52 Wybory

Rand odłożył brzytwę i starł z twarzy ostatnie plamki piany, a potem zabrał się do tasiemek przy koszuli. Promienie słońca wczesnego poranka wsączały się pod kanciastymi łukami, wychodzącymi na balkon przy jego sypialni; wisiały na nich wprawdzie ciężkie, zimowe zasłony, ale podwiązano je sznurkami, by wpuszczały świeże powietrze. Godnie będzie wyglądał, jak już zabije Rahvina. Ta myśl uwolniła bańkę wściekłości, która urodziła się w brzuchu i popełzła ku gardłu. Zdusił ją. Będzie wyglądał godnie i będzie spokojny. Zimny. Żadnych błędów.

Kiedy odwrócił się od lustra w złoconej ramie, Aviendha siedziała na zrolowanym sienniku pod ścianą, na której wisiał obraz przedstawiający nieprawdopodobnie wysokie, złote wieże. Zaproponował, że każe wstawić do izby drugie łóżko, ale ona stwierdziła, że materace są zbyt miękkie, by dało się na nich spać. Obserwowała go z napięciem, zapomniawszy o bieliżnie, którą trzymała w ręku. Przy goleniu bardzo się starał nie oglądać, żeby dać jej czas na ubranie się, a jednak jeszcze nie włożyła nic prócz białych pończoch.

— Nie naraziłabym cię na wstyd przy innych — powiedziała nagle.

— Mnie na wstyd? O czym ty mówisz?

Powstała jednym, gładkim ruchem, zadziwiająco biała w miejscach, gdzie nie tknęło jej słońce, szczupła, umięśniona, a mimo to pełna tych krągłości i miękkości, które uparcie nawiedzały jego sny. Pierwszy raz dopiero pozwolił sobie spojrzeć na nią otwarcie, gdy tak przed nim paradowała, czego ona jakby nie zauważyła. Wielkie, niebiesko-zielone oczy utkwiła w jego twarzy.

— Ja nie prosiłam Sulin, by zabrała Enailę, Somarę albo Lamelle tamtego pierwszego dnia. Nie prosiłam ich też, żeby cię obserwowały albo cokolwiek zrobiły, gdy się zachwiejesz. To był całkowicie ich pomysł.

— Ty mi tylko dałaś do zrozumienia, że wyniosą mnie niczym niemowlę, jeśli się zachwieję. Wielka mi różnica.

Puściła ten kąśliwy ton mimo uszu.

— Dzięki temu uważałeś, kiedy musiałeś.

— Ach, już rozumiem — odparł sucho. — No cóż, dziękuję ci w każdym razie za obietnicę niezawstydzania mnie.

Uśmiechnęła się.

— Tego nie powiedziałam, Randzie al’Thor. Powiedziałam: nie w obecności innych ludzi. Jeśli domagasz się tego, to w imię twojego dobra... — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

— Masz zamiar iść tak ubrana? — Ogarnął ją od stóp do głów zirytowanym gestem.

Nigdy dotąd nie zdradziła cienia zażenowania, kiedy stawała przed nim naga — daleka była od tego — ale tym razem zerknęła po sobie i twarz jej poczerwieniała. Nagle otoczyła ją zamieć ciemnobrązowej wełny i bieli algode; wskakiwała w swe odzienie tak szybko, że mogło mu się wydać, jakoby przeniosła je na siebie Mocą.

— Zorganizowałeś już wszystko? — padło z samego środka tego kłębowiska. — Rozmawiałeś z Mądrymi? Późno przyszedłeś ubiegłej nocy. Kto jeszcze idzie z nami? Ilu możesz zabrać? Żadnych mieszkańców mokradeł, mam nadzieję. Im ufać nie możesz. A zwłaszcza zabójcom drzew. Czy naprawdę możesz nas przenieść do Caemlyn w godzinę? Czy to przypomina to, co ja zrobiłam tamtej nocy...? Chciałam spytać, jak ty to zrobisz? Ja sama niechętnie ufam czemuś, czego nie znam i nie rozumiem.

— Wszystko załatwione, Aviendha.

Czemu ona tak trajkocze? I czemu unika jego wzroku? Spotkał się z Rhuarkiem i tymi wodzami, którzy nadal przebywali w okolicy miasta; jego plan specjalnie im się nie spodobał, ale patrzyli na to zgodnie z nakazami ji’e’toh i żaden nie stwierdził, że ma inny wybór. Krótko wszystko omówili, wyrazili zgodę i natychmiast skierowali rozmowę na inne tematy, które nie miały nic wspólnego z Przeklętymi, z Illian ani w ogóle z bitwą. Kobiety, polowanie czy cairhieniańska brandy da się porównać z oosquai albo tytoń z mokradeł z tym, który rósł w Pustkowiu. Przez godzinę niemalże nie pamiętał o tym, co ich czeka. Miał nadzieję. że Proroctwo Rhuidean w jakiś sposób jest nieprawdziwe, że on jednak nie zniszczy tego narodu. Przyszły do niego Mądre, delegacja złożona z ponad pięćdziesięciu, zaalarmowane przez samą Aviendhę i kierowane przez Amys, Melaine i Bair, a może przez Sorileę; w przypadku Mądrych niekiedy trudno było stwierdzić, która przewodzi. Nie przyszły, żeby go od czegoś odwieść — znowu ji’e’toh — tylko żeby się upewnić, że jego zobowiązanie wobec Elayne nie przeważy nad tym, które miał wobec Aielów i tak długo trzymały go w izbie obrad, aż wreszcie były zadowolone. Miał do wyboru albo to, albo kazać je przemocą usunąć z drogi, by móc podejść do drzwi. Te kobiety, jak już czegoś chciały, potrafiły ignorować okrzyki równie skutecznie, jak obecnymi czasy Egwene.

— Okaże się, ilu mogę zabrać dopiero wtedy, gdy spróbuję. Samych Aielów.

Jeżeli szczęście dopisze, to Meilan, Maringil i reszta dowiedzą się, że on zniknął dopiero po fakcie. Skoro Wieża miała swoich szpiegów w Cairhien, i być może mieli ich również Przeklęci, to jak mógł uwierzyć, że sekretów dochowają ludzie, którzy nie umieli nawet oglądać zwyczajnie wschodu słońca, tylko od razu starali się wykorzystać ten fakt w Daes Dae’mar?

Zanim narzucił na siebie czerwony kaftan haftowany złotem, z przedniej wełny wybitnie nadającej się do królewskiego pałacu, czy to w Caemlyn, czy to w Cairhien — ta myśl rozbawiła go, w dość ponury sposób — Aviendha była prawie ubrana. Nie mógł się nadziwić, jak ona to robi, że potrafi wbić się w swoje odzienie tak szybko i że wszystko trafia na swoje miejsce.

— Wczoraj wieczorem, kiedy cię nie było, przyszła tu jakaś kobieta.

Światłości! Całkiem zapomniał o Colavaere.

— I co zrobiłaś?

Znieruchomiała w trakcie zawiązywania tasiemek przy bluzce, z oczyma, które zdawały się wiercić mu w głowie dziurę; przemówiła bezceremonialnym tonem.

