19 Wspomnienia

— Moja królowo?

Morgase uniosła oczy znad książki, którą trzymała na kolanach. Promienie słońca wpadały przez okno do salonu sąsiadującego z jej sypialnią. Dzień był gorący, bez śladu wiatru, wilgotna warstwa potu pokrywała jej twarz. Niedługo miało już nadejść południe, a ona jeszcze nie ruszyła się ze swego pokoju. To było zupełnie do niej niepodobne; nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego postanowiła nic nie robić tego ranka i zająć się wyłącznie lekturą. Ostatnimi czasy trudno było jej się skupić nad jakąkolwiek książką,. Wedle złotego zegara stojącego na gzymsie marmurowego kominka minęła godzina od czasu, jak po raz ostatni przerzuciła stronę, a nie potrafiła przypomnieć sobie żadnego z przeczytanych słów. Winny musiał być ten upał.

Młody oficer Gwardii w czerwonym kaftanie uklęknął przed nią, przyciskając pięść do czerwono-złotego dywanu; wydawał się skądś znajomy. Kiedyś znała imiona wszystkich Gwardzistów przydzielonych do służby w pałacu. Przypuszczalnie to przez te nowe twarze.

— Tallanvor — powiedziała nagle, zaskakując samą siebie. Był wysokim, dobrze zbudowanym młodym mężczyzną, ale nic umiałaby powiedzieć, dlaczego to jego w szczególności zapamiętała. Przyprowadził kogoś do niej któregoś razu? Dawno temu? — Porucznik Gwardii, Martyn Tallanvor.

Spojrzał na nią zaskakująco niechętnie, zanim ponownie wbił wzrok w dywan.

— Moja królowo, wybacz mi, ale zaskoczony jestem, że wciąż przebywasz w swoich apartamentach, biorąc pod uwagę poranne wieści.

— Jakie wieści?

Dobrze byłoby się dowiedzieć czegoś nowego prócz plotek Alteimy z taireniańskiego dworu. Czasami miała wrażenie, że jest coś jeszcze, o co chciała tamtą spytać, ale kończyło się na plotkowaniu, a przecież, nie pamiętała, by kiedykolwiek oddawała się takim zajęciom. Gaebril zdawał się z przyjemnością ich słuchać, siedząc na swoim wysokim krześle przed kominkiem, ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechem zadowolenia na twarzy. Alteima zaczęła nosić raczej śmiałe suknie; Morgase musi jej zwrócić na to uwagę. Miała niejasne wrażenie, że już o tym wcześniej pomyślała.

„Nonsens. Gdyby tak było, już bym z nią porozmawiała”.

Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę, że całkowicie zapomniała o młodym oficerze, który przecież zaczął coś mówić i przerwał, kiedy zorientował się, że go nie słucha.

— Opowiedz mi raz jeszcze. Zamyśliłam się. I wstań.

Podniósł się, z twarzą wykrzywioną gniewem, spojrzał na nią płonącymi oczyma, po czym natychmiast spuścił wzrok. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem i zarumieniła się; jej suknia była doprawdy wycięta wyjątkowo nisko. Ale Gaebril lubił, jak takie nosiła. Pomyślawszy o nim, natychmiast przestała się przejmować, że oto niemalże naga przyjmuje jednego ze swoich oficerów.

— Tylko krótko — powiedziała lakonicznie.

„Tak on się ośmielił patrzeć na mnie w ten sposób? Powinnam go kazać wychłostać”.

— Cóż to za ważne wieści, skoro sądzisz, iż możesz wejść do mojego salonu niczym do tawerny? — Jego twarz pociemniała, ale czy to z jak najbardziej stosownego wstydu, czy z gniewu, nie potrafiła stwierdzić.

„Jak on śmie się gniewać na swoją królową? Czy temu człowiekowi wydaje się, że nie mam nic innego do roboty niźli słuchać tego, co on ma do powiedzenia?”

— Bunt, moja królowo — powiedział bezbarwnym głosem i natychmiast wszystkie myśli o gniewie i spojrzeniach ulotniły się.

— Gdzie?

— W Dwu Rzekach, moja królowo. Ktoś wzniósł stary sztandar Manetheren, Czerwonego Orła. Dziś rano przybył posłaniec z Białego Mostu.

