15 Czego można się dowiedzieć w snach

Nynaeve uważnie odtworzyła w umyśle obraz gabinetu Amyrlin, dokładnie w taki sam sposób, w jaki wyobraziła sobie Serce Kamienia, kiedy kładła się spać. Zmarszczyła czoło, nic bowiem Się nie zdarzyło. Powinna się przenieść do Białej Wieży, do pomieszczenia, o którym myślała. Spróbowała ponownie, tym razem przywołując obraz pomieszczenia, które odwiedzała o wiele częściej, mimo iż bywała wówczas znacznie bardziej nieszczęśliwa.

Serce Kamienia zamieniło się w gabinet Mistrzyni Nowicjuszek, solidne, pokryte ciemną boazerią ściany, pokój wypełniony prostymi mocnymi meblami, których używały całe pokolenia kobiet sprawujących ten urząd. Kiedy wykroczenia nowicjuszek były tak duże, że zwykła pokuta. czyli dodatkowe godziny szorowania podłóg albo inne tego typu zajęcia okazywały się niewystarczające, wówczas odsyłano je do tego gabinetu. W przypadku Przyjętej otrzymanie takiego wezwania równało się bardzo poważnemu wykroczeniu, ale idąc tam, miała nogi jak z waty, gdyż wiedziała, że kara będzie równie bolesna, być może nawet bardziej.

Nynaeve nie miała ochoty przyglądać się dokładniej pomieszczeniu — podczas jej licznych wizyt w tym miejscu Sheriam określała ją jako umyślnie upartą — ale przyłapała się na tym, że patrzy w lustro zawieszone na ścianie, w którym nowicjuszki i Przyjęte musiały oglądać odbicie swego zapłakanego oblicza, słuchając jednocześnie wykładu Sheriam na temat przestrzegania reguł lub okazywania odpowiedniego szacunku, czy czego tam jeszcze. Posłuszeństwo względem reguł ustanawianych przez innych, tudzież okazywanie wymaganego szacunku zawsze przychodziło Nynaeve z trudem. Ledwie widoczne pozostałości po złoceniach na rzeźbionej ramie lustra wskazywały, że musi wisieć tutaj od czasów Wojny Stu Lat, a być może nawet od samego Pęknięcia.

Taraboniańska sukienka była piękna, ale każdy kto ją w niej zobaczy, od razu nabierze podejrzeń. Nawet kobiety Domani zazwyczaj ubierały się skromnie, kiedy składały wizytę w Wieży, a nie potrafiła wyobrazić sobie nikogo, kto śniłby o swej bytności w tym miejscu i nie zachowywałby się równocześnie najlepiej, jak potrafi. Nie chodziło o to, że spodziewała się tutaj spotkać kogoś, wyjąwszy być może tych, którzy na kilka chwil wśnili się najzupełniej przypadkowo do Tel’aran’rhiod; przed Egwene od dawna nie było w Wieży żadnej kobiety zdolnej do wejścia w Świat Snów, to znaczy od czasów Corianin Nedeal, ponad czterysta lat temu. Z drugiej jednak strony, wśród ter’angreali skradzionych z Wieży, które wciąż pozostawały w rękach Liandrin i jej wspólniczek, jedenaście badała właśnie Corianin. Dwa pozostałe obiekty jej badań, te dwa, które miały ona i Elayne, stwarzały możliwość przeniesienia się do Tel’aran’rhiod; należało więc zakładać, iż pozostałe pełnią podobne funkcje. Szanse na to, że Liandrin albo któraś z pozostałych powróciła we śnie do Wieży, z której wcześniej uciekła, były doprawdy niewielkie, ale nie należało ryzykować, skoro istniało choćby najmniejsze prawdopodobieństwo wpadnięcia w pułapkę. Jeśli już o to chodzi, nie mogła być do końca pewna, że lista ukradzionych ter’angreali zawiera wszystkie, które badała Corianin. Zapisy w księgach często bywały niejasne, jeśli chodzi o ter’angreale, których działania żadna z sióstr nie rozumiała, a więc inne, podobnie działające równie dobrze mogły pozostawać w rękach Czarnych sióstr wciąż obecnych w Wieży.

Sukienka zmieniła się całkowicie, miała teraz na sobie białą wełnę pośledniejszego gatunku, obszytą lamówką z siedmioma kolorowymi paskami, po jednym dla każdych Ajah. Gdyby zobaczył ją ktoś, kto nie zniknąłby po paru chwilach, mogłaby swobodnie się przenieść natychmiast do Siendy, ta osoba zaś pomyślałaby, że ta tylko jedna z Przyjętych dotknęła Tel’aran’rhiod w swoim śnie. Nie. Nie da gospody, lecz do gabinetu Sheriam. Każda, przed którą musiałaby się w ten sposób chować. mogłaby przecież być jedną z Czarnych Ajah, a je wszak zobowiązana była ścigać.

Dokończyła swego przebrania i szarpnęła za warkocz, który nagle zaczął połyskiwać czerwonym złotem, potem wykrzywiła się do patrzącej na nią z lustra twarzy Melaine. Tak, oto była kobieta, którą z radością wydałaby w ręce Sheriam.

Gabinet Mistrzyni znajdował się w pobliżu kwater nowo przyjętych, na szerokim zaś, wykładanym płytami korytarzu skrzyła się biel sukien przerażonych nowicjuszek znikająca w wyszukanych draperiach ścian i za zgaszonymi stojącymi lampami. Doprawdy wiele dziewczęcych koszmarów dotyczyła Sheriam. Nie zwracała na nie uwagi, śpiesząc się; nie znajdowały się zresztą w Świecie Snów na tyle długo, aby ją zobaczyć, a jeśli nawet, ter z pewnością uznają ją za część własnego snu.

Do gabinetu Amyrlin można było łatwo dotrzeć po szerokich schodach. Kiedy podeszła bliżej, nagle pojawiła się przed nią Elaida, pot spływał jej po twarzy, miała na sobie czerwoną suknię., stuła zaś Zasiadającej na Tronie Amyrlin otaczała jej ramiona. Czy też coś, co przypominała stułę Amyrlin, nie było bowiem na niej błękitnego pasa.

Bezwzględne ciemne oczy spoczęły na postaci Nynaeve.

— Ja jestem Zasiadającą na Tronie Amyrlin, dziewczyno! Czy nie wiesz, jak okazać należny mi szacunek? Pokażę ci wię... — W pół słowa zniknęła.

Nynaeve stała przez chwilę, ciężko dysząc. Elaida jako Amyrlin; to z pewnością był koszmar.

“Przypuszczalnie jej najśmielsze marzenia” — pomyślała gniewnie. — „Prędzej śnieg spadnie w Łzie, niż ona wzniesie się tak wysoka”.

Przedpokój był laki sam, jak go zapamiętała, z szerokim stołem i ustawianym za nim krzesłem — miejscem Opiekunki Kronik. Pod ścianami znajdowało się kilka krzeseł przeznaczonych dla Aes Sedai, które oczekiwały na audiencję u Amyrlin; nowicjuszki i Przyjęte. w takich wypadkach musiały stać. Jednak porządek, który panował na stole wśród dokumentów, zwojów papieru i pergaminu zupełnie nie pasował do Leane. Nie żeby była bałaganiarą, wręcz przeciwnie, jednak Nynaeve zawsze się wydawało, że dopiero nocami tamta porządkowała swój stół.

