. W każdym razie, gdy wreszcie przejechali, miał wolną drogę na południe.

„I nie zatrzymam się, dopóki nie znajdę się w połowie drogi do przeklętej Erinin!”

Jego oko przykuł błysk ruchu, w sporej odległości przed czołem sunącej dołem kolumny. Nie zobaczyłby go, gdyby nie znajdował się tak wysoko. Z pewnością jednak nie. mógł go dostrzec żaden z jeźdźców. Wygrzebawszy małe szkło powiększające z sakw — Kin Tovere lubił grać w kości — zerknął w tamtą stronę i cicho gwizdnął. Aielowie, przynajmniej tylu, co tych w dolinie, i nawet jeśli nie byli to Couladinowi ludzie, to zamierzali chyba zgotować niespodziankę, jaką przyjaciele zwykli gotować solenizantom, leżeli bowiem płasko wśród więdnących krzaków i uschłych liści.

Przez chwilę bębnił palcami o udo. Niebawem tam w dole legnie trochę trupów. I będzie wśród nich niewielu Aielów.

„To nie moja sprawa. Ja jestem poza tym wszystkim, nie jestem stąd i jadę na południe”.

Trochę poczeka, a potem skieruje się w inną stronę, kiedy będą zbyt zajęci, żeby go zauważyć.

Ten Weiramon — wczoraj poznał nazwisko siwowłosego jegomościa — jest głupi jak kamień.

„Żadnych przednich straży ani zwiadowców, bo inaczej wiedziałby, co tu się kroi”.

Aielowie, skoro już o tym mowa, z powodu wzgórz i skrętów doliny też nie mogli widzieć kolumny, jedynie rzadki słup kurzu wznoszący się ku niebu. Z pewnością wysłali zwiadowców, zanim dotarli do tego miejsca; nie mogli tam tak czekać przez przypadek.

Leniwie pogwizdując Taniec z Widmowym Jakiem, znowu przyłożył szkło powiększające do oka i przyjrzał się szczytom wzgórz. Tak. Dowódca Aielów pozostawił tam kilku ludzi, by dali sygnał ostrzeżenia, zanim kolumna wkroczy na teren śmierci. Za kilka minut pojawią się pierwsi Tairenianie, ale do tego czasu...

Spiął piętami Oczko, by pogalopować w dół zbocza, jednocześnie jakby doznając szoku.

„Co ja, na Światłość, wyprawiam?”

Cóż, nie mógł tak sobie zwyczajnie stać z boku i pozwolić, by tamci poszli na śmierć niczym gęsi pod nóż. Ostrzeże ich. To wszystko. Powie im, co ich tam w przodzie czeka, a potem zniknie.

Cairhieniańska forpoczta oczywiście zauważyła go, zanim dotarł do samego podnóża zbocza, usłyszeli tętent kopyt biegnącego na łeb, na szyj Oczka. Dwóch, może trzech, opuściło lance. Mat niespecjalnie lubił, jak celowano weń kawałkiem stali długości półtorej stopy, a jeszcze mniej, gdy owej stali było po trzykroć więcej, ale najwyraźniej jeden człowiek nie stanowił zagrożenia, nawet jeśli jechał jak szaleniec. Pozwolili mu przejechać, a on skręcił w pobliżu cairhieniańskich lordów, w takiej odległości, by usłyszeli, gdy krzyknął:

— Zatrzymajcie się tutaj! Natychmiast! Z rozkazu Lorda Smoka! Bo inaczej wbije wam Mocą głowy do brzuchów i nakarmi was własnymi nogami na śniadanie!

Wbił pięty w boki Oczka i koń skoczył naprzód. Obejrzał się tylko raz, by się upewnić, że usłuchali rozkazu — usłuchali, aczkolwiek towarzyszyło temu niejakie zamieszanie, ale na całe szczęście wzgórza nadal kryły ich przed Aielami; jak kurz opadnie, Aielowie nie będą wiedzieli, gdzie oni się podziali — po czym przywarł do karku wałacha, okładając go kapeluszem i pogalopował w górę zbocza obok szeregów piechoty.

„Będzie za późno, jeśli zaczekam na rozkazy Weiramona. To wszystko”.

Przekaże ostrzeżenie i odjedzie..

