Zamiast wrócić do własnego snu, Egwene unosiła się w ciemnościach. Miała wrażenie, że sama jest częścią ciemności, pozbawiona ciała. Nie miała pojęcia, czy ono znajduje się w górze, w dole czy z boku względem świadomości — w tym miejscu nie istniały kierunki — ale wiedziała, iż jest gdzieś blisko, że z łatwością może doń wrócić. Wszędzie, w otaczającej ją czerni, zdawały się migotać świetliki, wielkim rojem niknącym w oddali. To były sny, sny Aielów w obozowisku, sny mężczyzn i kobiet w całym Cairhien, na całym świecie — wszystkie lśniły w tym jednym miejscu.
Teraz już potrafiła wybrać sobie jeden z najbliższych i określić, kim jest śniący. W pewnym sensie te iskry były identyczne jak świetliki — to właśnie z początku sprawiało jej tyle kłopotów — z drugiej strony jednak, w jakiś sposób zdawały się równie zindywidualizowane niczym twarze. Sny Randa i Moiraine zdawały się nieme, stłumione za zasłonami, które tamci spletli. Sny Amys i Bair były jasne i regularnie pulsowały, najwyraźniej same skorzystały z własnej rady. Gdyby nie zobaczyła tego, co chciała zobaczyć, byłaby w mgnieniu oka w swoim ciele. Tamte dwie potrafiły przemierzać tę ciemność znacznie sprawniej od niej; nim uświadomiłaby sobie. gdzie się znajdują, już by siedziały jej na karku. Jeśli kiedykolwiek nauczyłaby się rozpoznawać w ten sam sposób sny Elayne i Nynaeve, mogłaby odszukać je w tej wielkiej konstelacji, gdziekolwiek by się znajdowały. Ale tej nocy nie miała zamiaru obserwować niczyich snów.
Uważnie uformowała w swoim umyśle dobrze zapamiętany obraz i już była na powrót w Tel’aran’rhiod, w małym pozbawionym okien pomieszczeniu w Wieży, w którym mieszkała jako nowicjuszka. Wąskie łóżko wbudowane w pomalowaną na biało ścianę. Umywalka i taboret na trzech nóżkach stały po przeciwnej stronie drzwi, a suknie i bielizna obecnej lokatorki wisiały obok białego płaszcza na kołkach. Równie dobrze w tym pomieszczeniu mógł nikt nie mieszkać, od wielu już lat w Wieży nie wszystkie kwatery nowicjuszek były zajęte. Podłoga była prawie równie biała jak ściany i rzeczy. Każdego dnia mieszkająca tu nowicjuszka szorowała ją na kolanach; Egwene sama to robiła, i Elayne również, w sąsiedniej izbie.
Ubiory zmieniły swe położenie, kiedy powtórnie na nie spojrzała, ale zignorowała to. Gotowa w każdej chwili do objęcia saidara, otworzyła drzwi tyle tylko, by wystawić głowę na korytarz. I wypuściła z ulgą wstrzymywany oddech, kiedy zobaczyła równie powoli wychylającą się z sąsiednich drzwi głowę Elayne. Egwene miała tylko nadzieję, że sama nie wygląda na tak przestraszoną i niepewną. Szybko wycofała się do izby, a Elayne podeszła do niej odziana w biel nowicjuszki, która natychmiast zmieniła się w szary jedwab, gdy tylko tamta wbiegła do środka. Egwene nienawidziła szarych sukni; takie właśnie nosiły damane.
Przez chwilę jeszcze stała w miejscu, przypatrując się odgrodzonym balustradami galeriom kwater nowicjuszek. Wznosiły się w górę, piętro za piętrem, równie liczne schodziły ku Dziedzińcowi Nowicjuszek. Nie chodziło o to, że spodziewała się zastać tutaj Liandrin albo nie wiadomo kogo, jednak ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Tak właśnie myślałam — oznajmiła Elayne, kiedy Egwene zamknęła drzwi. — Czy masz jakieś pojęcie, jak trudno jest pamiętać, co mogę mówić i w czyjej obecności? Czasami chciałabym wyznać wszystko tym Mądrym. Powiedzieć im, że jesteśmy tylko Przyjętymi i mieć to wreszcie z głowy.