Morgase zabębniła palcami po książce jej myśli od dawna nie były tak jasne. Coś na temat Dwu Rzek, jakaś iskra w pamięci, której nie potrafiła rozdmuchać na tyle, by wybuchnęła płomieniem wspomnienia. Tamten region ledwie można było nazwać częścią Andoru i to już od wielu pokoleń. Ona i trzy królowe przed nią miały ogromne trudności z utrzymaniem choćby minimum kontroli nad górnikami i hutnikami z Gór Mgły, ale nawet tego minimum nie udałoby się zachowa, gdyby istniała jaka inna droga transportu metali, która nie przebiegałaby przez Andor. Wybór między złotem, żelazem oraz innymi metalami z kopalń, a wełną i tytoniem z Dwu Rzek nie był trudny. Jednak otwarty bunt, nawet w tej części domeny, którą władała wyłącznie na mapie, mógł rozprzestrzeniać się niczym pożar lasu do miejsc, które były faktycznie w jej posiadaniu. Poza tym Manetheren zniszczone podczas Wojen z Trollokami, Manetheren z legend i opowieści, wciąż było żywe w umysłach niektórych ludzi. A zresztą Dwie Rzeki były jej. Nawet jeśli ,już od tak dawna pozwolono im iść swoją własną drogą, wciąż stanowiły część królestwa.

— Czy lord Gaebril został już poinformowany? — Oczywiście, że nie. Przecież najpierw przyszedłby do niej z wieściami i propozycjami, co należy dalej począć. Jego propozycje były zawsze wyjątkowo celne.

„Propozycje?”

W jakiś sposób zdało jej się, że przypomina sobie, jak on mówi jej, co ma robić. To było, rzecz jasna, niemożliwe.

— Został, moja królowo. — Głos Tallanvora wciąż był wyprany z emocji, w przeciwieństwie do twarzy, na której dalej tlił się gniew. — Śmiał się. Powiedział, że z tymi Dwoma Rzekami są same kłopoty i że będzie trzeba pewnego dnia coś z tym zrobić. Nazwał całą tę sprawę drobną niedogodnością, która będzie musiała poczekać, aż załatwione zostaną ważniejsze problemy.

Książka spadła na posadzkę, kiedy Morgase poderwała się z krzesła. Miała wrażenie, że w przelocie widzi pełny satysfakcji uśmiech Tallanvora, gdy przemykała obok niego. Od służącej dowiedziała się, gdzie może znaleźć Gaebrila, pomaszerowała więc prosto na otoczony kolumnami dziedziniec z marmurową fontanną i basenem pełnym kwiatów lilii oraz ryb. Było tam chłodniej, więcej cienia.

Gaebril siedział na szerokiej białej balustradzie fontanny, otoczony przez lordów i damy. Rozpoznała mniej niż połowę twarzy. Ciemnowłosy, o kwadratowym obliczu Jarid z Domu Sarand oraz jego kłótliwa żona z włosami barwy miodu, Elenia. Ta wdzięcząca się Arymilla z Domu Marne i jej puste brązowe oczy zawsze szeroko otwarte w udawanym zainteresowaniu, a także kościsty, obdarzony twarzą kozła Masin z Domu Caern, który napastował wszystkie kobiety, jakie udało mu się przyprzeć do ściany, mimo że na głowie miał już tylko rzadkie kępki siwych włosów. Naean z Domu Arawn, jak zwykle z paskudnym grymasem szpecącym jej delikatną urodę, oraz Lir z Domu Baryn, nędzna żmija, na dodatek jeszcze z mieczem przy boku, i Karind z Domu Anshar, z tym samym pustym spojrzeniem, o którym ktoś kiedyś powiedział, że pogrzebało trzech mężów. Pozostałych w ogóle nie znała, co było dość dziwne, ale nawet wyżej wymienionych nigdy nie wpuszczała do pałacu, wyjąwszy uroczystości państwowe. Wszyscy opowiedzieli się przeciwko niej podczas Sukcesji. Elenia i Naean chciały Tronu Lwa dla siebie. Co Gaebril zamierzał osiągnąć, zbierając ich tutaj razem?