Piechurzy maszerowali w blokach liczących z grubsza dwustu pikinierów, z jednym oficerem na koniu na czele i mniej więcej pięćdziesięcioma łucznikami albo kusznikami zamykającymi tył. Większość przyglądała mu się z ciekawością, kiedy mknął obok, w tumanach kurzu wzniecanych przez kopyta Oczka, ale żaden nie zgubił kroku. Niektóre z koni oficerów płoszyły się, gdy ich jeźdźcy próbowali sprawdzić, co go przymusza do takiego pośpiechu, żaden jednak nie porzucił stanowiska. Znakomita dyscyplina. Przyda im się.

Tył taireniańskiej procesji zamykali Obrońcy Kamienia, w napierśnikach i bufiastych koszulach w czarne i złote paski, z pióropuszami różnych barw przy hełmach z szerokim okapem, które wyróżniały oficerów i podoficerów. Pozostali mieli podobne zbroje, tyle że nosili barwy różnych lordów na rękawach. Sami lordowie w jedwabnych kaftanach jechali na ich czele w zdobnych napierśnikach i z wielkimi, białymi pióropuszami, ich chorągwie powiewały za nimi na coraz silniejszym wietrze wiejącym w stronę miasta.

Ściągnąwszy przed nimi wodze tak szybko, że Oczko aż wierzgnął, Mat krzyknął:

— Stójcie, w imię Lorda Smoka!

Wydawało się, że to najszybszy sposób, by ich zatrzymać, a mimo to przez chwilę bał się, że go stratują. Niemalże w ostatnim momencie jakiś młody lord, którego zapamiętał sprzed namiotu Randa, zamachał ręką i wtedy wszyscy jęli ściągać wodze, czyniąc przy tym spore zamieszanie rozkazami, które podawano krzykiem wzdłuż kolumny. Weiramona Mat nie zauważył; ani jeden lord nie był odeń starszy niż dziesięć lat.

— O co chodzi? — spytał jegomość, który podał sygnał. Ciemne oczy spoglądały arogancko z wyżyn ostrego nosa, znad brody uniesionej tak wysoko, jakby ta spiczasta bródka lada chwila miała go ugodzić. Strugi potu spływające po twarzy zniszczyły ją tylko nieznacznie. — Sam Lord Smok wydał mi ten rozkaz. kim jesteś, że...?

Urwał, kiedy inny. którego Mat również znał, złapał go za rękaw, szepcząc coś z przejęciem. Wyzierające spod hełmu kluchowate oblicze Esteana wyglądało nie tylko na rozgrzane upałem, lecz również wynędzniałe — Mat słyszał, że ponoć Aielowie wydusili zeń wszystkie dane odnośnie do sytuacji w mieście — ale to on właśnie grał z Matem na pieniądze w Łzie. Wiedział dokładnie, kim jest Mat. Tylko z napierśnika Esteana poodpryskiwały zdobne złocenia; żaden z pozostałych dotychczas nie uczynił nic więcej, jedynie jeździł i pięknie wyglądał. Na razie.

Podbródek właściciela ostrego nosa opadł; kiedy Estean odsunął się, mężczyzna przemówił nieco łagodniejszym tonem.

— Nie chciałem urazić... ach... lordzie Mat. Jestem Melanril, z domu Asegora. Jak mógłbym służyć Lordowi Smokowi? — Spokój ustąpił miejsca wahaniu przy tym ostatnim i Estean wtrącił się niespokojnie.

— Dlaczego mamy się zatrzymać? Wiem, że Lord Smok kazał nam pozostać z tyłu, Mat, ale, oby ma dusza sczezła, to żaden honor siedzieć i pozwalać, by tylko Aielowie brali udział w boju. Czemu to nas obarczono zadaniem ich ścigania, kiedy już zostaną rozbici? Poza tym mój ojciec jest w mieście i... — Zawiesił głos pod wpływem spojrzenia Mata.