— Odprowadziłam ją z powrotem do jej komnat, gdzie sobie trochę porozmawiałyśmy. Już nigdy żadna rozpustna zabójczyni drzew nie będzie drapała w płótno twojego namiotu, Randzie al’Thor.

— Jeszcze mi tylko tego brakowało, Aviendho. Światłości! Mocno ją poraniłaś? Nie wolno ci bić dam. Ci ludzie sprawiają mi dość kłopotów, żebyś ty jeszcze miała przysparzać nowych.

Głośno pociągnęła nosem i wróciła do swoich koronek.

— Dam! Kobieta to kobieta, Randzie al’Thor. Chyba że jest Mądrą — dodała przytomnie. — Ta tego ranka musi wprawdzie siadać lekko, ale jej siniaki da się ukryć, a po całym dniu spędzonym na odpoczynku, będzie z pewnością mogła opuścić komnaty. I teraz wie już, jak się sprawy mają. Powiedziałam jej, że jeśli jeszcze raz spróbuje ci się w jakikolwiek sposób naprzykrzać... w jakikolwiek... to ja jeszcze raz przyjdę do niej na rozmowę. O wiele dłuższą rozmowę. Ona zrobi, co rozkażesz, kiedy wydasz rozkaz. Jej przykład nauczy innych. Zabójcy drzew nie rozumieją nic innego.

Rand westchnął. Nie była to wprawdzie metoda, którą on by wybrał, ale rzeczywiście mogła poskutkować, albo też mogła sprawić, że Colavaere i inni staną się odtąd jeszcze bardziej przebiegli. Aviendha mogła się nie obawiać represji skierowanych przeciwko niej samej — w rzeczy samej byłby zdumiony, gdyby w ogóle przyjęła do wiadomości taką ewentualność — jednakże kobieta, która jest Głową jakiegoś potężnego Domu, to nie to samo co młoda szlachcianka pomniejszej rangi. Niezależnie od skutków, jakie ten epizod mógł wywrzeć na nim, Aviendha mogła zostać zapędzona do jakiegoś ciemnego korytarza i oberwać po dziesięciokroć mocniej, niźli Colavaere oberwała od niej, o ile nie gorzej.

— Na przyszłość pozwól, że ja sam będę załatwiał wszystko swoimi metodami. To ja jestem Car’a’carnem, pamiętaj.

— Masz pianę od golenia na uchu, Randzie al’Thor.

Mrucząc do siebie, porwał pasiasty ręcznik i krzyknął:

— Wejść! — w odpowiedzi na pukanie do drzwi.

Do izby wszedł Asmodean, z jasną koronką przy szyi i mankietach czarnego kaftana, z harfą w futerale zarzuconą na plecy i mieczem przypasanym do biodra. Chłód na jego twarzy mógł przywieść na myśl zimę, ale w czarnych oczach kryła się czujność.

— Czego chcesz, Natael? — spytał podniesionym tonem Rand. — Dałem ci twoje instrukcje ubiegłej nocy.

Asmodean zwilżył wargi językiem i zerknął raz na Aviendhę, która patrzyła na niego ze zmarszczonym czołem.

— Mądre instrukcje. Przypuszczam, że mógłbym wywiedzieć się czegoś dla ciebie przydatnego, gdybym pozostał tutaj i obserwował, ale dziś rano rozmawia się tylko o przeraźliwych wrzaskach, jakie ubiegłej nocy dobiegały z apartamentów lady Colavaere. Powiadają, że naraziła się tobie, aczkolwiek, jak się zdaje, nikt nie wie, w jaki sposób. Ta niepewność sprawia, że wszyscy stąpają na palcach. Wątpię, czy w ogóle ktokolwiek odważy się oddychać w ciągu najbliższych kilku dni, nie zastanowiwszy się pierwej, co mógłbyś mu w zamian uczynić.

Twarz Aviendhy stanowiła obraz samozadowolenia, które z trudem dawało się znieść.

— A zatem chcesz iść ze mną? — spytał cicho Rand. — Chcesz stać za moimi plecami, kiedy zmierzę się z Rahvinem?

— A gdzie lepsze miejsce dla barda Lorda Smoka? A jednak jeszcze lepsze to takie, gdzie twoje oko będzie mnie widziało. Gdzie mógłbym się wykazać swoją lojalnością. Nie jestem silny. — Grymas na twarzy Asmodeana wydawałby się dość naturalny u każdego człowieka czyniącego takie wyznanie, a jednak Rand wyczuł saidina, który na ułamek chwili przepełnił drugiego mężczyznę, poczuł skazę, która wykrzywiła mu usta. Tylko przez ułamek chwili, dostatecznie jednak długi, by mógł to oszacować. Jeśli Asmodean zaczerpnął tyle, ile mógł, to przyparty do muru dorówna jednej z tych Mądrych, które umiały przenosić. — Nie jestem silny, ale może jednak mógłbym się w jakiś sposób przydać.

Rand żałował, że nie może zobaczyć utkanej przez Lanfear tarczy. Twierdziła, że ona z czasem się rozpuści, niemniej jednak Asmodean wyraźnie nie potrafił przenosić. Obecnie nie szło mu lepiej niż tamtego pierwszego dnia, kiedy wpadł w ręce Randa. Być może Lanfear kłamała, by narobić Asmodeanowi fałszywych nadziei, by wmówić Randowi, że ten człowiek stanie się kiedyś dostatecznie silny, i nauczyć go więcej niż w istocie był zdolny.

„To do niej podobne”.

Nie miał pewności, czy to jego myśl, czy też Lewsa Therina, ale wiedział, że jest prawdziwa.

Przedłużające się milczenie sprawiło, że Asmodean znowu oblizał wargi.

— Dzień czy dwa spędzone dłużej w tym miejscu nie będą miały znaczenia. Wrócisz albo zginiesz. Pozwól mi dowieść mej lojalności. Może mogę coś zrobić. Odrobina więcej ciężaru ujętego po twojej stronie może przechylić szalę. — Raz jeszcze wlał się weń saidin, tylko na chwilę. Rand poczuł coś na kształt wysiłku, a mimo to strumień nadal był słaby. — Znasz mój wybór. Przywarłem do kępki trawy na samym skraju urwiska i modlę się do niej, by wytrzymała jeszcze jedno uderzenie serca. Jeśli ty przegrasz, ze mną będzie jeszcze gorzej, niż gdybym umarł. Muszę dbać o to, byś wygrał i żył.

Wbił nagle wzrok w Aviendhę, jakby zdał sobie sprawę, że mógł powiedzieć za dużo. Jego śmiech zabrzmiał głucho.

— Bo inaczej jak mógłbym komponować pieśni ku chwale Lorda Smoka? Bard musi mieć coś, nad czym będzie mógł pracować.

Upał nigdy nie działał na Asmodeana — sztuczka umysłu, twierdził, nie Moc — ale teraz z jego czoła ściekały paciorki potu.