— ...zasięg naszych posiadłości w Cairhien, mój panie -usłyszała Morgase, podchodząc bliżej. Mówiła Arymilla, pochylając się nad Gaebrilem. Nikt nie poświęcił jej więcej jak tylko przelotne spojrzenie. Jakby była służącą, która przyniosła wino!

— Chciałabym omówić z tobą kwestię Dwu Rzek, Gaebrilu. Na osobności.

— To jest już załatwione, moja droga — odrzekł niedbale, przebierając palcami w wodzie. — Zajmują mnie teraz inne rzeczy. Sądzę, że powinnaś udać się do siebie i ze względu na panujący upał poświęcić dzień na lekturę. Przeczekać najgorszy żar, zanim wieczór przyniesie chłód, tak byłoby najlepiej.

Moja droga. Nazwał ją swoją drogą w obecności tych wszystkich natrętów! Tak bardzo lubiła, jak wypowiadał te słowa, kiedy byli sami... Elenia zakryła usta dłonią.

— Sądzę, że nie, lordzie Gaebrilu — chłodno oznajmiła Morgase. — Pójdziesz ze mną teraz. A wszyscy tu obecni opuszczą natychmiast pałac, ma nie być po nich śladu, kiedy wrócę. W przeciwnym razie zostaną pozbawieni prawa pobytu w Caemlyn.

Gaebril wstał nagle, zagórował nad nią. Nie była w stanie patrzeć na cokolwiek innego jak tylko w jego ciemne oczy; poczuła dreszcz przebiegający po skórze, jakby na dziedzińcu powiał lodowato zimny wiatr.

— Pójdziesz i zaczekasz na mnie u siebie, Morgase. — Jego głos niby odległy, ściszony ryk grzmotu wypełnił jej uszy. — Zająłem się wszystkim, czym trzeba się było zająć. Przyjdę do ciebie dzisiejszego wieczora. Teraz idź już sobie. Masz odejść!

Stała z jedną dłonią na klamce drzwi wiodących do jej salonu, zanim uświadomiła sobie, gdzie jest. I co się stało. Powiedział jej, by sobie poszła, a ona go posłuchała. Wpatrując się z przerażeniem w drzwi, potrafiła sobie w tej chwili przypomnieć uśmiechy na twarzach mężczyzn, nieskrywane wybuchy radości niektórych kobiet.

„Co się ze mną stało? Jak mogłam do tego stopnia dać się opętać jakiemuś mężczyźnie?”

A jednak wciąż czuła wewnętrzny nakaz wejścia do środka i zaczekania na niego.

Oszołomiona, zmusiła się, by zawrócić i odejść. Co wymagało nie lada wysiłku. Wewnątrz aż kuliła się ze strachu na myśl, jakie będzie rozczarowanie Gaebrila, kiedy nie zastanie jej tam, gdzie oczekiwał, zdawszy zaś sobie sprawę z tych służalczych myśli, zadrżała jeszcze mocniej.

Początkowo nie miała najmniejszego pojęcia, dokąd zmierza i dlaczego, wiedziała tylko, że nie będzie posłusznie czekać, nie na Gaebrila, ani na żadnego mężczyznę czy kobietę w tym świecie. Przed oczyma wciąż stał jej obraz tego dziedzińca z fontanną, on rozkazujący jej odejść, i te nienawistne, rozbawione twarze patrzących. Jej myśli wciąż spowijała mgła. Nie potrafiła pojąć, w jaki sposób albo dlaczego dopuściła do tego. Musiała pomyśleć o czymś, co będzie mogła zrozumieć, o czymś, z czym będzie umiała sobie poradzić. Jarid Sarand i tamci.

Kiedy wstąpiła na tron, przebaczyła im to, czego dopuścili się podczas Sukcesji, przebaczyła wszystkim, którzy występowali przeciwko niej. Wydawało się, że. lepiej będzie pogrzebać wszelkie animozje, zanim zdążą rozkwitnąć tym rodzajem spisków i knowań, które skaziły tak wiele krajów. Nazywano to Grą Domów — Daes Dae’mar - czy też Wielką Grą, a prowadziła ona do nie kończących się, splątanych waśni między Domami, do obalania władców; Gra była sercem wojny domowej w Cairhien, a bez wątpienia stanowiła po części przyczynę zamętu, który ogarnął Arad Doman i Tarabon. Przebaczenie, którego udzieliła tamtym, miało nie dopuścić do powstania i rozkwitu Daes Dae’mar w Andorze, ale gdyby jednak chciała wówczas nie podpisać jakichś aktów łaski, byłyby to pergaminy z tymi siedmioma nazwiskami.