Pchnęła drzwi wiodące do wewnętrznego pomieszczenia, ale kiedy weszła do środka, poczuła, że nogi ma jak z waty. Nic dziwnego, iż nie była w stanie wśnić się tutaj — pomieszczenie w niczym nie przypominało obrazu, jaki zapamiętała. Ten zdobnie rzeźbiony stół i wysokie, przypominające tron krzesło. Rzeźbione w liście winorośli stołki stały idealnym półkolem przed stołem, żaden nawet na cal nie wysuwał się do przodu. Siuan Sanche lubiła proste umeblowanie, jakby chciała tym samym pokazać, że wciąż jest tylko zwykłą córką rybaka, i miała w pokoju tylko jedno dodatkowe krzesło, z którego zresztą nie zawsze pozwalała odwiedzającym korzystać. I jeszcze ta biała waza pełna czerwonych róż, sztywno stercząca na postumencie ,jak pomnik. Siuan lubiła kwiaty, ale preferowała bukiety złożone z rozmaitych kolorów, niczym miniaturowe pola porośnięte dzikim kwieciem. Nad kominkiem wisiał kiedyś prosty rysunek przedstawiający łodzie rybackie o wysokich masztach. Teraz zastąpiły go dwa obrazy; scenę przedstawianą przez jeden z nich Nynaeve natychmiast rozpoznała — Rand walczący z Przeklętym, który nazywał siebie Ba’alzamonem, w chmurach nad Falme. Drugi, składający się z trzech drewnianych panneau, przedstawiał sceny, których nie potrafiła skojarzyć z niczym, co znała.

Drzwi otworzyły się, a Nynaeve serce podeszło do gardła. Rudowłosa Przyjęta, której nigdy dotąd nie w widziała, weszła do pomieszczenia i zapatrzyła się na nią. W przeciwieństwie do pozostałych nie zniknęła natychmiast. Dokładnie w tej samej chwili, gdy Nynaeve ,już była gotowa się przenieść z powrotem do gabinetu Sheriam, rudowłosa przemówiła:

— Nynaeve, gdyby Melaine dowiedziała się, że posługujesz się jej twarzą, nie poprzestałaby na przebraniu cię w dziewczęcą sukienkę.

I zupełnie znienacka okazało się, że stoi przed nią Egwene odziana w zwykły ubiór Aielów.

— Tak mnie przeraziłaś, że omal się nie postarzałam o dziesięć lat — wymamrotała Nynaeve. — A więc Mądre na koniec pozwoliły ci swobodnie poruszać się po snach? Czy też Melaine jest gdzieś...

— Powinnaś się bać — warknęła Egwene, a rumieńce zabarwiły jej policzki. — Jesteś głupia, Nynaeve. Dziecko bawiące się świeczką w stodole pełnej siana.

Nynaeve aż otwarła usta ze zdumienia.

„Egwene ją strofuje?”

— Posłuchaj mnie, Egwene al’Vere. Nie pozwoliłam Melaine traktować się w taki sposób i nie zniosę tego...

— Lepiej, żebyś komuś wreszcie pozwoliła, zanim zostaniesz zabita.

— Ja...

— Powinnam zabrać ci ten kamienny pierścień. Powinnam dać go Elayne i powiedzieć, by w ogóle nie pozwalała ci z niego korzystać.

— Spróbuj jej tylko to...!

— Czy ty sądzisz, że Melaine przesadzała choć odrobinę? — powiedziała zdecydowanie Egwene, celując w nią palcem dokładnie tak samo, jak wcześniej Melaine. — Nie przesadzała, Nynaeve. Mądre bez przerwy powtarzają ci prostą prawdę na temat Tel’aran’rhiod, ale ty najwyraźniej sądzisz, że to pogwizdywania głupców podczas wichury. A na pozór jesteś dorosłą kobietą, nie zaś głupim małym dzieckiem. Przysięgam, że o ile miałaś kiedyś choć odrobinę zdrowego rozsądku, teraz wygląda na to, że się ulotnił niczym kłąb dymu. Cóż, znajdź go, znajdź, Nynaeve!

Parsknęła głośno, poprawiając szal na ramionach.

— Teraz właśnie próbujesz igrać z porządnym ogniem płonącym na kominku, zbyt głupia, by zdać sobie sprawę, że możesz wpaść do środka.

Nynaeve stała, patrząc na nią w zadziwieniu. Kłóciły się wystarczająco często, ale Egwene nigdy dotąd nie próbowała się zwracać do niej jak do dziewczynki schwytanej z ręką w dzbanie z miodem. Nigdy! Suknia. Miała na sobie suknię Przyjętej i cudzą twarz. Szybko zmieniła się, powracając do swego poprzedniego wyglądu, do dobrych, niebieskich wełen, które często zakładała. na spotkania Koła i wtedy, gdy trzeba było przywołać do porządku Radę. Poczuła, jak wraz z ubiorem powraca do niej cały autorytet Wiedzącej.

— Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem — oznajmiła pozbawionym intonacji głosem — ale te kobiety Aiel...

— A czy zdajesz sobie sprawę, że możesz wśnić się w coś, z czego nie będziesz mogła się wydostać? Tutaj sny są realne. Jeżeli zanurzysz się w jakiś dziwny, choćby nawet miły sen, może cię on pochwycić. Sama możesz wpaść we własną pułapkę, w której pozostaniesz, dopóki nie umrzesz.

— Czy...

— W Tel’aran’rhiod ucieleśniają się koszmary, Nynaeve.

— Czy dopuścisz mnie wreszcie do głosu? — warknęła Nynaeve. Albo raczej próbowała warknąć na Egwene; w jej głosie było nazbyt dużo konsternacji i prośby, by ją ta zadowoliło. W każdym razie tego już było dla niej za wiele.

— Nie, nie dopuszczę — twardo odrzekła Egwene. — Dopóki nie będziesz miała do powiedzenia czegoś, co byłoby warte wysłuchania. Koszmary, powiedziałam i miałam na myśli koszmary, Nynaeve. Kiedy ktoś śni koszmar, a znajduje się akurat w Tel’aran’rhiod, ten koszmar również staje się rzeczywisty. I czasami udaje mu się przeżyć tego, który go wyśnił. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, nieprawdaż?

Nagle potężne dłonie pochwyciły Nynaeve za ramiona. Jej głowa zaczęła się trząść, oczy wyszły z orbit. Dwaj ogromni mężczyźni w łachmanach podnieśli ją do góry, spływające śliną usta odsłaniały ostre, pożółkłe zęby. Usiłowała sprawić, by zniknęli — jeżeli mogły tego dokonać. spacerujące po snach Mądre, również jej to się musi udać — a wtedy jeden z nich rozdarł jej suknię niczym zetlały pergamin. Drugi ujął podbródek zrogowaciałą, pokrytą brodawkami i zgrubieniami dłonią, przysunął do swojej twarzy, nachylił się nad nią, otworzył usta. Czy chciał ją pocałować, czy ugryźć, nie wiedziała, ale pewna była, że raczej woli umrzeć, niźli zgodzi się na jedno bądź drugie. Sięgnęła rozpaczliwie po saidara i nie znalazła nic; wypełniało ją najczystsze przerażenie, nie zaś gniew. Potężne paznokcie zagłębiły się w jej policzkach, nie miała jak poruszyć głową. To wszystko było dziełem Egwene. Egwene w jakiś sposób to zrobiła.

— Proszę, Egwene! — Z jej ust wydarł się pisk, ale była nazbyt przestraszona, by się tym przejmować. — Proszę!

Ci ludzie — te stwory — zniknęli, a jej stopy ciężko grzmotnęły o posadzkę. Przez chwilę zdolna była tylko się trząść od szarpiących nią łkań. Potem jednak pospiesznie naprawiła poszarpaną suknię, ale zadrapania po długich pazurach pozostały na jej szyi i piersiach. Z ubiorem w Tel’aran’rhiod radziła sobie łatwo, ale co się działo z ciałem... Kolana drżały pod nią tak mocno, że musiała bardzo się starać, by nie upaść.

Na poły oczekiwała, że Egwene podejdzie i pocieszy ją, tym razem przyjęłaby to z zadowoleniem. Ale tamta powiedziała tylko:

— Są tutaj znacznie gorsze rzeczy, jednak same koszmary już bywają wystarczająco złe. Te ja stworzyłam i zniszczyłam, ale nawet ja miałam kłopoty z tymi, na które się dotąd natknęłam. I specjalnie się nie starałam ich podtrzymywać, Nynaeve. Gdybyś wiedziała, jak je zniszczyć, nie miałabyś z tym najmniejszych problemów.