Przed oczyma czy pozostawiony za plecami? Może po to, by uciec w poszukiwaniu kryjówki, kiedy on będzie się zastanawiać, co się dzieje w Caemlyn. Asmodean stanie się tym samym człowiekiem, jakim był, zanim umarł i odrodził się na nowo, i może nawet później.

— W zasięgu mego wzroku — rzekł cicho Rand. — I jeśli tylko nabiorę podejrzeń, że strona, którą obciąża ta odrobina, budzi moje niezadowolenie...

— Zdaję się na łaskę i niełaskę Lorda Smoka — mruknął Asmodean, kłaniając się. — Za pozwoleniem Lorda Smoka, zaczekam na zewnątrz.

Kiedy mężczyzna wycofywał się w stronę wyjścia, nadal zgięty w półukłonie, Rand rozejrzał się po wnętrzu. Na obrzeżonej złoceniami szkatule u stóp łoża, w pochwie owiniętej pasem ze sprzączką przedstawiającą Smoka, leżał jego miecz oraz kikut seanchańskiej włóczni. Tego dnia nie będzie zabijania za pomocą stali, w każdym razie nie z jego strony. Dotknął kieszeni, poczuł twardy kształt figurki małego, tłustego człowieczka z mieczem, jedynym mieczem, jakiego dzisiaj potrzebował. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie Przemknąć do Łzy, żeby zabrać Callandora, albo nawet do Rhuidean po to, co zostało tam ukryte. Mógł zniszczyć Rahvina na różne sposoby, zanim ten człowiek się dowie, że w ogóle jest w Caemlyn. Mógł również zniszczyć samo miasto. Ale czy mógł sobie ufać? Taka potęga. Tyle Jedynej Mocy. Saidin czekał tuż poza granicą pola widzenia. Skaza była jakby jego częścią. Wściekłość pieniła się tuż pod powierzchnią, gniew na Rahvina. Na siebie samego. Jeśli się uwolni, a on będzie dzierżył bodaj tylko Callandora... Co by zrobił? Stałby się niewidzialny. Z tym drugim mógłby Przemknąć do samego Shayol Ghul, położyć kres temu wszystkiemu, zakończyć to teraz w taki czy inny sposób. W taki czy inny. Nie. Nie on jeden w tym tkwił. Nie mógł sobie pozwolić na nic innego prócz zwycięstwa.

— Świat cwałuje na moich barkach — mruknął. Nagle jęknął głośno i klepnął się dłonią po lewym pośladku. Miał wrażenie, że ukłuła go igła, ale nie musiał czekać, aż gęsia skórka, która mu wypełzła na ramiona, zniknie, by wiedzieć, co się stało. — Za co to było? — warknął do Aviendhy.

— Żeby sprawdzić, czy Lord Smok nadal składa się z krwi i kości tak jak my wszyscy, śmiertelnicy.

— Nie zmieniłem się — odparł obojętnie. Objął saidina — całą tę słodycz; wszystkie nieczystości — na dostatecznie długo, by przenieść.

Wytrzeszczyła oczy, ale nie wzdrygnęła się, tylko popatrzyła na niego tak, jakby nic się nie zdarzyło. A mimo to podczas mijania przedsionka ukradkiem potarła siedzenie, kiedy jej się zdawało, że patrzy w inną stronę. Wychodziło na to, że ona też składa się z krwi i kości.

„Ażebym sczezł, już myślałem, że nauczyłem ją jakichś manier”.

Otwarł drzwi, wyszedł na zewnątrz i zatrzymał się jak wryty z wytrzeszczonymi oczyma. W niewielkiej odległości od Asmodeana stał Mat wsparty o swą dziwaczną włócznię, w kapeluszu z szerokim rondem nasuniętym nisko na czoło, ale to nie jego widok tak go poraził. Za drzwiami nie było ani jednej Panny. Powinien był coś przeczuć, kiedy Asmodean wszedł do izby nie zapowiedziany. Aviendha rozglądała się dookoła zdumiona, jakby spodziewała się je znaleźć za którymś gobelinem.

— Melindhra usiłowała mnie zabić ubiegłej nocy — oznajmił Mat i Rand przestał myśleć o Pannach. — W jednej minucie rozmawialiśmy, w następnej usiłowała pozbawić mnie kopniakiem głowy.

Mat opowiedział cały epizod krótkimi zdaniami. Sztylet ze złotymi pszczołami. Jego wnioski. Zamknął oczy, kiedy kończył opowieść — prostym, niczym nie. ubarwionym „zabiłem ją” — i szybko je na powrót otworzył, jakby pod powiekami zobaczył coś, czego wolał nie oglądać.

— Przykro mi, że musiałeś to zrobić — rzekł cicho Rand i Mat apatycznie wzruszył ramionami.

— Chyba lepiej dla niej niż dla mnie. Była Sprzymierzeńcem Ciemności. — Powiedział to takim tonem, jakby niczego fakt ten nie zmieniał.

— Porachuję się z Sammaelem. Jak tylko będę gotów.

— Ilu ich wtedy zostanie?

— Przeklętych tu nie ma — żachnęła się Aviendha. -I ani jednej Panny Włóczni. Gdzie one są? Coś ty zrobił, Randzie al’Thor?

— Ja? Było ich tutaj dwadzieścia, kiedy ubiegłej nocy przyszedłem się położyć i od tego czasu nie widziałem ani jednej.

— Może to dlatego, że Mat... — zaczął Asmodean i urwał, kiedy Mat spojrzał na niego, wyrażając w zaciśniętych ustach ból i gotowość do zadania ciosu.

— Nie zachowujcie się jak głupcy — upomniała ich stanowczym głosem Aviendha. — Z tego powodu Far Dareis Mai nie ogłoszą toh przeciwko Matowi Cauthonowi. Ona próbowała go zabić, więc on zabił ją. Nie zrobiłyby tego nawet jej prawie-siostry, gdyby jakieś miała. I nikt by nie ogłosił toh przeciwka Randowi al’Thorowi za to, co zrobił ktoś inny, chyba żeby to on wydał mu rozkaz. Zrobiłeś coś, Randzie al’Thor, coś potężnego i ciemnego, bo inaczej byłyby tutaj.

— Nic nie zrobiłem — zaprzeczył jej ostrym tonem. — I nie zamierzam tu stać i dyskutować o tym. Czy jesteś ubrany do jazdy na południe, Mat?

Mat wsunął dłoń do kieszeni kaftana, wymacał coś. Zazwyczaj trzymał w kieszeni kości i kubek do ich rzucania.

— Caemlyn. Już mnie to męczy, że zakradają się do mnie bez pozwolenia. Tym razem to ja zakradnę się do nich dla odmiany. liczę po prostu, że zostanę pogłaskany po przeklętej głowie, zamiast dostawać przeklętego kwiatka — dodał, krzywiąc się.

Rand nie zapytał, o co mu chodzi. Drugi ta’veren. Dwaj razem, być może po to, by naginać los. Nie sposób przewidzieć ani w jaki sposób, ani nawet czy w ogóle, ale...

— Zdaje się, że pobędziemy razem nieco dłużej.

Tym razem Mat wyglądał przede wszystkim na zrezygnowanego.