Gaebril wiedział o tym. Publicznie nie okazywała nikomu swej niełaski, jednak prywatnie chciała rozmawiać o tych, którym nie ufała. Zmuszono .ich, więc otworzyli usta i zaprzysięgli wierność lenną, ale słyszała kłamstwo na ich językach. Każdy skorzystałby z najmniejszej szansy, by strącić ją z tronu, cała zaś siódemka razem...

Mógł z tego wynikać tylko jeden wniosek. Gaebril spiskował przeciwko niej. Nie mogło chodzić o osadzenie Elenii czy Naean na tronie.

„Nie, bo już ma mnie” — pomyślała gorzko — „a ja zachowuję się niczym wierny piesek”.

Najprawdopodobniej chciał ją zastąpić. Żeby zostać pierwszym królem w dziejach Andoru. Ale wciąż czuła pragnienie powrotu do swej książki i zaczekania, aż do niej przyjdzie. Wciąż do bólu tęskniła za jego dotykiem.

Dopiero gdy zobaczyła postarzałe twarze otaczające ją w korytarzu, pomarszczone policzki i często przygięte plecy, zrozumiała, gdzie się znalazła. Kwatery Emerytów. Niektórzy służący wracali do swych rodzin, kiedy się starzeli. ale pozostali od tak dawna mieszkali w pałacu, że nie potrafili sobie wyobrazić innego życia. Tutaj mieli swoje skromne apartamenty, swój własny ocieniony ogród i przestrzenny dziedziniec. Jak wszystkie królowe przed nią, dopłacała do ich pensji, pozwalając kupować pożywienie w kuchniach pałacowych po niższej cenie oraz leczyć choroby w infirmerii. W ślad za nią szły sztywne i drżące ukłony oraz szepty w rodzaju: „Niech cię Światłość oświeca, moja królowo”, „Niech cię Światłość błogosławi, moja królowo” czy „Niech cię chroni Światłość, moja królowo”. Odpowiadała na nie mechanicznie. Teraz już wiedziała, dokąd idzie.

Drzwi pokoju Lini niczym nie różniły się od pozostałych umieszczonych w równych odstępach wzdłuż wykładanego zielonymi płytkami korytarza, nie ozdobione niczym prócz reliefu przedstawiającego Lwa Andoru. Nawet nie pomyślała o tym, by zapukać, wchodząc; była królową, a to był jej pałac. Starej piastunki nie było w środku, ale czajnik z wodą na herbatę buchający parą nad małym ogniem płonącym na ceglanym kominku świadczył, że niedługo wróci.

Dwa ciasne pomieszczenia były wygodnie umeblowane, łóżko zaścielone w idealny sposób, dwa krzesła dokładnie przysunięte do stołu, na którym stał mały wazonik z bukietem zielonych roślin. Lini zawsze była niesamowicie schludna. Morgase mogła się założyć, że w niewielkiej szafie w sypialni każda suknia leży równo ułożona obok innych, to samo z pewnością dotyczyło garnków w kredensie stojącym przy kominku.

Sześć malowanych miniatur z kości słoniowej w małej drewnianej gablocie wyznaczało dokładnie linię gzymsu nad kominkiem. W jaki sposób Lini udało się je nabyć za pensję piastunki, Morgase nie wiedziała; oczywiście, nigdy nie zapytałaby jej o to. Ustawione parami, przedstawiały trzy młode kobiety oraz ich podobizny z dzieciństwa. Była tu Elayne, była i ona. Wzięła do ręki swoją podobiznę zrobioną w wieku czternastu lat; szczupła dziewczynka, nie potrafiła teraz uwierzyć, że mogła wówczas wyglądać tak niewinnie. W dniu, kiedy wyruszyła do Białej Wieży, miała na sobie tę jedwabną suknię w kolorze kości słoniowej i nawet nie śniła o tym, że zostanie królową, w sercu tylko chowała próżną nadzieję, iż może stanie się Aes Sedai.