Nynaeve gniewnie podrzuciła głowę, postanawiając nie ocierać łez spływających po policzkach.

— Mogłam się wśnić w jakieś inne miejsce. Do gabinetu Sheriam albo z powrotem do swego łóżka. — Nie zabrzmiało to szczególnie ponuro. Z pewnością nie.

Patrzyła płonącymi oczyma na drugą kobietę, ale nie działało to w taki sposób jak zazwyczaj; zamiast wdać się z nią w sprzeczkę, Egwene zwyczajnie uniosła brwi.

— Żadna z tych rzeczy nie pasuje do Siuan Sanche — powiedziała po chwili Nynaeve, aby zmienić temat. Co wstąpiło w tę dziewczynę?

— To prawda — zgodziła się Egwene, rozglądając się po pomieszczeniu. — Teraz rozumiem, dlaczego musiałam się przenieść do swego dawnego pokoju w kwaterach nowicjuszek. Ale przypuszczam, że ludzie czasami decydują się na zmianę wystroju.

— To właśnie miałam na myśli — cierpliwie tłumaczyła jej Nynaeve. Jej głos nie brzmiał już ponuro, ona zaś nie wyglądała na zagniewaną. To było bezsensowne. — Kobieta, która umeblowała ten pokój, nie patrzy na świat w taki sam sposób, jak ta, która wybrała poprzednie umeblowanie. Spójrz na te obrazy. Nie mam pojęcia, co pokazuje ten potrójny, ale ten drugi możesz rozpoznać z równą łatwością jak ja. — Obie były przy przedstawionych na nim wydarzeniach.

— Powiedziałabym, że to jest Bonwhin — z namysłem oznajmiła Egwene. — Nigdy nie słuchałaś wykładów tak uważnie, jak powinnaś. A nazywa się tryptyk.

— Jakkolwiek się nazywa, istotny jest ten drugi. — Wystarczająco uważnie słuchała wykładów udzielanych przez Żółte. Cała reszta, a przynajmniej spora część, to był zbiór bezużytecznych nonsensów. — Wydaje mi się, że kobieta, która to powiesiła, potrzebowała ciągłego napomnienia a tym, jak niebezpieczny jest Rand. Jeśli Siuan Sanche z jakiegoś powodu zwróciła się przeciwko Randowi... Egwene, to może być znacznie gorsze niźli tylko próba sprowadzenia Elayne do Wieży.

— Możliwe — odrzekła z namysłem Egwene. — Być może dowiemy się czegoś z tych dokumentów. Ty poszukaj tutaj, kiedy skończę z biurkiem Leane, przyjdę ci pomóc.

Nynaeve odprowadziła Egwene urażonym wzrokiem, kiedy tamta wychodziła z pomieszczenia.

„Ty poszukaj tutaj, dobre sobie!” — Egwene nie miała prawa wydawać jej rozkazów. Powinna pójść za nią i oznajmić to w nie budzący żadnych wątpliwości sposób. — „Dlaczego więc stoisz tutaj jak jakiś kloc?” — zapytała siebie z gniewem.

Przeszukanie dokumentów było znakomitym pomysłem, równie dobrze mogła to zrobić tutaj jak i tam. W rzeczywistości zapewne ważniejsze rzeczy znajdowały się na biurku Amyrlin. Mamrocząc coś pod nosem na temat tego, co zrobi, aby przywołać Egwene do porządku, podeszła do bogato rzeźbionego stołu, z każdym krokiem potykając się o spódnice.

Na stole nie było nic prócz trzech zdobnie lakierowanych szkatułek, rozstawionych na nim z bolesną niemalże precyzją. Pamiętając a pułapkach, jakie mógł zastawić ktoś, kto chciał zachować pewne rzeczy w sekrecie, stworzyła długi kij, którym uniosła zamocowane na zawiasach wieczko pierwszego pudełka, złoto-zielone, zdobione w brodzące czaple. Była to szkatułka z przyborami do pisania, mieściła pióra, atrament i piasek. Największa szkatułka, z czerwonymi różami rozkwitającymi poprzez złote spirale, zawierała co najmniej dwadzieścia maleńkich figurek ludzi i zwierząt, precyzyjnie wyrzeźbionych z kości słoniowej i turkusu. Wszystkie leżały na bladoszarym aksamicie.

Kiedy podniosła wieko trzeciej szkatułki — złote jastrzębie walczące wśród białych chmur na błękitnym niebie — zauważyła, że pierwsze dwie z powrotem były już zamknięte. Takie rzeczy zdarzały się tutaj; wszystkie przedmioty zachowywały się tak, jakby chciały powrócić do stanu, w jakim znajdowały się w świecie jawy, a na dodatek. gdy się coś na moment spuściło z oka, szczegóły mogły być już całkowicie różne, kiedy się spojrzało po raz dragi.

W trzeciej szkatułce znajdowały się dokumenty. Kij zniknął, ona zaś ostrożnie wzięła-do ręki leżący na samym wierzchu pergamin. Podpisany przez Joline Aes Sedai, zawierał pokorną prośbę o odsłużenie szeregu kar, na których widok Nynaeve mocno się skrzywiła. Nie było to nic ważnego, choć oczywiście Joline zapewne myślała inaczej. Pośpiesznie dopisana u dołu. kanciastym charakterem pisma, uwaga głosiła: „Zgadzam się”. Kiedy wyciągnęła rękę. by odłożyć pergamin na swoje miejsce, rozwiał jej się w dłoni; szkatułka również na powrót była zamknięta.

Westchnęła i otworzyła ją ponownie. Dokumenty w środku wyglądały jakoś inaczej. Przytrzymując wieczko, wyciągała je jeden po drugim i szybko przebiegała wzrokiem. Przynajmniej próbowała. Czasami listy i raporty znikały, zanim jeszcze zdążyła unieść je do oczu, czasami zanim przeczytała choćby pół stronicy. Jeżeli nawet posiadały jakiś nagłówek zazwyczaj było to proste: „Matko, zwracam się z całym szacunkiem”. Jedne były podpisane przez Aes Sedai, niektóre przez kobiety noszące szlacheckie tytuły, a jeszcze inne w ogóle pozbawione były zwrotów grzecznościowych. Żaden z nich nie wydawał się w najmniejszej choćby mierze dotyczyć interesujących je spraw. Nie można odkryć miejsca pobytu Marszałka Generała Saldaei oraz jego armii, królowa Tetrobia zaś odmawia współpracy; ten raport — doczytała go do końca — zakładał, że czytelnik będzie doskonale wiedział, dlaczego tamtego nie ma w Saldaei i dlaczego królowa powinna współpracować. Już od trzech tygodni brak było raportów z którejkolwiek siatki szpiegowskiej dowolnych Ajah w Tanchico; ale nie udało jej się przeczytać więcej niźli tylko to. Jakieś kłopoty na granicy Illian i Murandy zmniejszały się, a Pedron Niall przypisywał sobie całą zasługę; nawet w tych kilku linijkach potrafiła niemalże wyczuć, jak pisząca te słowa zgrzyta ze złości zębami. Listy były bez wątpienia niezwykle ważne, zarówno te, które była w stanie pośpiesznie przejrzeć. jak i te, które rozpływały się jej przed oczyma, ale dla niej nie miały żadnej wartości. Zaczęła właśnie coś, co zdawało się raportem na temat podejrzanego — tego właśnie użyto słowa — miejsca zebrania Błękitnych sióstr, kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł ją żałosny okrzyk:

— Och, Światłości, nie!

Rzuciła się ku drzwiom, a w jej ręku pojawiła się krótka drewniana pałka z głownią najeżoną kolcami. Kiedy wpadła do przedpokoju gabinetu, spodziewając się zastać Egwene walczącą o życie, tamta stała tylko bez ruchu przed stołem Opiekunki, wpatrując się w przestrzeń. Na jej twarzy gościł wyraz skrajnego przerażenia, jednak na tyle, na ile Nynaeve ogarniała sytuację, nie działa jej się żadna krzywda.