Nie uszli daleko obwieszonym gobelinami korytarzem, kiedy napotkali Moiraine i Egwene, płynnie sunące spacerowym krokiem, jakby tego dnia nie miało się zdarzyć nic prócz przechadzki po jednym z ogrodów. Egwene, chłodnooka i spokojna, z pierścieniem ze Złotym Wężem na palcu; naprawdę mogłaby podawać się za Aes Sedai, gdyby nie to odzienie Aielów, a także szal i złożona chusta na skroniach, natomiast Moiraine... Złote nitki, ledwie widocznie przytykające suknię z połyskliwego, niebieskiego jedwabiu, odbijały słońce. Mały, niebieski kamyk spoczywający na czole, zawieszony na złotym łańcuszku wplecionym w pukle ciemnych włosów, lśnił równie jasno jak wielkie, oprawione w złoto szafiry, które otaczały szyję. Przyodziewek, który nie bardzo pasował do ich zamierzeń, niemniej jednak Rand, w swym czerwonym kaftanie, nie miał prawa go skomentować.

Być może sprawił to pobyt w tym miejscu, gdzie Dom Damodred dzierżył kiedyś Tron Słońca, ale mimo to nie pamiętał, by jej pełen wdzięku chód był kiedykolwiek jeszcze bardziej władczy. Nawet obecność „Jasina Nataela” nie mogła zmącić tego królewskiego spokoju, ale o dziwo, Mata obdarzyła ciepłym uśmiechem.

— A więc ty też się wybierasz, Mat. Naucz się ufać Wzorowi. Nie marnuj życia próbami zmieniania czegoś, czego zmienić się nie da. — Sądząc po wyrazie jego twarzy, Mat zastanawiał się chyba, czy nie zmienić decyzji i czy w ogóle dalej przebywać w tym miejscu, ale Aes Sedai odsunęła się od niego bez śladu konsternacji. — To dla ciebie, Rand.

— Znowu jakieś listy? — zapytał. Na jednym jego nazwisko napisała elegancka dłoń, którą natychmiast rozpoznał. — Od ciebie, Moiraine? — Drugi był zaadresowany do Thoma Merrilina. Oba zostały zapieczętowane niebieskim woskiem, w którym odcisnęła swój pierścień, pozostawiając wizerunek węża pożerającego własny ogon. — Po co pisać do mnie listy? I pieczętować je? Nigdy nie bałaś się powiedzieć mi w twarz niczego, co chciałaś. Gdybym nawet o tym kiedykolwiek zapomniał, Aviendha mi stale przypomina, że jestem człowiekiem z krwi i kości.

— Zmieniłeś się, już nie jesteś tym chłopcem, którego po raz pierwszy zobaczyłam przed „Winną Jagodą”. — Jej głos brzmiał jak miękkie pobrzękiwanie srebrnych dzwoneczków. — Już prawie wcale tamtego nie przypominasz. Modlę się, byś tylko dostatecznie się zmienił.

Egwene mruknęła coś cicho. Randowi wydało się, że usłyszał: „Modlę się, żebyś zanadto się nie zmienił”. Patrzyła ze zmarszczonym czołem na te listy, jakby się zastanawiała, co w nich jest. Podobnie Aviendha.

Moiraine ciągnęła dalej, jeszcze bardziej promienna, wręcz rześka.

— Pieczęcie chronią, prywatność. Ten list zawiera rzeczy, które chciałabym, żebyś przemyślał, nie teraz; kiedy będziesz miał czas na myślenie. Jeśli zaś chodzi o list do Thoma, to nie znam bezpieczniejszych rąk niż twoje, w które mogłabym go złożyć. Przekaż mu go, kiedy się znowu zobaczycie. A teraz inna sprawa. W porcie jest coś, co koniecznie musisz zobaczyć.

— W porcie? — spytał Rand. — Moiraine, to poranek poranków, nie mam czasu na...

Ale ona ruszyła już w dół korytarza, absolutnie przekonana, że on pójdzie za nią.

— Kazałam przygotować konie. Nawet jednego dla ciebie, Mat, na wszelki wypadek.

Egwene zawahała się tylko na chwilę, po czym podążyła jej śladem.

Rand otworzył usta, chcąc zatrzymać Moiraine. Przysięgła, że będzie posłuszna. Nieważne, co chciała mu pokazać, obejrzy to innego dnia.

— Czy godzina nas zbawi? — burknął Mat. Może przemyślał sprawę na nowo.

— Nie byłoby od rzeczy, gdyby cię zobaczono tego ranka — rzekł Asmodean. — Rahvin być może dowie się o tym natychmiast, gdy to się zdarzy. Jeśli nabierze jakichś podejrzeń — jeśli ma szpiegów, którzy mogli podsłuchiwać przez dziurki od klucza... wówczas być może to ich na dzisiaj uciszy.

Rand spojrzał na Aviendhę.

— Czy ty też radzisz zwłokę?

— Radzę, hyś posłuchał Moiraine Sedai. Tylko głupcy lekceważą Aes Sedai.

— Cóż takiego w porcie może być ważniejszego od Rahvina? — warknął i potrząsnął głową. W Dwu Rzekach było takie powiedzenie, nie wypowiadane zresztą na głos, kiedy mogły usłyszeć je kobiety. „Stwórca stworzył kobiety, by ucieszyć oko i udręczyć umysł”. Aes Sedai z pewnością nie różniły się pod tym jednym względem od innych. — Tylko godzina.


Słońce jeszcze nie wzeszło dostatecznie wysoko, by przepędzić długi cień muru miasta z kamiennego molo, na którym stały w szeregu wozy, a mimo to Kadere bezustannie wycierał twarz wielką chustką. Pocił się tak jedynie częściowo za sprawą upału. Wielkie, szare mury, wcinające się w rzekę z obu stron portu, sprawiały, że molo przypominało ciemną skrzynię, z nim w środku niczym w pułapce. W porcie cumowały same ładowne, wypełnione ziarnem barki z zaokrąglonymi dziobami i takież same stały na kotwicach w dole rzeki, oczekując swej kolejki na wyładowanie. Zastanawiał się, czy nie wślizgnąć się na którąś, kiedy będzie odpływała, ale to oznaczało porzucenie większości posiadanego dobytku. A mimo to zdecydowałby się na powolny rejs w dół rzeki, gdyby wierzył, że jego kresem może być cokolwiek innego niż śmierć. Lanfear nie zjawiła się więcej w jego snach, ale rany od oparzeń na piersi przypominały mu o otrzymanych rozkazach. Mimo potu spływającego po twarzy, na samą myśl, że mógłby odmówić posłuszeństwa jednej z Wybranych, przeszywał go zimny dreszcz.