— Ty miałabyś to z głowy — zdecydowanie powiedziała Egwene. — Ja akurat sypiam w odległości nie. większej niż dwadzieścia kroków od nich.
Elayne zadrżała.
— Ta Bair. Przypomina mi Lini w sytuacji, kiedy stłukłam coś, czego nie pozwalano mi nawet dotykać.
— Poczekaj, aż przedstawię cię Sorilei. — Elayne obdarzyła ją pełnym powątpiewania spojrzeniem, ale przecież Egwene również nie była przekonana co do prawdziwości historii krążących na temat Sorilei, dopóki nie stanęła z nią oko w oko. Nie było sposobu na proste załatwienie tej sprawy. Poprawiła szal na ramionach. — Opowiedz mi o spotkaniu z Birgitte. To była Birgitte, czyż nie?
Elayne zachwiała się, jakby otrzymała cios w żołądek. Na moment przymknęła oczy, a potem wciągnęła powietrze.
— Nie mogę o tym mówić.
— Co to znaczy, że nie możesz mówić? Masz przecież język. To była Birgitte?
— Naprawdę nie mogę, Egwene. Musisz mi uwierzyć. Powiedziałabym ci, gdybym mogła, ale nie mogę. Być może... mogłabym zapytać... — Gdyby Elayne była kobietą skłonną do załamywania rąk, zapewne uczyniłaby to w tej chwili. Jej usta otwierały się i zamykały, ale nie potrafiła dobyć z nich słowa; wzrok biegał po całym pokoju, jakby gdzieś, na którejś ze ścian spodziewała się znaleźć źródło inspiracji lub pomoc. Wzięła głęboki oddech i skupiła usilne spojrzenie błękitnych oczu na Egwene. — Wszystko, co powiem, narusza zaufanie, którym mnie obdarzono. Nawet to. Proszę, Egwene. Musisz mi zaufać. I nie wolno ci nikomu mówić, o tym co... zdaje ci się, że widziałaś.
Egwene zmusiła się, by nadać swej twarzy nieco przyjemniejszy wyraz.
— Zaufam ci. — Przynajmniej wie teraz na pewno, że nie zwidują się jej jakieś rzeczy.
„Birgitte? Światłości!”
— Mam nadzieję, że pewnego dnia ty zaufasz mi na tyle, by mi powiedzieć.
— Ja ci ufam, ale... — kręcąc głową, Elayne usiadła na skraju schludnie zasłanego łóżka. — Zbyt wiele rzeczy trzymamy w tajemnicy, Egwene, ale czasami naprawdę są ku temu powody.
Po chwili Egwene pokiwała głową i usiadła obok niej.
— Kiedy będziesz mogła — tyle tylko powiedziała, jednak jej przyjaciółka z wyraźną ulgą uściskała ją.
— Obiecałam sobie, że choć raz o niego nie zapytam, Egwene. Choć raz nie pozwolę, by cały czas okupował moje myśli. — Szara suknia do konnej jazdy zmieniła się w połyskliwą zieloną szatę; Elayne zapewne nie była świadoma, jak głęboki ma dekolt. — Jednak... czy Rand miewa się dobrze?
— Żyje i nic mu się nie stało. W Łzie myślałam już, że stał się twardy, ale dzisiaj słyszałam, jak groził, iż będzie wieszać ludzi, którzy sprzeciwią się jego zarządzeniom. Nie chodzi o to, że były to jakieś niewłaściwie rozkazy... zabronił brać komukolwiek żywność bez zapłaty albo mordować... ale jednak. Oni byli pierwsi, którzy uznali w nim Tego Który Przychodzi Ze Świtem i bez wahania poszli za nim z Pustkowia. A on im grozi, twardy niczym chłodna stal.
— To nie jest groźba, Egwene. On jest królem, niezależnie od tego, co ty lub ktokolwiek inny ma na ten temat do powiedzenia, a król czy królowa muszą zaprowadzać sprawiedliwość, nie, bacząc na strach przed wrogami czy łaski rozdzielane przyjaciołom. Każdy, kto to robi, musi być twardy. Macierzyńska czułość mogłaby sprawić, że mury obronne miasta staną się słabe.