Mat potrząsnął głową, wachlując się kapeluszem. Ci durnie nawet nie znajdują się tam, gdzie powinni. I nie ma nadziei, że uda się ich zawrócić. Nawet jeśli Melanril to zrobi — a patrząc na niego, Mat wcale nie był tego pewien, czy usłucha rzekomego rozkazu Lorda Smoka — szansa na zatrzymanie ich pozostaje znikoma. Ustawił się ze swym koniem tak, że był doskonale widoczny dla czatowników Aielów. Gdyby kolumna zaczęła zawracać, tamci zorientują się, że zostali odkryci i najprawdopodobniej zaatakują w momencie, gdy taireniańskie i cairhieniańskie piki splątają się z sobą. Ani chybi dojdzie do takiej samej rzezi, jakby zdążali dalej w niewiedzy.

— Gdzie jest Weiramon?

— Lord Smok odesłał go do Łzy — wolno odparł Melanril. — Ma zająć się illiańskimi piratami oraz bandytami na Równinach Maredo. Nie chciał jechać, rzecz jasna, nawet mimo tak wielkiej odpowiedzialności, ale... Wybacz, lordzie Mat, ale jeśli przysłał cię Lord Smok, to jak to możliwe, że nie wiesz...

Mat wszedł mu w słowo.

— Nie jestem żadnym lordem. I jeśli cię interesuje to, o czym informuje Rand swoich ludzi, to spytaj jego.

To osadziło młodego lorda; nie zamierzał wypytywać przeklętego Lorda Smoka o cokolwiek. Weiramon był durniem, ale przynajmniej przeżył dość lat, żeby mieć za sobą udział w jakiejś bitwie. Z wyjątkiem Esteana, który na koniu wyglądał jak worek rzep, to towarzystwo widziało wyłącznie jedną, może dwie bójki w tawernie. I może jakieś pojedynki. Bardzo im się teraz przydadzą takie doświadczenia.

— A teraz wy mnie posłuchajcie. Kiedy będziecie przejeżdżali przez wąwóz między dwoma następnymi wzgórzami, Aielowie spadną na was niczym lawina.

Równie dobrze mógł im powiedzieć, że niebawem odbędzie się bal, z udziałem kobiet, które wzdychają z pragnienia, by poznać jakiego taireniańskiego lorda. Na twarzach wykwitły skwapliwe uśmiechy; zaczęli tańczyć na koniach, klepiąc się wzajem po ramionach i chełpiąc, ilu to zabiją. Estean wyłączył się z tego powszechnego entuzjazmu, wzdychał tylko i wysuwał miecz z pochwy.

— Przestańcie się gapić w tamtą stronę! — warknął Mat. Co za durnie. Za minutę zaczną wołać: „Szarża’” — Patrzcie. na mnie. Na mnie!

To dzięki temu, z którym łączyła go przyjaźń, ochłonęli. Melanril i pozostali w ich wspaniałych nieskażonych zbrojach krzywili się niecierpliwie, nie rozumiejąc, dlaczego on im nie pozwala zabijać dzikusów z Pustkowia. Gdyby nie był przyjacielem Randa, prawdopodobnie stratowaliby go razem z Oczkiem.

Mógł pozwolić, żeby ruszyli do szarży. Dokonaliby jej na własną rękę, pozostawiając za sobą piki i cairhieniańską konnicę, aczkolwiek Cairhienianie pewnie by się przyłączyli, gdyby się zorientowali, co się dzieje. I wszyscy by zginęli. Sprytnie byłoby pozwolić im iść dalej, a samemu udać się w przeciwnym kierunku. Jedyny kłopot polegał na tym, że gdyby ci idioci dali Aielom do zrozumienia, że ich wykryli, to ci wówczas mogliby zdecydować się na jakiś szczwany manewr, na przykład zawrócić i zaatakować tych durniów z flanki. Nie był przekonany, czy wydostałby się z tego cało, gdyby tak to się potoczyło.

— Lord Smok życzy sobie, abyście wolno pojechali naprzód — powiedział im — jakby na przestrzeni stu mil nie było ani jednego Aiela. Piki, w momencie gdy znajdą się w tym wąwozie, mają uformować pusty czworobok, a wy macie natychmiast wpaść do jego środka.

— Do środka! — zaprotestował Melanril. Od strony pozostałych młodych lordów podniosły się gniewne pomruki; z wyjątkiem Esteana, który wyraźnie się nad czymś zastanawiał. — To żaden honor ukrywać się. za śmierdzącymi...