Nieświadomym ruchem przekręciła pierścień z Wielkim Wężem, noszony na placu lewej ręki. Ściśle rzecz biorąc, nie należał jej się; kobiety, które nie potrafiły przenosić, nie miały prawa do pierścienia. Ale wkrótce po swych szesnastych imieninach powróciła do domu, by ubiegać się o Różaną Koronę w imieniu Domu Trakand, a kiedy dwa lata później wstępowała na tron, podarowano jej pierścień. Zgodnie z tradycją, Dziedziczka Tronu Andoru zawsze pobierała nauki w Wieży, a dla potwierdzenia dawnej przyjaźni Andoru dla Wieży otrzymywała pierścień, niezależnie od tego, czy potrafiła przenosić czy nie. Ona była jedynie dziedziczką Domu Trakand w Wieży, ale dały jej pierścień, kiedy Różana Korona spoczęła na jej skroniach.

Odłożyła na miejsce swoją podobiznę i zdjęła wizerunek matki, zrobiony kiedy była może dwa lata starsza od niej. Lini była piastunką trzech pokoleń kobiet Trakand. Maighdin Trakand była naprawdę piękna. Morgase pamiętała jej uśmiech, widziała, jak rozpromienia się macierzyńską miłością. To Maighdin powinna zasiąść na Tronie Lwa. Ale gorączka zabrała ją, a młoda dziewczyna nagle stała się Głową Domu Trakand w samym środku walki o tron, mogąc początkowo oczekiwać pomocy tylko od swoich domowników i barda Domu.

„Zdobyłam Tron Lwa. Nie oddam go i nie pozwolę, by mi go zabrał mężczyzna. Od tysiąca lat królowe władały Andorem, nie pozwolę, by teraz miało się to skończyć!”

— Znowu szperasz w moich rzeczach, co, dziecko? Dźwięk tych słów i brzmienie głosu wyzwoliło dawno zapomniane odruchy. Morgase schowała miniaturę za plecami, nim zdała sobie sprawę z tego, co czyni. Smętnie pokręciła głową i odstawiła podobiznę z powrotem do gabloty.

— Nie jestem już małą dziewczynką, Lini. Nie wolno ci o tym zapominać, bo w przeciwnym razie pewnego dnia powiesz coś, z czego będę musiała wyciągnąć konsekwencje.

— Mój kark jest chudy i stary — powiedziała Lini, kładąc na stole siatkę pełną marchwi i rzepy. W swej schludnej szarej sukni wyglądała bardzo krucho, siwe włosy upięła w kok, skóra opinająca wąską twarz przypominała pergamin, jednak trzymała się prosto, jej głos był jasny i mocny, a ciemne oczy patrzyły równie przenikliwie jak zawsze. — Nie widzę przeszkód, jeżeli zechcesz oddać mnie katu. Załatwiłam już prawie. wszystkie swoje sprawy. „Na poskręcanej starej gałęzi stępi się ostrze; które łatwo ścina młode drzewko.

Morgase westchnęła. Lini nigdy się nie zmieni. Nie ukłoniłaby się przed nią nawet w obecności całego dworu.

— Im jesteś starsza, tym trudniej cię strawić. Nie mam wcale pewności, czy kat zdołałby znaleźć topór wystarczająco ostry na twój kark.

— Od pewnego czasu przestałaś do mnie przychodzić, więc pewnie musisz teraz powziąć jakąś decyzję. Kiedy byłaś mała... i później też... zawsze przychodziłaś do mnie, jeśli nie potrafiłaś sobie z czymś poradzić. Mogę zaparzyć herbaty?

— Od jakiegoś czasu, Lini? Przychodzę do ciebie co tydzień, zresztą zastanawiam się, czy powinnam tak postępować, biorąc pod uwagę sposób, w jaki się do mnie odnosisz. Skazałabym na banicję pierwszą damę Andoru, gdyby powiedziała choć połowę tego, co ty mówisz.

Lini spojrzała na nią wzrokiem zupełnie pozbawionym wyrazu.

— Nie stanęłaś w mych drzwiach od wiosny. A mówię do ciebie w taki sam sposób, jak zawsze; jestem zbyt stara, by się teraz zmieniać. Chcesz herbaty?