— Ale on nie musi być w tym wszystkim taki arogancki — upierała się Egwene. — Nynaeve mówi, że powinnam przypominać mu, iż jest tylko człowiekiem, ale jeszcze nie znalazłam na to sposobu.
— On rzeczywiście powinien pamiętać, że jest tylko człowiekiem. Ale ma prawo oczekiwać, iż jego rozkazy będą wypełniane. — W jej głosie zabrzmiał jakiś dumny ton, dopóki nie spojrzała na siebie. Potem jej twarz oblała się szkarłatem, a w miejsce dekoltu pojawiła się koronka sięgająca aż po szyję. — Jesteś pewna, że nie mylisz tego z arogancją? — skończyła zdławionym głosem.
— Jest pewny siebie niczym świnia na polu grochu. — Egwene rozmościła się na łóżku; w jej wspomnieniach wydawało się twarde, jednak cienki materac był teraz znacznie bardziej miękki niż ten, na którym sypiała w namiocie. Nie chciała dalej rozmawiać o Randzie. — Jesteś pewna, że ta bójka nie wywoła dalszych kłopotów? — Waśń z tą Latelle nie mogła uczynić ich podróży przyjemniejszą.
— Nie sądzę. Zazdrość Latelle o Nynaeve polegała na tym, że wszyscy wolni mężczyźni nie należeli już do niej i nie mogła w nich swobodnie przebierać. Niektóre kobiety naprawdę myślą w ten sposób, jak mniemam. Aludra zajmuje się swoimi sprawami, Cerandin zaś nie potrafiłaby przepłoszyć gęsi, dopiero ja zaczęłam ją uczyć, jak należy się o siebie troszczyć, natomiast Calrine jest żoną Petry. Ale Nynaeve przecież wszem i wobec obiecała, że oberwie uszy każdemu mężczyźnie, który choćby pomyśli o flirtowaniu z nią, a potem przeprosiła Latelle, więc mam nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży.
— Przeprosiła?
Tamta pokiwała głową, na jej twarzy odbiło się zdziwienie, jakie Egwene spodziewała się zobaczyć na swojej.
— Myślałam, że uderzy Lukę, gdy powiedział jej, że musi to zrobić... jeśli już o tym mowa, to on najwyraźniej nie uważa, aby jej groźba odnosiła się również do niego... ale w końcu tak zrobiła po jakichś godzinnych chyba narzekaniach. — Zawahała się i spojrzała z ukosa na Egwene. — Czy powiedziałaś jej coś podczas waszego ostatniego spotkania? Jest... jakaś inna... od tego czasu i czasami mówi do siebie. Kłóci się sama ze sobą. I to dotyczy ciebie, z tego co udało mi się posłyszeć.
— Nie powiedziałam nic takiego, czego powiedzieć nie należało. — A więc jednak podziałało, niezależnie do tego, co się między nimi zdarzyło. Albo Nynaeve kumuluje w sobie złość, czekając na następne spotkanie. Nie miała najmniejszego zamiaru kłócić się z nią już więcej, nie teraz, kiedy wiedziała, że przecież nie musi. — Powiedz jej ode mnie, że jest już zbyt stara, żeby zabawiać się w jakieś zapasy. Jeżeli mnie nie posłucha, to powiem jej bardziej przykre rzeczy. Dokładnie to jej powtórz. Będzie jeszcze gorzej.
Niech Nynaeve ma nad czym myśleć do następnego razu. Albo będzie potulna jak baranek... Albo w przeciwnym razie Egwene będzie musiała zrealizować swoją groźbę. Nynaeve mogła być sobie silniejsza, jeśli chodzi o posługiwanie się Mocą, kiedy oczywiście zdolna była przenosić, jednak tutaj nie mogła się z nią mierzyć. W taki czy inny sposób, skończyła już z jej napadami złego humoru.
— Powtórzę jej — zgodziła się Elayne. — Ty też się zmieniłaś. Jest w tobie coś, co przypomina obecnego Randa.
Egwene dopiero po chwili zrozumiała, co tamta ma na myśli, pomógł ten nieznaczny uśmiech.
— Nie bądź głupia.
Elayne zaśmiała się i uścisnęła ją ponownie.
— Och, Egwene, będziesz pewnego dnia Zasiadającą na Tronie Amyrlin, podczas gdy ja będę królową Andoru.