— Zróbcie to, psiakrew! — ryknął Mat, ściągając wodze Oczka, by podjechać do konia Melanrila. — Albo jeśli przeklęci Aielowie was nie zabiją, to zrobi to Rand, a tego, kogo on pozostawi, ja osobiście posiekam na kiełbasę!

To wszystko trwa zdecydowanie za długo; Aielowie na pewno już się zastanawiają, nad czym oni tak debatują.

— Jeżeli dopisze wam szczęście, zdążycie się rozstawić. zanim Aielowie was zaatakują. Jeśli macie długie łuki, to użyjcie ich. Poza tym trzymajcie się blisko siebie. Jeszcze ruszycie do tej swojej cholernej szarży i będziecie wiedzieli, kiedy to macie uczynić, ale jeśli ruszycie za wcześnie...! -. Niemalże czuł, jak czas się kończy.

Osadził rękojeść włóczni w strzemieniu niczym lancę i naciskiem pięt zmusił Oczko, by objechał kolumnę. Kiedy obejrzał się przez ramię, Melanril i pozostali rozmawiali, oglądając się na niego. Przynajmniej nie uganiali się po dolinie.

Dowódca pikinierów okazał się bladym, szczupłym Cairhienianinem, o pół głowy niższym od Mata; dosiadał szarego wałacha, który wyglądał na od dawna gotowego do zesłania na pastwisko. Jednak Daerid miał ponadto twarde oczy, złamany nos i trzy białe blizny przecinały mu twarz, w tym jedna nawet nie taka stara. Podczas rozmowy z Matem zdjął hełm w kształcie dzwonu; przód czaszki miał wygolony. Nie żaden lord. Może służył w armii jeszcze przed wybuchem wojny domowej. Tak, jego ludzie wiedzieli, jak się formuje jeża. Nie miał okazji walczyć z Aielami, ale zaliczył bandytów i andorańską kawalerię. Wyszło też na jaw, że bił się z innymi Cairhienianami, w imieniu jednego z Domów walczących o tron. Daerid nie przemawiał ani niechętnym, ani zbyt gorliwym tonem; wyrażał się jak człowiek, który ma do wykonania pracę.

Kolumna odstąpiła na bok, kiedy Mat zawrócił Oczko w przeciwną stronę. Pomaszerowali równym krokiem, a szybki rzut oka w tył ujawnił, że taireniańskie wierzchowce nie poruszają się szybciej.

Pozwolił Oczku przyspieszyć, ale nie za bardzo. Odniósł wrażenie, że czuje oczy Aielów wbite w swoje plecy, i jak się zastanawiają, co on im powiedział, dokąd się teraz udaje i po co.

„To tylko posłaniec, który dostarczył wiadomość i teraz odjeżdża. Nie ma się czym przejmować”.

Liczył, że tak myślą Aielowie, ale napięcie nie opuściło jego ramion, dopóki nie nabrał pewności, że już go nie widzą.

Cairhienianie nadal czekali tam, gdzie ich zostawił. I nadal przy ich kolumnie rozstawieni byli flankierzy. Sztandary i con tworzyły gąszcz, w którym zgromadzili się ich lordowie, jeden na dziesięciu albo i więcej Cairhienian. Większość nosiła proste napierśniki, a złocenia albo ozdoby ze srebra były tak powyginane, jakby obrabiał je jakiś pijany kowal. W porównaniu z niektórymi z ich wierzchowców koń Daerida przypominał ogiera Lana. Czy oni w ogóle zrobią, co należy? Jednakże twarze zwrócone ku niemu były zacięte, podobnie jak i spojrzenia.

Jego sytuacja była już jasna, udało mu się ukryć przed Aielami. Mógł jechać dalej. Tylko przedtem wyjaśni jeszcze temu towarzystwu, co teraz należy zrobić. Ostatecznie posłał tamtych w sam środek pułapki zastawionej przez Aielów; nie mógł teraz ich tak zwyczajnie porzucić na pastwę wroga.