— Nie. — Morgase zmieszana przyłożyła dłoń do czoła. Odwiedzała Lini co tydzień. Przecież pamiętała... Niczego nie mogła sobie przypomnieć. Gaebril wypełnił godziny jej dnia tak dokładnie, że czasami trudno było sobie przypomnieć cokolwiek poza nim. — Nie, nie chcę herbaty. Nie wiem, dlaczego do ciebie przyszłam. Nie pomożesz mi.

Jej dawna piastunka parsknęła śmiechem, chociaż w jakiś sposób zabrzmiało to delikatnie.

— Twój kłopot to Gaebril, nieprawdaż? Tylko że teraz wstydzisz się o tym powiedzieć. Dziewczyno, zmieniałam ci pieluszki, kiedy leżałaś w kołysce, opiekowałam się tobą, gdy byłaś chora i mdłości wywracały ci żołądek, powiedziałam ci też wszystko, co powinnaś wiedzieć o mężczyznach. Nigdy nie wstydziłaś się rozmawiać ze mną na żaden temat.

— Gaebril? — Oczy Morgase rozszerzyły się. — Wiesz? Ale skąd?

— Och, dziecko — ze smutkiem powiedziała Lini — wszyscy wiedzą, choć nikt nie ma odwagi ci powiedzieć. Ja bym mogła, ale trzymałaś się z dala ode mnie, a z pewnością nie jest to coś, z czym powinnam do ciebie przybiec, czyż nie? To jest ten rodzaj rzeczy, w które kobieta nie wierzy, dopóki sama ich nie odkryje.

— O czym ty mówisz? — zażądała odpowiedzi Morgase. — Twoim obowiązkiem było przyjść do mnie, jeśli wiedziałaś, Lini. To było obowiązkiem każdego! Światłości, jestem ostatnią, która się dowiaduje, a teraz może być już za późno, by wszystko powstrzymać!

— Za późno? — powiedziała z niedowierzaniem Lini. — Niby dlaczego za późno? Wygonisz Gaebrila z pałacu, w ogóle z Andoru, a wraz z nim Alteimę i pozostałe, i po sprawie. Za późno, dobre sobie.

Przez chwilę Morgase nie potrafiła wykrztusić słowa.

— Alteimę — rzekła na koniec — i... pozostałe?

Lini popatrzyła na nią, potem pokręciła z niesmakiem głową.

— Jestem zbyt stara i głupia, mój rozum chyba już zupełnie się zesechł. Cóż, teraz już wiesz. „Nie wsadzisz z powrotem do plastra raz wyjętego zeń miodu”. — Jej głoś nabrał cieplejszej barwy, stając się jednocześnie bardziej stanowczy, tym tonem zazwyczaj informowała Morgase, że jej kuc złamał sobie nogę i że trzeba go było uśpić. — Gaebril spędza większość nocy z tobą, ale Alteima jest przy nim niemal równie często. Pozostała szóstka spotyka się z nim znacznie rzadziej. Pięć ma pokoje w pałacu. Jest takie jedno wielkookie młode stworzenie, które on przemyca do środka z jakichś powodów całe ściśle owinięte płaszczem pomimo tych upałów. Być może ma męża. Przykro mi, dziewczyno, ale taka jest prawda. „Lepiej zmierzyć się z niedźwiedziem, niźli przed nim uciekać.”

Morgase poczuła, jak ugięły się pod nią kolana, a gdyby Lini szybko nie przysunęła jej jednego z krzeseł stojących przy stole, zapewne usiadłaby na podłodze. Alteima. Obraz Gaebrila przyglądającego się, gdy wymieniają plotki, nabrał teraz nowego znaczenia. Mężczyzna z przyjemnością oglądający jak jego dwa kociaki się bawią. I sześć innych! Gniew zawrzał w niej, gniew, który zaczął wygasać, kiedy tylko pomyślała, że chodzi mu o jej tron. O tym potrafiła myśleć spokojnie i z taką jasnością, jak jej się ostatnio nie zdarzało. Ta było niebezpieczeństwo, na które należało spoglądać chłodnym wzrokiem. Ale to! Ten człowiek zainstalował swoje ladacznice w jej pałacu. Uczynił z niej jedną ze swoich dziewek. Zapragnęła jego głowy. Chciała, by żywcem obdarto go ze skóry. Światłości, pomóż, pragnęła, żeby jej dotknął.