— O ile będzie jeszcze istniała jakaś Wieża — trzeźwo zauważyła Egwene, a śmiech Elayne zamarł.
— Elaida nie może zniszczyć Białej Wieży, Egwene. Cokolwiek uczyni, Wieża przetrwa. Być może długo nie będzie Amyrlin. Kiedyś Nynaeve przypomni sobie przecież nazwę tego miasteczka, założę się, że wtedy znajdziemy Wieżę na wygnaniu ze wszystkimi Ajah z wyjątkiem Czerwonych.
— Też mam taką nadzieję. — Egwene zdawała sobie sprawę, że w jej głosie brzmi smutek. Chciała przecież, by Aes Sedai opowiedziały się za Randem, a przeciwko Elaidzie, jednak oznaczało to przecież nieunikniony rozpad Białej Wieży, która być może nigdy już nie stanie się jednością.
— Muszę wracać — powiedziała Elayne. — Nynaeve nalega każdorazowo, żeby ta z nas, która nie wchodzi do Tel’aran’rhiod, pozostawała przytomna, a z tym jej bólem głowy, to tak naprawdę powinna wypić któryś z tych swoich naparów i położyć się spać. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się przy tym upiera. Ta, która czuwa na jawie, i tak nie będzie mogła w niczym pomóc, a obie przecież wiemy teraz wystarczająco dużo, by być tu całkowicie bezpieczne.
Jej zielona suknia zmieniła się na moment w biały kaftan Birgitte i żółte spodnie tamtej, po chwili wróciła do poprzedniego stanu.
— Nynaeve nie kazała ci tego mówić, ale ona myśli, że Moghedien próbuje nas odnaleźć. Ją i mnie.
Egwene nie zadała oczywistego pytania. Z pewnością było to coś, co wiedziały od Birgitte. Dlaczego Elayne tak bardzo nalegała na utrzymanie wszystkiego w tajemnicy?
„Ponieważ obiecała. Elayne nigdy w życiu nie złamała obietnicy”.
— Powiedz jej, żeby była ostrożna. — Małe szanse, że Nynaeve spokojnie siedzi i czeka, wiedząc, iż jedna z Przeklętych ją ściga. Na pewno nie zapomniała, że raz już ją pokonała, a zawsze miała więcej odwagi niż rozumu. — Przeklętych nie można lekceważyć. To samo odnosi się do Seanchanki, nawet jeśli jest tylko rzekomą treserką zwierząt. Powiedz jej to.
— Nie przypuszczam, byś ty posłuchała, gdybym powiedziała ci, że masz być ostrożna.
Spojrzała na Elayne z zaskoczeniem.
— Zawsze jestem ostrożna. Wiesz o tym.
— Oczywiście.
Ostatnią rzeczą, jaką Egwene Zobaczyła, gdy tamta powoli znikała, był uśmiech pełen nie skrywanego rozbawienia.
Sama nie ruszała się na razie z miejsca. Jeżeli Nynaeve nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie znajdowało się zgromadzenie Błękitnych, to być może jej uda się to odkryć. Nie był to nowy pomysł ani też jej pierwsza wizyta w Wieży od czasu spotkania z Nynaeve. Ukryła się pod obliczem Enaili, z sięgającymi do ramion płomiennorudymi włosami, oraz sukienką Przyjętej z wielokolorową lamówką, potem przywołała obraz zdobnie umeblowanego gabinetu Elaidy.
W jego wnętrzu niewiele się zmieniło, choć przy każdej wizycie przed szerokim stołem stało coraz mniej rzeźbionych w liście winorośli stołków. Nad kominkiem wciąż wisiały te same rysunki. Egwene podeszła prosto do stołu, odsunęła na bok ten przypominający tron fotel inkrustowany kością słoniową w płomień Tar Valon, dzięki czemu mogła łatwo sięgnąć do lakierowanej szkatułki na listy. Uniosła wieczko z namalowanymi chmurami i walczącymi jastrzębiami i zaczęła, najszybciej jak potrafiła, przeglądać pergaminy. Mimo to niektóre w połowie lektury znikały, inne zmieniały się. A nie było jak stwierdzić z góry, co jest ważne, a co zupełnie nieistotne.