Egwene wzdrygnęła się na jej widok, potem najwyraźniej zebrała się w sobie.

— Nynaeve, Elaida jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin. — Gadasz jak głupia gęś — zadrwiła Nynaeve. Jednakże tamten pokój, tak niepodobny do Siuan Sanche... — Musiałaś sobie coś wyobrazić. To jest niemożliwe.

— Miałam w dłoniach pergamin, Nynaeve, podpisany „Elaida do Avriny a’Roihan, Strażniczka Pieczęci Płomienia Tar Valon, Zasiadająca na Tronie Amyrlin” i przypieczętowany znakiem Amyrlin.

Nynaeve miała wrażenie, że jej żołądek zaczął trzepotać.

— Ale jak? Co się stało z Siuan? Egwene, Wieża nie usunie żadnej Amyrlin, chyba że będzie chodziło o coś wyjątkowo poważnego. Zdarzyło się to tylko dwa razy w ciągu niemalże trzech tysięcy lat.

— Być może sprawa Randa jest wystarczająco poważna — głos Egwene był mocny, chociaż oczy wciąż odrobinę zbyt szeroko otwarte. — Być może zachorowała na coś, czego Żółte nie potrafiły Uzdrowić, albo spadła ze schodów i skręciła kark. Znaczenie ma tylko to, że Elaida jest obecnie Amyrlin. Nie przypuszczam, by popierała Randa w takim samym stopniu, jak czyniła to wcześniej Siuan.

— Moiraine — wymruczała Nynaeve. — Tak pewna, że za przykładem Siuan poprze go cała Wieża.

Nie potrafiła sobie wyobrazić, by Siuan Sanche mogła nie żyć. Nienawidziła tej kobiety, a czasami nawet trochę się jej bała — teraz mogła się do tego przyznać, przynajmniej przed sobą — ale również ją szanowała. Myślała, że Siuan będzie żyła wiecznie.

— Elaida. Światłości! Ona jest podła jak wąż i okrutna jak kot. Nie da się przewidzieć, do czego okaże się zdolna.

— Obawiam się, że mam wskazówkę. — Egwene przycisnęła obie ręce do brzucha, jakby ona też chciała w ten sposób uspokoić rozdygotany żołądek. — To był bardzo krótki dokument. Udało mi się przeczytać go w całości. „Wszystkie lojalne wobec Wieży siostry zobowiązane są donieść o spotkaniu z kobietą nazywającą się Moiraine Damodred. Należy ją zatrzymać, o ile okaże się to możliwe, używając wszelkich dostępnych środków i dostarczyć do Wieży, gdzie czeka ją proces o zdradę”. Napisany tym samym językiem, którego najwyraźniej użyto w sprawie Elayne.

— Skoro Elaida chce aresztować Moiraine, to w takim razie wie, że ona pomaga Randowi i nie podoba jej się to. -Słowa wypływające z, jej ust przynosiły odrobinę ukojenia. Dzięki temu nie miała ochoty tylko wyć. Zdrada. Za coś takiego ujarzmiano kobiety. Sama chciała wcześniej zniszczyć Moiraine. Teraz Elaida zrobi to za nią. — Ona z pewnością nie popiera Randa.

— Rzeczywiście.

— Lojalne siostry. Egwene, to zgadza się z wiadomością tej kobiety, Macury. Cokolwiek przydarzyło się Siuan, Ajah się podzieliły w związku z wyniesieniem Elaidy na Tron Amyrlin. Musiało tak być.

— Tak, oczywiście. Bardzo dobrze, Nynaeve. Sama bym tego nie dostrzegła.

Jej uśmiech był tak miły, że Nynaeve musiała odpowiedzieć jej tym samym.

— Na biurku Siu... na biurku Amyrlin znajduje się raport dotyczący zgromadzenia Błękitnych. Czytałam go właśnie, kiedy krzyknęłaś. Założę się, że Błękitne nie popierają Elaidy. — Błękitne i Czerwone Ajah w najlepszych czasach znajdowały się w stanie czegoś, co można by określić jako zbrojny pokój, a w najgorszych gotowe były skakać sobie do gardeł.

Kiedy jednak wróciły do wewnętrznego pomieszczenia, raportu nigdzie nie można było znaleźć. Przejrzały mnóstwo dokumentów — ponownie pojawił się list Joline; Egwene rzuciła tylko nań okiem i brwi podjechały jej niemal pod samą granicę włosów — ale tego, czego szukały, nie było.

— Pamiętasz może, co tam było napisane? — zapytała Egwene.

— Przeczytałam tylko kilka linijek, kiedy krzyknęłaś i... Po prostu nie pamiętam.

— Spróbuj sobie przypomnieć, Nynaeve. Postaraj się.

— Próbuję, Egwene, ale to się na nic nie zda. Naprawdę próbuję.

To, co właśnie przed chwilą zrobiła, uderzyło Nynaeve niczym nagły cios młotem między oczy. Usprawiedliwia się. Przed Egwene, dziewczyną, której spuściła lanie za napady złego humoru nie dalej jak dwa lata temu. A chwilę wcześniej była zadowolona niczym kura, co zniosła jajko, Egwene bowiem ją pochwaliła. Całkiem wyraźnie pamiętała dzień, kiedy równowaga między nimi została zachwiana, kiedy przestały być Wiedzącą i dziewczyną, która podaje, gdy Wiedząca mówi „podaj”, a zamiast tego były po prostu dwoma kobietami z dala od domu. Wyglądało na to, że równowaga przesunęła się jeszcze dalej, a to się jej nieszczególnie podobało. Musiała coś zrobić, aby przywrócić rzeczy do takiego stanu, w jakim były wcześniej.

Kłamstwo. Z rozmysłem okłamywała Egwene od pierwszego razu aż do dzisiaj. W ten sposób właśnie straciła swój autorytet moralny, dlatego właśnie brnęła i grzęzła teraz, niezdolna do odzyskania twarzy.

— Wypiłam tę herbatę, Egwene. — Z wysiłkiem wyduszała z siebie każde słowo. Musiała się zmuszać, by je wypowiedzieć. — Herbatę z widłokorzenia u tej kobiety, Macury. Ona i Luci zawlokły nas obie na górę niczym worki z pierzem. To ci najlepiej pokaże, ile nam zostało sił. Gdyby Thom i Juilin nie przyszli i nie wywlekli nas za karki, przypuszczalnie do tej pory byśmy tam leżały. Albo już byśmy jechały do Wieży, pełne po dziurki w nosie widłokorzenia, i nie obudziłybyśmy się prędzej niż dopiero na miejscu.

Wzięła głęboki oddech i spróbowała mówić tonem pełnym nieustępliwego przekonania o własnej słuszności, ale było to trudne, skoro przed chwilą wyznała właśnie, że zachowała się jak skończona idiotka. To, co ostatecznie udało się jej osiągnąć, brzmiało o wiele mniej pewnie, niżby pragnęła.

— Jeżeli powiesz o tym Mądrym... a w szczególności Melaine... oberwę ci uszy.

To, co przed chwilą powiedziała, powinno obudzić gniew Egwene. Dziwne byłoby, gdyby teraz zaczęły się kłócić — zwłaszcza, że zazwyczaj ich sprzeczki polegały na tym, iż Egwene nie chciała zaakceptować rozsądnych argumentów, rzadko zaś kończyły się przyjemnie, tamta bowiem nabrała zwyczaju bezustannego negowania jej racji — lecz z pewnością tak byłoby lepiej. Jednak Egwene tylko uśmiechnęła się do niej. Uśmiechem pełnym rozbawienia. Uśmiechem pełnym protekcjonalnego rozbawienia.

— Podejrzewałam, że tak się stało, Nynaeve. Całymi dniami i nocami gadasz tylko o ziołach, ale nigdy nie wspomniałaś o czymś, co zwałoby się widłokorzeń. Pewna byłam, że ty również nigdy nie słyszałaś tej nazwy, dopóki nie wymieniła jej ta kobieta. Zawsze starałaś się pokazywać siebie w lepszym świetle, niż wynikało to z faktów. Jeżeli wsadzałaś głowę do chlewa, przekonywałaś potem wszystkich, że zrobiłaś to celowo. Teraz jednak musimy postanowić...