„Ja chyba oszalałam!”

— To zostanie załatwione wraz z pozostałymi sprawami — oznajmiła chłodna. Wiele zależało od tego, kto pozostał w Caemlyn, a kto wyjechał do swych posiadłości. — Gdzie jest lord Pelivar? Lord Abelle? Lady Arathelle?

Wszyscy mieli za sobą silne Domy i wielu popleczników.

— Wygnani — powiedziała wolno Lini, patrząc na nią ze zdziwieniem. — Wygnałaś ich z miasta zeszłej wiosny.

Morgase odpowiedziała pustym spojrzeniem. Nic nie pamiętała. Teraz pomału sobie przypominała, ale bardzo mętnie.

— Lady Ellorien? — zapytała powoli. — Lady Aemlyn i lord Luan?

Kolejne silne Domy. Domy, które popierały ją, zanim wstąpiła na tron.

— Wygnani — równie wolno odrzekła Lini. — Kazałaś wychłostać Ellorien za to, że chciała się dowiedzieć dlaczego.

Pochyliła się, by odsunąć pasma włosów z twarzy Morgase, sękate palce spoczęły na jej policzku, jak wówczas, gdy sprawdzała, czy nie ma gorączki.

— Dobrze się czujesz, dziecko?

Morgase przytaknęła tępo, ale dlatego tylko, że powoli sobie przypominała, mgliście i niejasno. Ellorien krzycząca z wściekłości, kiedy zdarto jej szatę z pleców. Dom Traemane był pierwszym, który udzielił swego poparcia Domowi Trakand, na jego czele stała wówczas pulchna śliczna kobieta kilka lat starsza od Morgase. Ellorien, która później została jedną z jej najbliższych przyjaciółek. Teraz już pewnie nią nie była. Elayne dostała imię po babce. Ellorien. Powoli stawały jej przed oczyma obrazy innych opuszczających miasto; teraz było oczywiste, że chcieli się od niej odseparować. A ci, którzy zostali? Domy zbyt słabe, by mogły na coś się przydać, albo zwykli pochlebcy. Zdawało jej się, że pamięta, jak podpisywała liczne dokumenty, które kładł przed nią Gaebril; nadawała nowe tytuły. Pochlebcy Gaebrila i jej wrogowie; byli wszystkim, na co mogła liczyć w Caemlyn.

— Nie dbam o to, co powiesz — zdecydowanie oznajmiła Lini. — Nie masz gorączki, ale coś jest nie tak. Potrzebujesz Uzdrowicielki Aes Sedai.

— Żadnych Aes Sedai.

Głos Morgase był jeszcze twardszy. Przez krótką chwilę znowu obracała pierścień na palcu. Wiedziała, że jej urazy wobec Wieży urosły ostatnimi czasy do poziomu przekraczającego zdrowy rozsądek, mimo to nie potrafiła już dłużej ufać Białej Wieży, która najwyraźniej ukrywała gdzieś przed nią jej córkę. List do nowej Amyrlin, w którym domagała się powrotu Elayne — nikt nigdy nie domagał się w ścisłym tego słowa znaczeniu niczego od Amyrlin, jednak ona tak — list ten pozostawał jak dotąd bez odpowiedzi. Zresztą zapewne ledwie dotarł do Tar Valon. W każdym razie wiedziała, że nie ma najmniejszej ochoty na bliskość Aes Sedai. A mimo to nie potrafiła myśleć o Elayne bez wzbierającej w niej dumy. Wyniesiona do godności Przyjętej po tak krótkim czasie. Elayne może z łatwością zostać pierwszą kobietą, która jako pełna Aes Sedai, nie zaś tylko wychowanka Wieży, zasiądzie na tronie Andoru. To nie miało najmniejszego sensu, że potrafiła równocześnie żywić przeciwstawne uczucia, ale ostatnio niewiele rzeczy miała sens. A jej córka nigdy nie zasiądzie na Tronie Lwa, jeżeli Morgase nie zachowa go dla niej.