Były to prawie same raporty donoszące o kolejnych porażkach. Wciąż ani słowa na temat miejsca, do którego lord Bashere zabrał swoją armię, w raporcie wyraźnie pobrzmiewały tony zawodu i zmartwienia. Imię generała poruszyło jakąś strunę w jej umyśle, ale nie mając czasu do stracenia, odłożyła to na później i wzięła do ręki następną kartkę. Dalej ani słowa na temat tego, gdzie jest Rand, donosił uniżony raport, w którym między wierszami wyczuwało się niemalże panikę. To była pożyteczna wiadomość, sama w sobie warta tej podróży. Minął ponad miesiąc, odkąd otrzymano ostatnie wieści z Tanchico, niezależnie od tego, którą siatkę szpiegowską Ajah brało się pod uwagę, a te z Tarabon także zamilkły — pisząca te słowa składała całą winę na anarchię tam panującą; plotki na temat tego, że ktoś zajął Tanchico, nie zostały potwierdzone, lecz autorka raportu sugerowała, iż być może w sprawę zamieszany był Rand. Jeszcze lepiej, gdy Elaida będzie szukała go w miejscu oddalonym o tysiąc lig. Pełen niepewności i zmieszania raport donosił, że Czerwona siostra w Caemlyn informowała, jakoby widziała Morgase na publicznej audiencji, jednak pozostałe Ajah twierdziły, że królowa pozostaje w odosobnieniu od wielu już dni. Walki na Ziemiach Granicznych, być może oznaczające drobne bunty w Shienarze oraz Arafael — pergamin zniknął, zanim zdążyła się doczytać przyczyn. Pedron Niall wzywa Białe Płaszcze do Amadicii, przypuszczalnie przygotowując ofensywę przeciwko Altarze. Dobrze się stało, że Elayne i Nynaeve nie będą tam dłużej niż tylko trzy dni.
Następny pergamin dotyczył właśnie Elayne i Nynaeve. Pisząca doradzała na samym początku, by ukarać agentkę, która pozwoliła im uciec — Elaida pokreśliła te słowa grubym pociągnięciem pióra i dopisała na marginesie: „Dla przykładu!” — a potem, dokładnie w chwili, gdy autorka zaczynała ze szczegółami opisywać poszukiwania tej dwójki w Amadicii, pojedyncza kartka zmieniła się w cały plik bibułek, na pierwszy rzut oka wyglądających jak plany architektoniczne i budowlane prywatnej rezydencji Amyrlin na terenach Wieży. Wnosząc po ilości stronic, miał to być raczej rodzaj pałacu.
Wypuściła więc kartki z ręki, a one zniknęły, zanim zdążyły się rozsypać na blacie stołu. Lakierowana szkatułka znowu się zamknęła. Dobrze wiedziała, że mogła tutaj spędzić resztę życia; w pudełku zawsze będą kolejne dokumenty i zawsze będą się zmieniać. Im bardziej coś było efemeryczne w świecie jawy — list, część ubrania, dzbanek, który ciągle zmienia swe położenie — tym mniej trwałe było jego odbicie w Tel’aran’rhiod. Nie mogła jednak zostać tutaj nazbyt długo; przebywanie w Świecie Snów nie pozwalało odpocząć w takim samym stopniu jak normalny sen.
Pośpiesznie przeszła do przedpokoju, miała już sięgnąć do schludnego stosu zwojów i pergaminów na stole Opiekunki — na niektórych były nawet pieczęcie — kiedy pomieszczenie jakby zamigotało. Zanim zdążyła się zastanowić, co to oznacza, drzwi otworzyły się, do wnętrza zaś wszedł Galad, z uśmiechem na ustach, w swoim brokatowym błękitnym kaftanie dokładnie dopasowanym do ramion i obcisłych spodniach ukazujących kształt łydek.
Westchnęła głęboko, ścisnęło ją w żołądku. Mężczyzna nie może być taki piękny, to nie w porządku.
On zaś podszedł bliżej, zmrużył oczy i delikatnie dotknął palcami jej policzka.
— Czy przespacerujesz się ze mną po ogrodach Wieży? — zapytał cicho.
— Jeżeli wy dwoje chcecie się migdalić — odezwał się znienacka przenikliwy kobiecy głos — to wolałabym, byście nie robili tego tutaj.