— Nigdy tak się nie zachowywałam — wypluła z siebie Nynaeve.

— A właśnie, że tak. Mówią o tym fakty. Równie dobrze mogłabyś przestać skomleć na ten temat i pomóc mi zdecydować...

Skomleć! Wszystko toczyło się zupełnie inaczej, niż chciała.

— Tak się nie działo. Nie myślę tutaj o faktach. Nigdy nie zachowywałam się w taki sposób, jak mówisz.

Przez chwilę Egwene patrzyła na nią w milczeniu.

— Nie darujesz sobie tego, nieprawdaż? Cóż, dobrze. Okłamałaś mnie...

— To nie było kłamstwo — wymamrotała. — Nie w ścisłym tego słowa znaczeniu.

Druga kobieta nie zwracała na nią uwagi.

— ...I okłamałaś samą siebie. Czy pamiętasz, co kazałaś mi wypić ostatnim razem, kiedy nie powiedziałam ci prawdy? — Nagle w jej dłoni pojawił się kubek pełen paskudnego, obrzydliwego zielonego napoju; wyglądał, jakby zaczerpnięto go z jakiegoś pełnego szumowin stawu, w którym woda gniła już od bardzo dawna. — Jedyny raz, kiedy cię okłamałam. Wspomnienie tego smaku skutecznie zniechęca mnie do kłamstw. Jeżeli więc nie potrafisz nawet przed sobą przyznać się do prawdy...

Nynaeve mimowolnie cofnęła się o krok, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, co robi. Sparzona kocia narecznica i sproszkowany liść mawinii; jej język skręcał się na samą myśl.

— Tak naprawdę, to wcale nie skłamałam. — Dlaczego znowu się usprawiedliwia? — Po prostu nie powiedziałam całej prawdy.

„Jestem Wiedzącą! Byłam Wiedzącą; to powinno coś jeszcze znaczyć”.

— Nie sądzisz chyba, że...

„Po prostu powiedz jej to. Nie jesteś żadnym dzieckiem i z pewnością nie musisz tego pić”.

— Egwene, ja... — Egwene podsunęła jej kubek niemalże pod sam nos, mogła już poczuć kwaśny odór. — W porządku — dodała pośpiesznie.

„To się nie dzieje naprawdę!”

Ale nie potrafiła spuścić wzroku z parującego kubka i nie potrafiła powstrzymać potoku wylewających się z niej słów.

— Czasami naginałam fakty, by przedstawić się w lepszym świetle. Czasami. Ale nie wtedy, gdy dotyczyło to czegoś ważnego. Nigdy... nie kłamałam... w żadnej ważnej sprawie. Nigdy, przysięgam. Chodziło tylko o drobne rzeczy.

Kubek zniknął, a Nynaeve odetchnęła z ulgą.

„Głupia, głupia kobieta! Ona nie potrafiłaby cię zmusić, byś go wypiła! Co się z tobą dzieje?”

— Musimy zdecydować — ciągnęła dalej Egwene, jakby nic przed chwilą nie zaszło — komu o tym powiedzieć. Moiraine z pewnością musi wiedzieć, Rand również, ale jeśli wszyscy o tym usłyszą... Aielowie mają osobliwy stosunek do Aes Sedai, tak samo jak do innych rzeczy. Myślę, że niezależnie od wszystkiego pójdą za Randem, skoro jest Tym Który Przychodzi Ze Świtem, ale kiedy dowiedzą się, że nie popiera go już Biała Wieża, mogą okazać się mniej chętni.

— Dowiedzą się wcześniej czy później — wymamrotała Nynaeve.

„Ona nie mogłaby mnie zmusić, bym to wypiła!”

— Lepiej więc później niż wcześniej, Nynaeve. A więc kontroluj swoje emocje, żebyś czegoś nie powiedziała Mądrym podczas naszego następnego spotkania. Najlepiej byłoby, gdybyś w ogóle nie wspominała o tej wizycie w Wieży. Tym sposobem łatwiej ci będzie dochować tajemnicy.

— Nie jestem taka głupia — odparła sztywno Nynaeve i poczuła, jak coś ją pali w środku, kiedy Egwene znowu uniosła brwi w ten swój denerwujący sposób. Nie miała najmniejszego zamiaru wspominać o tej wizycie Mądrym. Nie dlatego, że łatwiej było się im przeciwstawiać za ich plecami. W żadnej mierze. A ona przecież nie zawsze próbowała ukazywać siebie w korzystnym świetle. To nie w porządku, że Egwene może sobie biegać, gdzie chce po Tel’aran’rhiod, kiedy ona musi wysłuchiwać wykładów i obelg.

— Wiem, że nie jesteś — powiedziała Egwene. — Dopóki twój temperament nie bierze nad tobą władzy. Musisz trzymać na wodzy swoje emocje i zachowywać za wszelką cenę zdrowy rozsądek, jeśli prawdą jest to, co mówisz o Przeklętych, a w szczególności na temat Moghedien.

Nynaeve spojrzała na nią pałającym wzrokiem, otworzyła już usta, by powiedzieć, że potrafi panować nad sobą i wytarga ją za uszy, jeśli będzie uważała inaczej, ale tamta nie dopuściła jej do głosu.

— Musimy się dowiedzieć, gdzie jest to zgromadzenie Błękitnych sióstr. Jeżeli znajdują się w opozycji do Elaidy, być może... tylko być może... będą chciały udzielić poparcia Randowi tak, jak robiła to Siuan. Czy w tym raporcie było wymienione jakieś miasto? Może wioska? Chociaż kraj?

— Myślę, że... Nie pamiętam. — Ze wszystkich sił starała się stłumić te defensywne tony pobrzmiewające w jej głosie.

„Światłości, wyznałam wszystko, zrobiłam z siebie idiotkę, i tylko jeszcze pogorszyłam całą sprawę!”

— Postaram się sobie przypomnieć.

— Dobrze. Musimy je znaleźć, Nynaeve. — Przez chwilę Egwene wpatrywała się w nią badawczo, podczas gdy ona ze wszystkich sił starała się powstrzymać przed powtarzaniem tej głupiej frazy. — Nynaeve, będziesz musiała się zająć Moghedien. I nie szarżuj niczym niedźwiedź na wiosnę tylko dlatego, że uciekła ci wtedy w Tanchico.

— Nie jestem głupia, Egwene — ostrożnie powiedziała Nynaeve. To było doprawdy trudne trzymać swoje emocje na wodzy, ale jeśli Egwene najzwyczajniej ignorowała wybuchy jej gniewu albo po prostu traktowała ją z góry, niczego więcej nie mogła osiągnąć, niż tylko wyjść na jeszcze większą prostaczkę niżli dotąd.

— Wiem. Ty tak powiedziałaś. Tylko zawsze o tym pamiętaj. Bądź ostrożna. — Egwene nie rozpłynęła się tym razem powoli, zniknęła równie nagle jak Birgitte.

Nynaeve patrzyła tępym wzrokiem na miejsce, gdzie przed chwilą stała tamta, w głowie kłębiły jej się słowa, których nigdy by nie wypowiedziała. Na koniec zdała sobie sprawę, że równie dobrze mogłaby tutaj stać całą noc; powtarzała więc sobie, że czas na to, by cokolwiek powiedzieć, nieodwołalnie minął. Mamrocząc coś pod nosem, wyszła z Tel’aran’rhiod prosto do swego łóżka w Siendzie.


Egwene wytrzeszczonymi oczyma starała się przeniknąć całkowitą ciemność, rozświetloną tylko nieznacznie promieniami księżyca wślizgującymi się przez otwór odprowadzający dym. Zadowolona była, że głęboko zagrzebała się pod stertą kocy; ogień wygasł, a mroźne zimno wypełniało wnętrze namiotu. Jej oddech zamieniał się w parę tuż przed twarzą. Nie unosząc głowy, uważnie przyglądała się otoczeniu. Żadnych Mądrych. Wciąż była sama.