Gdyby chociaż wiedział, komu może ufać w takim stopniu, w jakim można było ufać innym z całej braci Sprzymierzeńców Ciemności. Ostatni z tych jego woźniców, którzy złożyli przysięgę, zniknął dwa dni temu, najpewniej wsiadł na którąś barkę. Nadal nie miał pojęcia, która to z kobiet Aielów wsunęła tamten list przez szparę pod drzwiami wozu — „Nie jesteś sam wśród obcych. Droga została wybrana”. Miał jednak na uwadze kilka możliwości. W porcie kręciło się tyleż samo Aielów co robotników; przychodzili tu pogapić się na rzekę, a on niektóre z twarzy widywał częściej. niż to się zdawało uzasadnione, inne zaś przypatrywały mu się znacząco. Przychodziło także kilku Cairhienian, a także jeden taireniański lord. Samo w sobie to nic nie oznaczało, rzecz jasna, ale gdyby tak znalazł kilku ludzi, z którymi mógłby nawiązać współpracę...

W jednej z bram pojawiła się grupa konnych z Moiraine i Randem al’Thorem na czele, a także Strażnikiem Aes Sedai; torowali sobie drogę między furami wywożącymi wory z ziarnem. Towarzyszyła im fala wiwatów.

— Wszelka chwała Lordowi Smokowi! Witaj, Lordzie Smoku! — A także, co jakiś czas: — Chwała lordowi Matrimowi! Chwała Czerwonej Ręce!

Aes Sedai przynajmniej tym razem skręciła w stronę, gdzie kończył się szereg wozów, nawet nie spojrzawszy na Kadere. Z czego był tylko zadowolony. Nawet gdyby nie była Aes Sedai, nawet gdyby nie patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby znała wszystkie, najmroczniejsze zakamarki jego umysłu, to doprawdy nie miał ochoty przyglądać się zbyt dokładnie niektórym przedmiotom, którymi wypełniła wozy. Poprzedniego wieczora kazała mu odsłonić płótno z dziwacznie wykrzywionej framugi, ustawionej na wozie, który stał tuż za jego wozem. Zdawała się czerpać perwersyjne zadowolenie ze zmuszania go do pomocy za każdym razem, gdy chciała coś zbadać. Zakryłby tę framugę, gdyby umiał się zmusić, by podejść do niej blisko, albo gdyby zmusił się do wydania takiego rozkazu swoim woźnicom. Żaden z towarzyszących mu teraz nie był świadkiem, jak w Rhuidean wpadł do niej do połowy Herid i do połowy zniknął — Herid był pierwszy, który uciekł, gdy tylko zeszli z Przełęczy Jangai; ten człowiek miał już nie po kolei w głowie po tym, jak Strażnik go wyciągnął — ale potrafili na to patrzeć, patrzeć na te nieprawidłowe połączenia rogów, patrzeć, mimo iż nie dawało się tego obwieść wzrokiem bez mrugania i zawrotów głowy.

Kadere zignorował pierwszych trzech jeźdźców, podobnie jak zignorowała go Aes Sedai i niemalże w równym stopniu Mat Cauthon. Ten człowiek nosił jego kapelusz; nie znalazł potem niczego w zamian. Ta dziewka, Aviendha, jechała za siodłem młodej Aes Sedai, obie pokazywały nogi spod podkasanych spódnic. Gdyby potrzebował potwierdzenia, że ta kobieta Aiel dzieli łoże z al’Thorem, to wystarczyło mu, że dostrzegł sposób, w jaki na niego patrzyła; kobieta, która wzięła sobie mężczyznę do łóżka, spoglądała potem na niego z rozpalonym światełkiem posiadania w oczach. Bardziej się jednak liczyło to, że towarzyszył im Natael. Natael, który zajmował wysokie stanowisko w szeregach Sprzymierzeńców Ciemności. Kadere po raz pierwszy znalazł się tak blisko niego, odkąd przekroczyli Grzbiet wiata. Gdyby tak udało mu się przedrzeć przez kordon Panien i dotrzeć do Nataela...

Kadere zamrugał nagle. Gdzie są Panny? Al’Thora zawsze otaczała eskorta złożona z kobiet z włóczniami. Marszcząc brwi, uświadomił sobie, że nie zauważył ani jednej Panny wśród Aielów zebranych na mola, w ogóle w całym porcie.

— Spojrzysz wreszcie na starą przyjaciółkę, Hadnan?

Dźwięk melodyjnego głosu sprawił, że Kadere gwałtownie obrócił się na pięcie i zagapił wytrzeszczonymi oczyma na haczykowaty nos, na ciemne oczy niemalże niewidoczne wśród zwałów tłuszczu.

— Keille?

To było niemożliwe. Tylko Aiel potrafiłby przeżyć samotnie w Pustkowiu. Na pewno zginęła. A jednak stała tam, w białym jedwabiu opinającym cielsko, z grzebieniami z kości słoniowej wystającymi z ciemnych loków.

Z bladym uśmiechem na ustach odwróciła się z gracją, która wciąż zaskakiwała w kobiecie tak opasłej, i lekko wspięła się po stopniach do jego wozu.

Wahał się przez chwilę, po czym pospieszył za nią. Wolałby, żaby Keille Shaogi naprawdę zginęła w Pustkowiu -ta kobieta była apodyktyczna i nieznośna; nie miała nawet co marzyć, że dostanie choćby grosik z tego, co jemu udało się uratować — ale zajmowała równie wysokie stanowisko co Jasin Natael. Być może odpowie na kilka pytań. A przynajmniej będzie miał kogoś, z kim będzie mógł pracować. A w najgorszym razie kogoś, kogo będzie mógł obarczyć winą. Wysokie stanowisko wiązało się z potęgą, ale i też z odpowiedzialnością za porażki tych, którzy stali niżej ciebie. Nie raz, kiedy chciał się osłonić, karmił swymi zwierzchnikami tych, którzy stali jeszcze od nich wyżej.

Starannie zamknął drzwi, odwrócił się — i byłby przerażliwie krzyknął, gdyby gardło nie ścisnęło mu się zbyt mocno, by mógł dobyć się zeń krzyk.

Kobieta, która tam stała, miał na sobie biały jedwab. ale wcale nie była gruba. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, z oczyma jak ciemne bezdenne górskie stawy, o wąskiej talii objętej pasem utkanym ze srebra, ze srebrnymi półksiężycami w połyskliwych ciemnych włosach. Kadere znał tę twarz ze snów.

Oddech wyzwolił się, kiedy kolana łupnęły głucho o podłogę.

— Wielka Pani — wychrypiał — jak mogę ci służyć?

Lanfear równie dobrze mogłaby patrzeć na insekta, takiego, jakiego bez trudu da się zmiażdżyć trzewikiem, mogłaby, ale nie musiała.

— Będąc posłusznym rozkazom. Pilnowanie Randa al’Thora pochłania mi za dużo czasu. Opowiedz, co on z wyjątkiem podbicia Cairhien zrobił ostatnio, jakie są jego plany.