Egwene odwróciła się natychmiast i spojrzała na Leane siedzącą za stołem; stuła Opiekunki otaczała jej ramiona, na twarzy o miedzianych policzkach zastygł słodki uśmiech.
Drzwi do gabinetu Amyrlin były otwarte, a w nich widać było Siuan, stała za swoim prostym stołem i czytała jakiś długi pergamin; pasiasta stuła, symbol urzędu, spoczywała na jej ramionach. To było jakieś szaleństwo.
Uciekła, nawet nie zastanawiając się, jaki obraz tworzy przed oczyma... i znalazła się nagle, z trudem łapiąc oddech, na Łące w Polu Emonda, otoczona zewsząd krytymi strzechą dachami, mając przed sobą źródło Winnej Jagody, wytryskujące z kamiennej odkrywki na szerokiej połaci zieleni. W pobliżu bystrego, błyskawicznie rozszerzającego się strumienia stała niewielka gospoda jej ojca z niską kamienną podmurówką i wystającym okapem pierwszego piętra wymytym do białości. „Jedyny taki dach w Dwu Rzekach” — często mawiał Bran al’Vere o swych czerwonych dachówkach. Wielkie kamienne fundamenty w pobliżu gospody „Winna Jagoda” oraz potężny rozłożysty dąb wyrastający z ich środka były znacznie starsze od samej gospody.
„Głupia”.
Po ostrzeżeniu Nynaeve przed snami w Tel’aran’rhiod, teraz sama omal nie dała się złapać w pułapkę jednego ze swoich własnych. Chociaż to dziwne, że przyśnił jej się właśnie Galad. Ta prawda, śniła o nim czasem. Poczuła, jak pali ją twarz; z pewnością go nie kochała, czy nawet szczególnie lubiła, ale był tak piękny i w tych snach zachowywał się znacznie śmielej, niźli życzyłaby sobie tego na jawie. To o jego bracie, Gawynie, śniła znacznie częściej, ale to było równie głupie. Cokolwiek twierdziła Elayne, nigdy nie wyjawił swych uczuć do niej.
To ta głupia książka, z tymi wszystkimi opowieściami o kochankach. Kiedy tylko obudzi się rano, powinna natychmiast zwrócić ją Aviendzie. I powiedzieć jej, że jej zdaniem tamta czyta ją nie tylko dla pomieszczonych w niej przygód.
Jednak nie miała ochoty jeszcze stąd odchodzić. Dom. Pole Emonda. Ostatnie miejsce, w którym naprawdę czuła się bezpiecznie. Minęło ponad półtora roku, odkąd je widziała, a mimo ta wszystko pozostało tak, jak zapamiętała. Nie całkiem. Na Łące stały dwa wysokie maszty, na których powiewały wielkie sztandary. Czy Perrin miał cokolwiek z tym wspólnego? Nie potrafiła tego sobie wyobrazić. A jednak on właśnie wrócił do domu, tak powiedział Rand, śniła zaś o nim i wilkach więcej niźli raz.
Dość tego głupiego wystawania tutaj. Czas by...
Migotanie.
Jej matka wyszła z gospody, z przetykanym pasmami siwizny warkoczem przewieszanym przez ramię. Marin al’Vere była szczupłą kobietą, wciąż przystojną, najlepszą kucharką w Dwu Rzekach. Egwene słyszała, jak jej ojciec śmieje się z wnętrza wspólnej izby, gdzie spotykał się z resztą Rady Wioski.
— Wciąż tu jesteś, dziecko? — zapytała matka, łagodnie ją besztając i uśmiechając się. — Z pewnością jesteś już od tak dawna zamężna, by rozumieć, iż twój mąż nie powinien się dowiedzieć, że pogrążasz się w czarnych myślach, kiedy na niego czekasz. — Pokręciła głową i zaśmiała się. — Za późno. Oto i on.
Egwene odwróciła się chętnie, jej spojrzenie przemknęło nad głowami dzieci bawiących się na Łące. Deski Mostu Wozów załomotały, gdy Gawyn przegalopował po nim, chwilę później zeskoczył z siodła tuż przed nią. Wysoki, ubrany w haftowany złotem czerwony kaftan, miał te same rudozłote loki, jak jego siostra i wspaniałe, głębokie, błękitne oczy. Nie był tak przystojny, jak jego przyszywany brat, rzecz jasna, ale jej serce na jego widok biło szybciej niźli na widok Galada... „Na widok Galada? Co?”