To było przedmiotem jej największych obaw podczas samotnych wypraw do Tel’aran’rhiod - że powracając, zastanie Amys lub jedną z pozostałych w swoim namiocie. Cóż, być może nie tego bała się najbardziej — niebezpieczeństwa, jakie czyhały w Świecie Snów były rzeczywiście tak groźne, jak to powiedziała Nynaeve — ale w każdym razie obawiała się tego bardzo. Nie chodziło tutaj nawet o karę, nawet taką, jakiej mogłaby się spodziewać od Bair: Gdyby się obudziła i zastała jedną z Mądrych wpatrującą się w nią, łatwo zgodziłaby się ponieść nawet najsurowszą karę, jednak Amys powiedziała jej, prawie na samym początku, że jeśli wejdzie do Tel’aran’rhiod bez jednej z nich., to odeślą ją wówczas i nie będą już dłużej niczego jej uczyć. Tego właśnie obawiała się bardziej niż czegokolwiek innego, co mogłyby ,jej zrobić. Ale nawet mając to na uwadze, musiała tak postępować. Niezależnie od tego, jak szybko starały się ją wszystkiego nauczyć, dla niej było to zbyt wolno. Chciała już teraz wiedzieć, wiedzieć wszystko.

Przeniosła i zapaliła lampę, potem roznieciła ogień na palenisku; nic nie zostało do spalenia, ale splotła strumienie w taki sposób, że ogień płonął bez konieczności utrzymywania splotów. Leżała przez chwilę nieruchomo, obserwując, jak jej oddech zamienia się w parę tuż przy ustach i czekając, aż zrobi się dosyć ciepło, by mogła się ubrać. Było już późno, ale być może Moiraine jeszcze nie śpi.

To, co się zdarzyło z Nynaeve, wciąż przepełniało ją rozbawieniem.

„Przypuszczam, że naprawdę by wypiła, gdybym ją dalej naciskała”.

Tak bardzo się obawiała, że. Nynaeve dowie się, iż właściwie wcale nie ma pozwolenia Mądrych na samodzielną włóczęgę po Świecie Snów. Była do tego stopnia przekonana, że rumieniec zażenowania ją zdradzi, iż potrafiła tylko myśleć o tym, jak nie dopuścić tamtej do głosu, nie pozwolić jej odkryć prawdy. Nie wątpiła, że na koniec wszystko i tak wyjdzie na jaw — ta kobieta była najzupełniej zdolna do tego, by ją wydać i twierdzić, że to dla jej dobra — potrafiła więc tylko nieprzerwanie mówić, każdorazowo starając się kierować rozmowę na to, co Nynaeve źle robiła. Nieważne do jakiego stopnia Nynaeve udałoby się ją rozzłościć, i tak byłaby niezdolna nawet do podniesienia głosu. Ale dzięki temu w jakiś sposób udało jej się osiągnąć przewagę.

Jeśli już o to chodzi, to Moiraine również rzadko podnosiła głos, a kiedy już tak czyniła, wówczas okazywało się, że to najmniej skuteczny sposób na osiągnięcie zamierzonego celu. Było tak również, zanim zaczęła się zachowywać tak dziwnie względem Randa. Mądre także nigdy na nikogo nie krzyczały — wyjąwszy siebie nawzajem, czasami — i mimo całego narzekania, że wodzowie ich nie słuchają, jakoś udawało im się o wiele częściej postawić na swoim niż odwrotnie. Istniało stare powiedzenie, którego nigdy dotąd w pełni nie rozumiała: „Wytęża się, by usłyszeć szept ten, kto odmawia przyjęcia do wiadomości krzyku”. Nigdy więcej odtąd nie będzie już krzyczeć na Randa. Cichy, nieustępliwy, kobiecy głos, o to właśnie chodziło. A poza tym nie powinna krzyczeć na Nynaeve również dlatego, że była kobietą, nie zaś dziewczynką kierowaną napadami złego humoru.

Przyłapała się na tym, że chichocze. W szczególności nie powinna podnosić głosu w obecności Nynaeve, kiedy spokój przynosił takie rezultaty.

W namiocie na koniec zrobiło się wystarczająco ciepło, że mogła wypełznąć spod koców; ubrała się szybko. Musiała jednak rozbić skorupę lodu w miednicy, żeby zmyć ślady snu z twarzy. Narzuciła płaszcz z ciemnej wełny na ramiona i rozwiązała nici Ognia — Ogień sam z siebie mógł się stać niebezpieczny, gdy się go zostawiało bez dozoru — a kiedy płomienie zgasły, wymknęła się z namiotu. Chłód pochwycił ją w swe objęcia niczym szczęki imadła, kiedy śpieszyła przez obóz.

Widziała tylko najbliższe namioty, niskie ocienione kształty, które równie dobrze mogły być częścią poszarpanego terenu, mimo że obóz rozciągał się na wiele mil w każdą stronę.

Wysokie, ostre szczyty ponad głową nie były jeszcze Grzbietem Świata, ten był o wiele wyższy i leżał o dzień drogi na zachód. Z wahaniem podeszła do namiotu Randa. Wzdłuż pokrywy wejścia dostrzegła srebrne niteczki światła. Kiedy znalazła się bliżej, na jej powitanie uniosła się z ziemi Panna, z rogowym łukiem na plecach, kołczanem przy pasie, włóczniami i tarczą w dłoniach. Egwene nie. mogła w mroku dostrzec pozostałych, ale wiedziała, że one tam są, nawet tutaj, w otoczeniu sześciu klanów, które przysięgły lojalność Car’a’carnowi. Miagoma znajdowali się gdzieś na zachodzie, szli równolegle do trasy ich marszu; Timolan nie określił, jakie są jego zamiary. Gdzie były pozostałe klany, o to Rand najwyraźniej się nie troszczył. Jego uwagę zajmował wyścig do Przełęczy Jangai.

— Czy on już śpi, Enaila? — zapytała.

Cienie księżycowej poświaty zadrgały na twarzy Panny, gdy pokręciła głową.

— Śpi zdecydowanie za mało. Mężczyzna nie poradzi sobie bez wystarczającego odpoczynku. — W jej głosie, gotowa była przysiąc, brzmiały tony właściwa raczej matce lamentującej nad swoim synem.

Cień obok namiotu poruszył się, rozpoznała w nim Aviendhę, opatuloną szczelnie szalem. Zdawała się zupełnie nie odczuwać zimna, martwiła się jedynie późną porą.

— Zaśpiewałabym mu kołysankę, gdybym sądziła, że to coś pomoże. Słyszałam o kobietach, które nie śpią przez całe noce z powodu swego dziecka, ale dorosły mężczyzna powinien wiedzieć, że inni też chcieliby odpocząć. — Ona i Enaila zaśmiały się razem, krótkim chichotem.

Kręcąc głową nad osobliwym poczuciem humoru Aielów, Egwene nachyliła się, by zajrzeć przez szparę do wnętrza. W środku paliło się kilka lamp. Nie był sam. Ciemne oczy Nataela patrzyły cokolwiek dziko, bard tłumił ziewanie. Przynajmniej jemu chciało się spać. Rand leżał wyciągnięty blisko jednej ze złoconych oliwnych lamp, czytał oprawioną w zniszczoną skórę książkę. Na ile go znała, jakieś tłumaczenie kolejnych Proroctw Smoka.

Nagle przerzucił kilka stron do tyłu, przeczytał i zaśmiał się. Próbowała ze wszystkich sił się przekonać, że nie było śladu szaleństwa w tym śmiechu, tylko gorycz.

— Dobry żart — powiedział do Nataela, zatrzaskując książkę i rzucając mu. — Przeczytaj stronę dwieście osiemdziesiątą siódmą i czterechsetną i powiedz mi, czy się z tym zgadzasz.