Talmanes z Domu Delovinde, którego con przedstawiał trzy żółte gwiazdy na niebieskim tle, a chorągiew czarnego lisa, był jeszcze niższy od Daerida, a starszy od Mata najwyżej trzy lata, ale dowodził Cairhienianami, mimo iż byli wśród nich starsi mężczyźni, z siwymi włosami. W jego oczach było równie mało wyrazu jak u Daerida i wyglądem przywodził na myśl zwinięty bicz. Jego zbroja i miecz odznaczały się prostotą. Człowiek ten przedstawił się Matowi, a potem słuchał spokojnie, gdy ten wykładał mu swój plan, wychylony nieco z siodła, by móc rysować w ziemi kreski czubkiem włóczni z ostrzem miecza.

Pozostali cairhieniańscy lordowie zebrali się dookoła na koniach i również się temu przysłuchiwali, ale żaden tak uważnie jak Talmanes. Talmanes przestudiował narysowaną przez niego mapę, a także przyjrzał się jemu, od butów po kapelusz, nawet jego włóczni. Gdy Mat skończył, mężczyzna nie odezwał się, aż zniecierpliwiony warknął:

— No i co? Nie obchodzi mnie, czy się na to piszesz, ale niebawem twoi przyjaciele będą po pas brodzili w Aielach.

— Tairenianie nie są moimi przyjaciółmi. A Daerid jest... przydatny. Ale z pewnością to nie przyjaciel. — Na taką uwagę suchy śmiech przeszedł po przyglądających się im lordach. — Poprowadzę jedną połowę, pod warunkiem, że ty poprowadzisz drugą.

Talmanes zdjął rękawicę ze stalowym wierzchem i wyciągnął dłoń, ale Mat tylko przyglądał się jej przez chwilę. Poprowadzi? On?

„Nie jestem żołnierzem, tylko hazardzistą. I kochankiem”.

Wspomnienia dawno temu przebrzmiałych bitew wirowały mu w głowie, ale stłumił je. Nie miał tu nic innego do roboty, tylko jechać dalej. A wtedy być może Talmanes zostawi Esteana, Daerida i pozostałych, żeby się upiekli. Na rożnie, na który on ich osobiście nabił. Mimo to zdziwił się, gdy uścisnął dłoń tamtego i powiedział:

— Bądźcie tam po prostu wtedy, kiedy będzie trzeba.

Zamiast odpowiedzi, Talmanes zaczął szybko wykrzykiwać imiona. Lordowie ściągnęli wodze, by podjechać do Mata, za każdym zdążał jeździec z ich chorągwią i z tuzin piechurów, aż ostatecznie zgromadził przy sobie około czterystu Cairhienian. Potem Talmanes też niewiele miał do powiedzenia; po prostu poprowadził pozostałych na zachód lekkim truchtem, wlokąc za sobą niewielki tuman kurzu.

— Trzymajcie się razem — przykazał Mat swojej połowie. — Szarżujcie, kiedy powiem, że macie szarżować, biegnijcie, kiedy powiem, że macie biec i nie róbcie hałasu, kiedy powiem, że macie być cicho.

Oczywiście rozległo się skrzypienie siodeł i łomot kopyt, kiedy ruszyli jego śladem, ale przynajmniej nie gadali ani nie zadawali pytań.

Ostatni rzut oka na drugą grupę najeżoną od chorągwi i con, nim skryła się za zakrętem płytkiej doliny. Jak on się w to wpakował? To wszystko zaczęło się tak zwyczajnie. Tylko ich ostrzeże i odjedzie. Każdy następny krok wydawał się taki drobny, tak niezbędny. A teraz brodził po pas zanurzony w błocie i nie miał innego wyboru, tylko musiał brnąć dalej. Liczył, że Talmanes naprawdę pokaże, na co go stać. Ten człowiek nawet nie zapytał’, kim on jest.

Otoczona wzgórzami dolina wiła się i rozwidlała, kiedy kierował się ku północy, ale miał dobre wyczucie kierunku. Na przykład wiedział dokładnie, gdzie jest południe i bezpieczeństwo; to wcale nie było tam, dokąd podążał. Na niebie, od tej strony, gdzie położone było miasto, formowały się ciemne chmury, tak gęste, jakich nie widział od dłuższego czasu. Deszcz zakończy suszę — dobrze dla farmerów, o ile jeszcze jacyś zostali — i osadzi kurz — dobrze dla jeźdźców; nie zdradzą swej obecności zbyt wcześnie. Może gdy zacznie padać, Aielowie zrezygnują z walki i wrócą do siebie. Zaczynał się też podnosić wiatr, o dziwo niosący chłód.