...i musiała aż przycisnąć dłonie do brzucha, by powstrzymać taniec wielkich motyli w żołądku.
— Tęskniłaś za mną? — zapytał, uśmiechając się.
— Odrobinę.
„Dlaczego musiałam pomyśleć o Galadzie? Jakbym go widziała dokładnie chwilę temu”.
— Teraz i tutaj, kiedy nie mam nic interesującego do zrobienia. A ty za mną tęskniłeś?
Za całą odpowiedź porwał ją tylko w ramiona i pocałował. Zupełnie zakręciło jej się w głowie, z niewielu rzeczy zdawała sobie sprawę, zanim nie postawił jej z powrotem na ziemi. Stojąc na chwiejnych nogach, spostrzegła, że sztandary zniknęły.
„Jakie sztandary?”
— Oto i on — powtórzyła jej matka, podchodząc bliżej z dzieckiem zawiniętym w pieluszki. — Oto twój syn. Wspaniały chłopak. W ogóle nie płacze.
Gawyn zaśmiał się, biorąc od niej dziecko, uniósł je do góry.
— On ma twoje oczy, Egwene. Pewnego dnia będzie miał powodzenie u dziewcząt.
Egwene odsunęła się od nich, potrząsnęła głową. Przecież były sztandary, czerwony orzeł i czerwony wilczy łeb. Naprawdę widziała Galada. W Wieży.
— NIEEEEE!
Uciekła, przeskakując z Tel’aran’rhiod bezpośrednio do swego ciała. Przez krótką chwilę leżała, zastanawiając się mgliście, jak mogła być tak głupia, by omal nie dać się pochwycić swoim fantazjom, a potem zapadła głęboko we własny, bezpieczny sen. Gawyn galopował przez Most Wozów, zeskakiwał z siodła...
Moghedien wyszła zza węgła krytego strzechą domu, zastanawiając się leniwie, gdzież może leżeć ta maleńka wioska. Nie był to rodzaj miejsca, nad którym spodziewałaby się zobaczyć powiewające sztandary. Dziewczyna okazała się silniejsza, niż można było sądzić, i uciekła przed jej splotem Tel’aran’rhiod. Nawet Lanfear nie mogła równać się z nią zdolnościami w tej dziedzinie, niezależnie od tego, co sama twierdziła. A jednak należało się nią zainteresować, rozmawiała bowiem z Elayne Trakand, która z kolei mogła doprowadzić ją do Nynaeve al’Meara. Wszakże jedynym powodem, dla którego próbowała ją złapać, była chęć pozbycia się kogoś, kto potrafi swobodnie przemierzać Tel’aran’rhiod. Już konieczność dzielenia go z Lanfear była wystarczająco nieprzyjemna.
Co innego Nynaeve al’Meara. Kobieta, która jeszcze będzie ją błagać, żeby pozwoliła jej sobie służyć. Sprowadzi ją tutaj w cielesnej postaci, może nawet poprosi Wielkiego Władcę, aby obdarzył ją nieśmiertelnością, niech przez wieczność żałuje, że weszła jej w drogę. Nynaeve i Elayne knuły coś z Birgitte, czyi nie? Tamta była następną, która zasłużyła sobie na karę. Birgitte nawet nie wiedziała, kim była Moghedien tak dawno temu, w Wieku Legend, kiedy pokrzyżowała jej misterny plan mający na celu złożenie Lewsa Therina u jej stóp. Ale Moghedien pamiętała. Tylko że Birgitte — Teadra, tak się wówczas nazywała — umarła, zanim zdążyła się nią zająć. Śmierć nie była żadną karą, żadnym kresem, skoro oznaczała życie tutaj.
Nynaeve al’Meara, Elayne Trakand i Birgitte. Je trzy musiała znaleźć i odpłacić im. Nie opuszczając cieni, tak żeby nie miały pojęcia, co się dzieje, dopóki nie będzie za późno. Wszystkie trzy, bez wyjątku.
Zniknęła, sztandary zaś dalej powiewały na lekkiej bryzie wiejącej w Tel’aran’rhiod.