— To trudne, Wielka Pani. Takiemu jak ja nie wolno podchodzić zbyt blisko do takiego jak on. — Insekt, mówiły te chłodne oczy, pozwalając żyć dopóty, dopóki jest użyteczny. Kadere zaczął łamać sobie głowę, usiłując przypomnieć wszystko, co usłyszał albo sobie wykoncypował. — On posyła wielkie rzesze Aielów na południe, Wielka Pani, aczkolwiek ja nie znam powodu. Tairenianie i Cairhienianie zdają się tego nie zauważać, ale nie sądzę, by oni potrafili odróżnić jednego Aiela od drugiego. — On zresztą również tego nie potrafił. Nie odważyłby się jej okłamać, ale gdyby uznała, że wie coś więcej... — Założył coś w rodzaju szkoły, w pałacu w mieście, stanowiącym niegdyś własność Domu, z którego nikt nie przeżył...

Z początku trudno było ocenić, czy jej się podoba to, co słyszy, ale w miarę, jak mówił dalej, twarz jej powoli ciemniała.


— Co chciałaś, żebym zobaczył, Moiraine? — spytał zniecierpliwionym głosem Rand, uwiązując wodze Jeade’ena do koła wozu zamykającego szereg.

Stanęła na palcach, by ponad burtą rzucić okiem na dwie faski, które wyglądały jakby znajomo. O ile się nie mylił, zawierały dwie pieczęcie, dwa cuendillary, zawinięte dla ochrony w bawełnę, teraz, kiedy już w każdej chwili mogły popękać. Tu silnie poczuł skazę pozostawioną przez Czarnego; zdawała się niemalże dobywać z tych fasek, słaby miazmat, jaki bije od czegoś, co zgniło gdzieś w piwnicznym miejscu.

— Tu będzie bezpiecznie — mruknęła Moiraine. Ruszyła wzdłuż linii wozów, z gracją unosząc spódnice. Lan deptał jej po piętach, podobny do na poły oswojonego wilka, w powiewającym mu z ramion płaszczu, całym w niepokojących fałdach mieniących się kolorami i nicością.

Rand błysnął groźnym spojrzeniem.

— Czy ona ci powiedziała, co to takiego, Egwene?

— Tylko tyle, że musisz coś zobaczyć. Że niezależnie od wszystkiego musisz tutaj przyjść.

— Powinieneś ufać Aes Sedai — powiedziała Aviendha, niemal równie obojętnym tonem, ale ze śladem powątpiewania. Mat parsknął.

— No cóż, zaraz się dowiem. Natael, idź i powiedz Baelowi, że dołączę do niego za...

Na przeciwległym krańcu szeregu eksplodował bok wozu Kadere, odłamki skosiły Aielów i mieszkańców miasta. Rand wiedział; nie musiał czekać, aż na skórze wystąpi mu gęsia skórka, by wiedzieć. Co sił w nogach pobiegł w stronę wozu za Moiraine i Lanem. Czas zwolnił, jakby wszystko działo się jednocześnie, jakby powietrze zamieniło się w galaretę, która oblepiała każdy moment.

W tę ciszę osłupienia, przerywaną jedynie jękami i krzykiem rannych, wstąpiła Lanfear. Z ręki zwisało jej coś bezwładnego, białego, z pasmami czerwieni, wlokąc się za nią, kiedy zstępowała w dół po niewidzialnych schodach. Twarz Przeklętej przekształciła się w maskę wyrzeźbioną z lodu.

— On mi powiedział, Lewsie Therinie — wrzasnęła niemalże, ciskając biały strzęp w powietrze. Coś pochwyciło go, rozdęło, na moment ukazując zakrwawiony, przezroczysty posąg Hadnana Kadere; jego skórę, zdartą w całości. Pękła i upadła w momencie, gdy głos Lanfear spotęgował się do przeraźliwego skrzeku. — Pozwalasz, by dotykała cię inna kobieta! Znowu!

Oblepione chwile, wszystkie zdarzenia równocześnie.

Nim Lanfear zdążyła sięgnąć do kamieni porozrzucanych na molo, Moiraine uniosła jeszcze wyżej spódnice i zaczęła biec prosto na nią. Była szybka, lecz Lan, który zignorował jej okrzyk: „Lan, nie!” był jeszcze szybszy. Pojawił się miecz, długie nogi wyniosły go przed nią, za nim łopotały poły mieniącego się płaszcza. Nagle jakby wbiegł na niewidzialny mur, bo odbił się i chwiejnymi krokami spróbował znowu biec. Jeden krok i jakby jakaś gigantyczna dłoń cisnęła go z całej siły w bok, przeleciał dziesięć kroków przez powietrze i rozbił się o kamienie.

Kiedy jeszcze leciał, Moiraine wyrwała do przodu, sunąc stopami niemalże ponad chodnikiem, aż znalazła się twarzą w twarz z Lanfear. Tylko na chwilę. Przeklęta patrzyła na nią takim wzrokiem, jakby się zastanawiała, co zagrodziło jej drogę, po czym ciało Moiraine zostało ciśnięte w bok z taką siłą, że aż poturlało się po bruku i zniknęło pod wozami.

Na nabrzeżu wybuchła panika. Zaledwie kilka chwil po wybuchu w wozie Kadere tylko ślepy mógł się nie zorientować, że kobieta w bieli włada Jedyną Mocą. Na nabrzeżach doków zamigotały topory przecinające liny, uwalniające barki, które ich załogi rozpaczliwie spychały na otwarte wody z zamiarem ucieczki. Dokerzy z obnażonymi torsami i mieszkańcy miasta w ciemnych odzieniach usiłowali wskakiwać na pokłady. W innym kierunku roili się rozkrzyczani mężczyźni i kobiety, którzy walczyli z sobą o wejście przez bramy do miasta. Wśród nich odziane w cadin’sor postacie osłaniały twarze i rzucały się na Lanfear z włóczniami, nożami albo gołymi dłońmi. Nie mogło być wątpliwości, że to ona jest przyczyną zamieszania; żadnych wątpliwości, że w walce korzysta z Mocy. A jednak nie zważając na to, biegli, by tańczyć włócznie.

Ogień przetoczył się po nich wielkimi falami. Ogniste strzały przeszywały ciała nacierających, ich ubrania stawały w płomieniach. Wcale to nie wyglądało tak, jakby Lanfear toczyła r nimi walkę, albo w ogóle zwracała na nich jakąś uwagę. Równie dobrze mogła odganiać się od gzów albo bitemów. Płonęli zarówno ci, którzy uciekali, jak i ci, którzy usiłowali walczyć. Ona zaś sunęła w stronę Randa, jakby poza nim nikt inny nie istniał.

Uderzenia serca, tylko...