Egwene wyprostowała się, zaciskając usta. Naprawdę mógłby bardziej ostrożnie obchodzić się z książkami. Nie mogła teraz z nim mówić, nie w obecności barda. To wstyd, że musi korzystać z towarzystwa człowieka, którego ledwie zna. Nie. Ma Aviendhę, wodzowie też często u niego bywają, Lan codziennie, nieco rzadziej Mat.

— Dlaczego nie przyłączysz się do nich, Aviendha? Gdybyś była w środku, być może miałby ochotę porozmawiać o czymś innym zamiast tylko o tej książce.

— Chciał porozmawiać z bardem, Egwene, a rzadko to czyni w obecności mojej lub kogoś innego. Gdybym nie wyszła, on wyszedłby razem z Nataelem.

— Dzieci przysparzają mnóstwo kłopotów, jak słyszałam — zaśmiała się Enaila. — A synowie są najgorsi. Możesz się sama przekonać, czy to jest prawda, teraz, kiedy porzuciłaś włócznię.

Aviendha spojrzała na nią krzywo, a potem wycofała się na swoje miejsce przy ścianie namiotu niczym obrażony kot. Enaila zdawała się sądzić, że to również jest śmieszne, aż trzymała się za boki, zanosząc rechotem.

Mrucząc coś do siebie na temat poczucia humoru Aielów — chyba nigdy go nie zrozumie — Egwene poszła w kierunku namiotu Moiraine, stał niedaleko namiotu Randa. Tutaj również srebrna nitka światła znaczyła miejsce, gdzie klapa stykała się ze ścianą i zrozumiała, że Aes Sedai także nie śpi. Moiraine przenosiła niewielkie porcje. Macy, ale Egwene i tak je wyczuła. Lan leżał w pobliżu, spał, owinięty w swój płaszcz Strażnika; oprócz głowy i butów, reszta zdawała się częścią nocy. Zebrawszy poły swego płaszcza, podniosła spódnice i ruszyła na czubkach palców, nie chcąc go budzić.

Rytm jego oddechu się nie zmienił, ale coś jej kazało spojrzeć na niego znowu. Poświata księżyca lśniła w oczach Lana, otwartych, czujnych. Kiedy tylko odwróciła głowę, zamknęły się na powrót. Nie drgnął w nim żaden mięsień, równie dobrze mógłby się wcale nie budzić. Czasami ten człowiek doprowadzał ją do szaleństwa. Cokolwiek widziała w nim Nynaeve, ona z pewnością nie potrafiła tego dostrzec.

Uklękła przy klapie namiotu, zajrzała do wnętrza. Moiraine siedziała otoczona poświatą .saidara, mały błękitny kamień, który zazwyczaj wisiał na czole, kołysał się teraz na łańcuszku przed jej twarzą. Lśnił, dodając odrobinę swego blasku do światła pojedynczej lampy. Na palenisku były już tylko popioły; nawet woń zdążyła się rozwiać.

— Mogę wejść?

Musiała powtórzyć, zanim Moiraine usłyszała.

— Oczywiście. — Poświata saidara zgasła, Aes Sedai zaczęła wplatać delikatny złoty łańcuszek na powrót we włosy.

— Podsłuchiwałaś Randa? — Egwene rozgościła się obok tamtej. W namiocie było równie zimno jak na zewnątrz. Przeniosła płomienie na kupkę popiołów na palenisku i zaplotła strumień. — Powiedziałaś, że nigdy już tego nie będziesz robić.

— Powiedziałam, że skoro Mądre mogą śledzić jego sny, powinniśmy mu dać odrobinę prywatności. Nie poprosiły o to ponownie, od kiedy zamknął je przed nimi, ja zaś nie proponowałam. Pamiętaj, że one mają swoje własne cele, które niekoniecznie muszą się pokrywać z celami Wieży.

Tym samym zbliżyły się do meritum sprawy. Egwene wciąż nie była pewna, jak oznajmić to, czego się dowiedziała, nie zdradzając się jednocześnie przed Mądrymi, ale przypuszczalnie jedyną metodą było po prostu powiedzieć, a potem wymyślić jakiś sposób.

— Elaida jest Amyrlin, Moiraine. Nie wiem, co stało się z Siuan.

— Skąd to wiesz? — cicho zapytała Moiraine. — Czy dowiedziałaś się czegoś podczas spacerów po snach? Czy twój Talent Śniącej w końcu doszedł do głosu?

Oto była droga wyjścia. Niektóre z Aes Sedai w Wieży sądziły, że ona może być Śniącą, kobietą, której sny przepowiadały przyszłość. Miewała sny, o których wiedziała, że są znaczące, ale umiejętność ich interpretacji była zupełnie inną sprawą. Mądre powiedziały, że ta wiedza przyjść musi z jej wnętrza, a żadna z Aes Sedai nie mogła jej bardziej pomóc. Rand siedział na krześle i skądś wiedziała, że poprzedni właściciel tego krzesła będzie morderczo wściekły, iż mu je zabrano; że jest to na dodatek kobieta, tyle tylko rozumiała, i nic więcej. Czasami jej sny były bardziej skomplikowane. Perrin trzymający Faile na kolanach i całujący ją, podczas gdy ona zabawiała się kosmykami jego brody, którą nosił we śnie. Za nimi falowały na wietrze dwa sztandary, czerwony łeb wilka i szkarłatny orzeł. Człowiek w jaskrawożółtym kaftanie stał blisko ramienia Perrina, miecz miał przewieszony przez plecy. Skądś wiedziała, że jest to Druciarz, a przecież żaden Druciarz nigdy nie wziąłby miecza do ręki. I każdy szczegół tego snu, z wyjątkiem brudy, zdawał się istotny. Sztandary, Faile całująca Perrina, nawet Druciarz. Za każdym razem, kiedy zbliżał się do Perrina, było tak, jakby na wszystko padał cień zagłady. Inny sen. Mat rzuca kości, a krew spływa po jego twarzy, szerokie rondo kapelusza nasunięte ma tak nisko, że nie widać rany, podczas gdy Thom Merrilin wkłada ręce do ognia, aby wyciągnąć zeń mały błękitny kamyk, który w rzeczywistości wisi na czole Moiraine. Czy też sen o burzy, wielkich czarnych chmurach przetaczających się po niebie bez najlżejszego choćby podmuchu wiatru, podczas gdy rozwidlone błyskawice, wszystkie identyczne, biją w ziemię. Miewała sny, ale jako Śniąca dotąd zawodziła.

— Widziałam nakaz aresztowania ciebie, Moiraine, podpisany przez Elaidę jako Amyrlin. I to nie był zwykły sen. — Wszystko prawda. Tylko, że nie cała. Nagle poczuła zadowolenie, że Nynaeve nie ma w pobliżu.

„Gdyby tu była, to ja zaglądałabym do wnętrza kubka”.

— Koło kręci się tak, jak chce. Być może to nie będzie tak istotne. jeżeli Rand przeprowadzi Aielów przez Mur Smoka. Wątpię, by Elaida dalej wysyłała poselstwa do władców, nawet jeśli wie, że tak postępowała Siuan.

— I to wszystko, co powiesz? Myślałam, że Siuan była kiedyś twoją przyjaciółką. Nie uronisz nawet jednej łzy?

Aes Sedai spojrzała na nią, a w jej chłodnym, spokojnym spojrzeniu wyczytała, jak daleką musi odbyć drogę, zanim sama będzie mogła używać tego tytułu. Egwene była od niej prawie o głowę wyższa, poza tym potężniejsza we władaniu Mocą, ale nie sama siła czyniła z kobiety Aes Sedai, trzeba było czegoś więcej.