Ponad szczytami napłynął odgłos walki, krzyków ludzi, panicznych wrzasków. Zaczęło się.

Mat zawrócił Oczko, podniósł włócznię i zrobił nią wymach, wskazując w prawo i w lewo. Zdziwił się niemalże, kiedy Cairhienianie ustawili się w jeden, długi szereg, biorąc jego w środek, zwróceni twarzami w górę zbocza. Wykonał ten gest instynktownie, gest z innego czasu i miejsca, ale ci ludzie przecież zaznali już kiedyś ognia bitwy. Prowadził Oczko stępa między rzadkimi drzewami w stronę szczytu, a oni dotrzymywali mu kroku, przy akompaniamencie cichego chrzęstu uzd.

Po dotarciu na szczyt najpierw mu ulżyło, gdy zobaczył Talmanesa i jego Judzi pojawiających się na przeciwległym szczycie. A potem zaklął.

Daerid uformował jeża, kolczaste zarośla utworzone z pikinierów na przemian z łucznikami w poczwórnych szeregach w taki sposób, że ostatecznie powstał z tego wielki, pusty czworokąt. Długie piki uniemożliwiały Shaido bliskie podejście, a mimo to zaatakowali i teraz łucznicy wraz z kusznikami wymieniali strzały z Aielami. Ludzie padali z obu stron, ale piki zwyczajnie zamykały wyrwę, kiedy padał ktoś z ich szeregu, sprawiając, że czworokąt stawał się coraz ciaśniejszy. Rzecz jasna, atak Shaido bynajmniej nie osłabł.

W środku czworokąta znajdowali się Obrońcy, którzy pozsiadali z koni, I może połowa taireniańskich lordów z ich piechotą. Połowa. To właśnie sprawiło, że miał ochotę kląć. Reszta uganiała się wśród Aielów, siekąc i dźgając mieczami i lancami w grupkach po pięciu albo dziesięciu, tudzież samotnie. Kilkanaście koni bez jeźdźców świadczyło wymownie, jak dobrze sobie radzą.. Melanril, któremu został tylko jego chorąży, został strącony z konia i teraz jak oszalały wymachiwał wokół swym mieczem. Dwóch Aielów pomknęło, by jednocześnie podciąć kolana jego wierzchowca; zwierzę padło, bijąc łbem — Mat był pewien, że zarżało przeraźliwie, choć dźwięk zagłuszyła wrzawa — i wtedy Melanril zniknął za postaciami odzianymi w cadin’sor, dźgającymi włóczniami. Jego chorąży trzymał się kilka chwil dłużej.

„Baba z wozu, koniom lżej” — pomyślał ponuro Mat. Stając w strzemionach, uniósł wysoko włócznię, wypchnął ją do przodu i zawołał:

— Los! Los caba’drin!

Cofnąłby te słowa, gdyby mógł i nie tylko dlatego, że była to Dawna Mowa; dolina zmieniła się w kocioł pełen gwaru. Jednak niezależnie od tego, czy któryś z Cairhienian zrozumiał rozkaz „Konni naprzód!” w Dawnej Mowie, to zrozumieli gest, zwłaszcza, kiedy Mat opadł na siodło i wbił pięty w boki konia. Nie żeby naprawdę tego chciał, ale po prostu nie widział teraz innego wyjścia. On tych ludzi tu przywiódł — niektórzy mogli się uratować, gdyby im kazał zawrócić i uciekać — i po prostu nie miał już teraz wyboru.

Cairhienianie, z powiewającymi chorągwiami i con poszarżowali w dół zbocza, wznosząc okrzyki bitewne. Bez wątpienia naśladując jego, mimo iż on krzyczał:

— Krew i przeklęte popioły!

Ze zbocza po przeciwległej stronie doliny gnał równie szybko Talmanes.

Pewni, że. osaczyli wszystkich mieszkańców mokradeł, Shaido w ogóle nie zauważyli tamtych, dopóki nie runęli prosto na nich z dwu stron. Wtedy właśnie z nieba zaczęły padać błyskawice. I potem sprawy przybrały obrót doprawdy zadziwiający.

Загрузка...