Zrobiła trzy kroki od momentu, gdy Rand pochwycił męską połowę Prawdziwego Źródła, stopioną stal i lód, zdolny roztrzaskać stal, słodycz miodu i stertę nieczystości. W głębinach Pustki walka o przetrwanie stała się odległa, tocząca się przed nim bitwa niewiele bardziej rzeczywista. Kiedy Moiraine. zniknęła pod wozem, przeniósł Moc, zabierając żar z ogni Lanfear i zatapiając go w rzece. Płomienie, które jeszcze chwilę wcześniej pochłaniały ludzkie sylwetki, pogasły. W tym samym momencie na nowo splótł strumienie i powstała z nich mglista, szara kopuła, podłużny owal, który otoczył jego, Lanfear i większą część wozów, niemalże przezroczysty, odcinając ich szczelnie ad wszystkich, którzy nie znaleźli się w środku. Już tkając splot, nie był pewien ani czym on jest, ani też skąd się wziął — być może z jakiegoś wspomnienia Lewsa Therina — ale ognie Lanfear uderzyły w niego i zamarły. Widział mętne sylwetki ludzi, którzy pozostali na zewnątrz, zbyt wielu rzucało się i miotało na wszystkie strony — odjął płomienie, ale nie oparzenia ciała; swąd wciąż jeszcze wisiał w powietrzu — ale nie groziły już oparzenia tym, którzy ich jeszcze nie doznali. We wnętrzu kopuły też leżały ciała, kopczyki zwęglonych ubrań; niektóre ruszały się słabo, pojękując. Jej to nie obeszło; przeniesione przez nią płomienie: zagasły; gzy zostały odegnane; ani razu nie spojrzała w bok.

Uderzenia serca. Był zimny pod skorupą Pustki i nawet jeśli żałował zmarłych, umierających i poparzonych, uczucie to było tak odległe, że równie dobrze mogło nie istnieć. Stał się samym zimnem. Samą Pustką. Wypełniała go jedynie furia saidina.

Ruch po drugiej stronie. Aviendha i Egwene z oczyma utkwionymi w Lanfear. Chciał je od tego odgrodzić. Widocznie musiały pobiec za nim. Mat i Asmodean na zewnątrz; mur nie objął kilku ostatnich wozów. Z lodowatym spokojem przeniósł Powietrze, by pochwycić Lanfear w sidła; Egwene i Aviendha mogły odgrodzić ją tarczą, kiedy odwróci jej uwagę.

Coś przecięło jego strumienie; pękały z taką siłą, że aż głośno stęknął.

— Czy to któraś z nich? — warknęła Lanfear. — Która to Aviendha?

Egwene odrzuciła głowę w tył i zawyła z wytrzeszczonymi oczyma, z jej ust dobywał się wrzask agonii całego świata.

— Która?

Aviendha uniosła się na palcach, drżąc, z wyciem, które ścigało wycie Egwene, kiedy unosiły się coraz to wyżej i wyżej.

Pod skorupą Pustki pojawiła się nagle ta myśl: „To splot Ducha, razem z Ogniem i Ziemią. Tutaj”.

Rand poczuł, że coś zostaje przecięte, coś czego nie mógł dostrzec, i Egwene zwaliła się na znieruchomiały stos, Aviendha padła na czworaki, ze zwieszoną głową, słaniając się.

Lanfear zachwiała się, jej oczy wędrujące od kobiet ku niemu przypominały ciemne stawy czarnego ognia.

— Jesteś mój, Lewsie Therinie! Mój!

— Nie. — Własny głos zdawał się docierać do uszu z przeciwległego krańca tunelu długości mili: “Odciągnij jej uwagę od dziewcząt”.

Nie przestawał posuwać się naprzód, nie oglądając się za siebie.

— Nigdy nie byłem twój, Mierin. Będę zawsze należał do Ilyeny. — Pustka zadrżała od smutku i poczucia straty. I od rozpaczy. kiedy zmagał się z czymś jeszcze prócz wartkiego strumienia saidina. Przez chwilę wisiał, balansując.

„Jestem Rand al’Thor.” I: „Na wieki wieków, moje serce”.

Balansował na ostrzu brzytwy.

„Jestem Rand al’Thor!”

Inne myśli próbowały wybić się na powierzchnię, cała ich fontanna, myśli o Ilyenie, o Mierin, o tym, co mógłby zrobić, żeby ją pokonać. Tłumił, nawet tę ostatnią. Gdyby stanął po złej stronie...

„Jestem Rand al„Thor!”

— Na imię masz Lanfear i prędzej zginę, niźli pokocham Przeklętą.

Przez jej twarz przemknęło coś, co mogło być udręką, po czym na powrót stała się marmurową maską.

— Jeśli nie jesteś mój — powiedziała chłodno — to w takim razie jesteś martwy.

W piersi rozwyła się agonia, jakby serce zaraz miało eksplodować, w głowie rozgrzane do białości gwoździe wbijały się w mórg, ból tak silny, że nawet otoczony Pustką miał ochotę krzyczeć. Była tam śmierć i on o tym wiedział. Jak oszalały — oszalały nawet w Pustce; jej skorupa zalśniła, skurczyła się — utkał Ducha, Ogień i Ziemię, dziko młócąc splotom niczym cepem. Serce przestało bić. Pustkę zmiażdżyły palce ciemnego bólu. Na oczy opadła szara zasłona. Czuł, jak jego splot tnie., szarpiąc jej splot. Pożoga oddechu w pustych płucach, skoki serca na powrót zaczynającego tłoczyć krew. Odzyskał wzrok, srebrne i szare cętki unosiły się między nim a kamiennolicą Lanfear, nadal odzyskującą równowagę po tym, jak ją odrzuciło od własnych strumieni. Głowę i pierś, wciąż niby rany, przepełniał ból, niemniej jednak Pustka umocniła się i ból fizyczny osłabł.

I dobrze, że tak się stało, Rand bowiem nie miał czasu na odzyskiwanie sił. Zmuszając się do wykonania ruchu naprzód, zaatakował ją Powietrzem, niczym pałką, która miała ją pozbawić przytomności. Lanfear przecięła splot, a on uderzył ponownie, i jeszcze raz, i znowu; za każdym razem, gdy ona przecinała jego ostatni splot, spadał na nią wściekły grad ciosów, które w jakiś sposób widziała i potrafiła odparować, za każdym razem podchodząc coraz bliżej. Gdyby dał radę zająć ją jeszcze chwilę dłużej, gdyby jedna z tych niewidzialnych maczug wylądowała wreszcie na jej głowie, gdyby zdołał podejść dostatecznie blisko, by móc zdzielić ją pięścią... Nieprzytomna byłaby bezradna jak każdy człowiek.

Nagle jakby do niej dotarło, co robi. Nadal blokując jego ciosy z równą łatwością, jakby każdy z nich widziała, cofała się tanecznymi krokami, dopóki barkami nie dotknęła ściany wozu. A wtedy uśmiechnęła się, uśmiechem prosto z serca zimy.

— Będziesz umierał powoli i będziesz mnie błagał, bym ci pozwoliła mnie pokochać, zanim umrzesz — powiedziała.

Tym razem nie uderzyła bezpośrednio w niego. Uderzyła w jego połączenie z saidinem.