— Nie mam czasu na łzy, Egwene. Mur Smoka znajduje się niewiele dni drogi stąd, a Alguenya... Siuan i ja niegdyś byłyśmy przyjaciółkami. Za kilka miesięcy minie dwudziesta pierwsza rocznica, odkąd rozpoczęłyśmy poszukiwania Smoka Odrodzonego. Tylko my dwie, świeżo wyniesione Aes Sedai. Wkrótce potem Sierin Vayu została Amyrlin, Szara, ale z czymś więcej w sercu niźli muśnięcie Czerwieni. Gdyby się dowiedziała, co zamierzamy, spędziłybyśmy resztę naszego życia na odbywaniu wyznaczonych nam kar, Czerwone siostry zaś obserwowałyby nas nawet we śnie. Istnieje takie powiedzenie w Cairhien, chociaż słyszałam je właściwie wszędzie, od Tarabonu po Saldaeę. „Bierz, co chcesz, i płać”. Siuan i ja obrałyśmy drogę, jaką chciałyśmy i obie wiedziałyśmy, że na koniec przyjdzie nam zapłacić cenę.

— Nie rozumiem, jak możesz być tak spokojna. Siuan może być martwa, czy nawet ujarzmiona. Elaida albo przeciwstawi się Randowi, albo spróbuje uwięzić go gdzieś do czasu Tarmon Gaidon; wiesz, że nigdy nie pozwoli mężczyźnie, który potrafi przenosić, swobodnie biegać po świecie. Przynajmniej nie wszystko zależy od Elaidy. Niektóre z Błękitnych Ajah gdzieś się gromadzą... nie wiem tylko jeszcze gdzie... i sądzę, że pozostałe również opuściły Wieżę. Nynaeve mówi, że otrzymała wiadomość poprzez siatkę szpiegowską Żółtych skierowaną do wszystkich sióstr, aby wracały do Wieży. Jeżeli Żółte i Błękitne razem odeszły, pozostałe również musiały. A skoro przeciwstawiają się Elaidzie, mogą poprzeć Randa.

Moiraine cicho westchnęła.

— Czy spodziewasz się, że będę szczęśliwa, widząc, jak pęka jedność Wieży? Jestem Aes Sedai, Egwene. Poświęciłam swoje życie Wieży na długo przedtem, zanim w ogóle podejrzewałam, że Smok odrodzi się za mojego życia. Wieża stanowiła bastion oporu przeciwko Cieniowi od trzech tysięcy lat. Prowadziła władców ku mądrym decyzjom, powstrzymywała wojny, zanim wybuchły, kładła kres tym, które zdążyły się już rozpętać. To, że ludzkość w ogóle pamiętała, że Czarny ma wydostać się na wolność, że nadejdzie Ostatnia Bitwa, wszystko zawdzięczamy Wieży. Wieża, cała i zjednoczona. Niemalże pragnę, by wszystkie siostry zaprzysięgły wierność Elaidzie, niezależnie od tego, co stało się z Siuan.

— A Rand? — Egwene starała się nadać głosowi równie pewne brzmienie, równie łagodne. Płomienie powoli zaczynały ogrzewać wnętrze, ale to co powiedziała Moiraine, przejęło ją chłodem. — Smok Odrodzony. Sama powiedziałaś, że nie będzie w stanie się przygotować do Tarmon Gaidon, jeśli nie zostawi mu się swobody, zarówno po to, by się uczył, jak i po to, by wedle swego uznania wpływał na świat. Zjednoczona Wieża uwięziłaby go pomimo wszystkich Aielów w Pustkowiu.

Moiraine uśmiechnęła się nieznacznie.

— Uczysz się. Chłodne rozumowanie jest zawsze lepsze od zapalczywych słów. Ale zapominasz, że tylko trzynaście sióstr połączonych razem może na zawsze oddzielić mężczyznę od saidina, a jeśli nie znają sztuczki z łączeniem strumieni, jeszcze mniejsza ich liczba jest w stanie utkać tarczę.

— Wiem, że się nie poddasz, Moiraine. Co masz zamiar zrobić?

— Mam zamiar brać świat takim, jaki jest, tak długo jak będę mogła. Przynajmniej Rand stanie się... łatwiejszy w obejściu... teraz, kiedy już dłużej nie próbuję powstrzymywać go przed tym, czego chce. Przypuszczam, że będzie zadowolony, iż nie pozwolił, bym to ja przyrządziła mu jego wino. Na ogół słucha uważnie tego, co mówię, nawet jeśli rzadko daje do zrozumienia, co o tym myśli.

— Pójdę już, by opowiedzieć mu o Siuan i o Wieży. — W ten sposób chciała uniknąć niewygodnych pytań; skoro Rand był tak zarozumiały, jak się ostatnio prezentował, mógł zechcieć się dowiedzieć więcej o jej Śnieniu, niżli potrafiłaby wymyślić na poczekaniu. — Jest jeszcze coś. Nynaeve widziała Przeklętych w Tel’aran’rhiod. Wymieniła wszystkich, którzy jeszcze żyją, wyjąwszy Asmodeana i Moghedien. Również Lanfear. Ona sądzi, że knują jakiś spisek, być może wspólnie.

— Lanfear — powiedziała po chwili Moiraine.

Obie wiedziały, iż Lanfear odwiedziła Randa w Łzie, a być może również innymi razy, o czym im nie wspomniał. Nikt nie wiedział zbyt wiele o Przeklętych, z wyjątkiem samych Przeklętych — jedynie strzępy fragmentów przetrwały w Wieży — ale wiadomo było, że Lanfear kochała Lewsa Therina Telamona. One dwie oraz Rand zdawali sobie sprawę, że wciąż go kocha.

— Jeżeli będziemy miały szczęście — ciągnęła dalej Aes Sedai — nie będziemy musiały się przejmować Lanfear. Pozostali, których widziała Nynaeve, to zupełnie inna sprawa. Musimy się ich strzec tak bacznie, jak to tylko możliwe. Żałuję, że więcej Mądrych nie potrafi przenosić. — Zaśmiała się krótko. — Ale równie dobrze mogłabym sobie życzyć, żeby wszystkie były szkolone w Wieży, jeśli już o tym mowa, albo żebym żyła wiecznie. Mogą być silne na wiele rozmaitych sposobów, ale w innych kwestiach niestety brakuje im tak dużo.

— Mieć się na baczności, bardzo dobrze, ale co jeszcze? Jeżeli sześcioro Przeklętych napadnie na niego pospołu, będzie potrzebował wszelkiej pomocy, jakiej tylko będziemy mogły mu udzielić.

Moiraine pochyliła się, położyła dłoń na jej ramieniu, w jej oczach pojawiło się ciepłe światło.

— Nie możemy zawsze prowadzić go za rękę, Egwene. Nauczył się już chodzić o własnych siłach. Teraz uczy się biegać. Możemy mieć tylko nadzieję, że zdobędzie wiedzę, zanim złapią go wrogowie. I, oczywiście, musimy wciąż mu doradzać. Prowadzić go tam, gdzie możemy. — Wyprostowała się, przeciągnęła i wierzchem dłoni stłumiła ziewnięcie. — Jest już późno, Egwene. A spodziewam się, że Rand już za kilka godzin zarządzi zwijanie obozu, nawet jeśli tej nocy sam nie zmruży oka. Ja jednakże chciałabym odpocząć choć odrobinę, zanim znów zmierzę się z siodłem.

Egwene była gotowa do wyjścia, najpierw jednak postanowiła zadać jeszcze jedno pytanie.

— Moiraine, dlaczego zaczęłaś robić wszystko, co Rand ci każe? Nawet Nynaeve nie uważa, by to było słuszne.

— Ona tak nie uważa, no popatrz? — wymruczała Moiraine. — Będzie jeszcze z niej Aes Sedai, niezależnie od tego, co sama na ten temat myśli. Dlaczego? Ponieważ wiem, jak kontrolować saidara.

Po chwili Egwene pokiwała głową. Aby kontrolować saidara, najpierw musisz się mu poddać.

Dopiero gdy, trzęsąc się z zimna, zmierzała w stronę swego namiotu, zdała sobie sprawę, że Moiraine przez cały czas traktowała ją jak równą sobie. Być może chwila, gdy będzie wybierać swoje Ajah, była bliżej, niż jej się zdawało.

Загрузка...