Pod wpływem pierwszego, ostrego jak nóż dotknięcia, panika rozbrzmiała w Pustce niczym gong, Moc kurczyła się, wsuwając coraz głębiej między niego a Źródło. Przeciął ostrze tego noża Duchem, Ogniem i Ziemią; wiedział, gdzie go szukać; wiedział, gdzie jest to połączenie, poczuł pierwsze nacięcie. Tarcza, którą Lanfear próbowała utkać, zniknęła i pojawiła się na nowo, powracała tak samo szybko, jak on ciął, ale zawsze towarzyszyło temu chwilowe cofanie się saidina, który prawie go wtedy zawodził, przez co jego kontruderzenie ledwie udaremniało jej atak. Władanie dwoma splotami na raz powinno było być łatwe — potrafił władać dziesięcioma i więcej — ale nie wtedy, gdy jeden służył do rozpaczliwej obrony przeciwko czemuś, o istnieniu czego nie wiedział, dopóki prawie nie było za późno. Nie wtedy, gdy myśli innego człowieka stale usiłowały wypłynąć na powierzchnię we wnętrzu Pustki, podpowiadając mu, jakim sposobem mógłby ją pokonać. Gdyby usłuchał, to wówczas być może to Lews Therin Telamon odszedłby z tego miejsca z Randem al’Thorem — głosem czasami odzywającym się w jego głowie, o ile w ogóle.

— Obie te ladacznice będą musiały patrzeć, jak błagasz — powiedziała Lanfear. — Ale czy to one powinny patrzeć, jak umierasz, czy raczej to ty powinieneś patrzeć, jak one umierają?

Kiedy zdążyła wejść na otwartą platformę wozu? Musi ją obserwować, czyhać na najlżejszą oznakę, że się zmęczyła, że traci koncentrację. Płonna to była nadzieja. Stanęła obok wykrzywionej framugi ter’angrealu i patrzyła na niego z góry niczym królowa, która zaraz wyda wyrok, a mimo to mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu na chłodne uśmiechy kierowane na bransoletę z ciemnej kości słoniowej, którą bez końca obracała w palcach.

— Co zrani cię najbardziej, Lewsie Therinie? Chcę cię zranić. Chcę, byś poznał ból, jakiego żaden człowiek nigdy dotąd nie zaznał!

Im grubszy stawał się strumień płynący ku niemu od Źródła, tym trudniej było go przeciąć. Dłoń zacisnęła się na kieszeni kaftana, kamienny posążek tłustego człowieczka wpił się z całej siły w piętno czapli odciśnięte w jej wnętrzu. Wciągnął saidina najgłębiej jak mógł, dopóki skaza nie zaczęła dryfować po Pustce, a on nie upodobnił się do rzednącego we mgle deszczu.

— Ból, Lewsie Therinie.

I ból pojawił się, agonia pochłonęła świat. Nie w sercu albo w głowie tym razem, ale wszędzie, w każdej jego cząstce, gorące igły wkłuły się w Pustkę. Zdawało mu się niemalże, że słyszy syk przy każdym ukłuciu, a każde wnikało jeszcze głębiej niż poprzednie. Nie zaniechała prób otoczenia go tarczą; były coraz szybsze, potężniejsze. Nie potrafił uwierzyć, że jest taka silna. Przywarłszy do Pustki, do przepalającego na wskroś, do zamarzającego na lód saidina, bronił się jak szalony. Mógł położyć temu kres, mógł z nią skończyć. Mógł przywołać błyskawicę albo omotać ją ogniem, którego sama użyła do zabijania.

Przez ból pomykały obrazy. Kobieta w ciemnej sukni handlarki, spadająca z konia, on ze światłem czerwonego jak ogień miecza w dłoniach; przybyła z garstką innych Sprzymierzeńców Ciemności, żeby go zabić. Ponure oczy Mata: „Zabiłem ją”. Złotowłosa kobieta leżąca w zrujnowanym korytarzu, gdzie, jak się zdawało, ściany same stopiły się i rozpłynęły.

„Ilyeno, przebacz mi!”

To był okrzyk rozpaczy.

Mógł to zakończyć. Tyle że nie potrafił. Umrze, być może świat cały umrze, ale on nie mógł się zmusić do zabicia jeszcze jednej kobiety. Z niewiadomych powodów brzmiało to jak najlepszy dowcip, jaki świat kiedykolwiek słyszał.


Moiraine otarła krew z ust, wypełzła spod wozu i wstała niepewnie na nogi, słysząc ciągle męski śmiech. Oczy same, wbrew woli, omiotły otoczenie, poszukując Lana; znalazły go leżącego tuż przy mglistym, szarym murze kopuły, która sklepiała się nad nimi. Targały nim drgawki, może szukał siły, dzięki której mógłby wstać, może umierał. Zmusiła się, by przestać o nim myśleć. Ratował jej życie tyle razy, że po sprawiedliwości powinno już było przejść na jego własność, ale ona od dawna robiła wszystko, co mogła, by on przeżył swą samotną wojnę z Cieniem. Tym razem musi żyć albo umrzeć bez niej.

To Rand, który klęczał na kamieniach nabrzeża, tak się śmiał. Śmiał się i łzy ściekały mu po twarzy wykrzywionej w grymas człowieka poddanego przesłuchaniu. Moiraine poczuła dreszcz. To przekraczało jej siły, jeśli owładnęło nim szaleństwo. Mogła zrobić tylko to, co potrafiła zrobić. Co musiała zrobić.

Widok Lanfear uderzył ją niczym cios. Nie stanowił niespodzianki, tylko szok, gdy zobaczyła to, co od Rhuidean pojawiało się jakże często w jej snach. Lanfear stojąca na platformie wozu, płonąca saidarem tak jasno jak słońce, ujęta w ramy wykrzywionego ter’angreala z czerwonego kamienia, patrzy z góry na Randa, z bezlitosnym uśmiechem na ustach. W dłoniach obraca jakąś bransoletę, jakiś angreal. Jeśli Rand nie miał własnego angreala, to zapewne mogła go nim zgruchotać. Albo miał angreal, albo Lanfear bawiła się nim niczym zabawką. To było bez znaczenia. Moiraine nie podobał się ten krążek wyrzeźbiony z pociemniałej ze starości kości słoniowej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to ciało akrobaty, który wygięty do tyłu chwytał się za kostki u nóg. Dopiero bliższe zbadanie ujawniało, że przeguby i kostki ma związane. Nie podobał jej się, ale sama go zabrała z Rhuidean. Wczoraj wyjęła tę bransoletę z worka wypełnionego rupieciami i położyła pod framugą.

Moiraine była drobną, niską kobietą. Ciężar jej ciała nie wstrząsnął wozem, kiedy podciągnęła się do góry. Skrzywiła się, gdy jej suknia zahaczyła o jakąś drzazgę i rozdarła, ale Lanfear nawet się nie obejrzała. Tamta potrafiła dać sobie radę z każdym zagrożeniem z wyjątkiem Randa; on był jedynym zakątkiem świata, którego istnienie przyjmowała do wiadomości, przynajmniej w tym momencie.

Tłamsząc niewielki płomyk nadziei — nie mogła sobie pozwolić na taki luksus — Moiraine utrzymała równowagę, stanąwszy prosto na buforze wozu, po czym objęła Prawdziwe Źródło i skoczyła w stronę Lanfear. Przeklęta chwilę wcześniej otrzymała ostrzeżenie, dzięki czemu zdążyła się odwrócić, kiedy Moiraine ją zaatakowała, wyrywając bransoletę z rąk. Twarzą w twarz runęły do wnętrza ter’angreala. Wszystko utonęło w powodzi białego światła.

Загрузка...