— Powiedziałam, żadnych Aes Sedai, Lini, a więc możesz przestać patrzeć na mnie w ten sposób. Tym razem nie zmusisz mnie do przełknięcia żadnych paskudnych mikstur. A poza tym wątpię, by w Caemlyn dało się obecnie znaleźć jakąkolwiek Aes Sedai.

Jej dawni poplecznicy wyjechali, wygnani jej własnym nakazem, być może nawet zmienili się już na dobre w jej wrogów, po tym co zrobiła z Ellorien. Nowi lordowie i lady zajęli ich miejsca w pałacu. Nowe twarze w Gwardii. Któż zachował wobec niej lojalność?

— Czy znasz porucznika Gwardii nazywającego się Tallanvor, Lini? — Kiedy tamta krótko skinęła głową, ciągnęła dalej: — Znajdź go i przyprowadź tutaj. Ale nie pozwól, by się dowiedział, że tu jestem. W ogóle powiedz wszystkim w Kwaterach Emerytów, że gdyby ktokolwiek pytał, w ogóle mnie tu nie było.

— Tu chodzi o coś więcej niż tylko o Gaebrila i te jego kobiety, nieprawdaż?

— Idź już, Lini. I pośpiesz się. Zostało mało czasu.

Po długości cieni w pełnym drzew ogrodzie, który widziała za oknem, mogła osądzić, że słońce minęło już najwyższy punkt swej wędrówki po nieboskłonie. Wielkimi krokami zbliżał się wieczór. Pora, kiedy Gaebril zacznie jej szukać.

Po wyjściu Lini Morgase nie ruszyła się z krzesła. Nie odważyła się wstać; odzyskała już władzę w kolanach, ale obawiała się, że jeśli zacznie chodzić, zatrzyma się dopiero w swym salonie, czekając na Gaebrila. Ten nakaz był tak silny, szczególnie gdy zostawała sama. A kiedy tylko on spojrzy na nią, kiedy jej dotknie, bez wątpienia przebaczy mu wszystko. Może nawet zapomni o wszystkim, biorąc pod uwagę, jak rozmyte i fragmentaryczne były jej wspomnienia z ostatnich dni, miesięcy. Gdyby nie wiedziała, że to niemożliwe, pomyślałaby, iż w jakiś sposób stosował wobec niej Jedyną Moc, ale żaden z mężczyzn potrafiących przenosić nie dożywał jego wieku.

Lini często powtarzała jej, że zawsze znajdzie się na świecie taki mężczyzna, dla którego kobieta będzie zachowywać się jak pozbawiona mózgu idiotka, ale nigdy nie sądziła, iż coś takiego może się jej przydarzyć. To prawda, kiepsko wybierała sobie mężczyzn, chociaż w swoim czasie wydawali się właściwi.

Taringaila Damodreda poślubiła dla racji politycznych. Był mężem Tigraine, Dziedziczki Tronu, która zniknęła, co było powodem wszczęcia Sukcesji po śmierci Modrellein. Wychodząc za niego za mąż, ustanawiała swego rodzaju więź z dawną królową, zagłuszając tym samym wątpliwości większości swych oponentów, a co ważniejsze, przypieczętowując przymierze, które kończyło ciągłe wojny z Cairhien. W ten właśnie sposób królowe wybierają sobie mężów. Taringail był zimnym mężczyzną, zachowującym dystans względem każdego i nigdy właściwie nie było między nimi miłości, choć spłodzili dwoje wspaniałych dzieci; niemal z ulgą powitała wieść o jego śmierci podczas polowania.

Thomdril Merrilin, bard Domu Trakand i nadworny bard Andoru, z początku był zabawką, inteligentny i mądry, wiecznie uśmiechnięty człowiek, który stosował sztuczki Gry Domów, by pomóc jej zasiąść na tronie, a potem umocnić Andor. Był dwukrotnie od niej starszy, jednak mogła wyjść za niego — w Andorze mariaże ze zwykłymi ludźmi nie były niczym niezwykłym — ale zniknął bez słowa, a ona nie potrafiła utrzymać na wodzy swych namiętności, które przyćmiły wówczas lepsze strony jej charakteru. Nigdy się nie dowiedziała, dlaczego odszedł, ale teraz to i tak nie miało znaczenia. Kiedy na koniec wrócił, z pewnością uchyliłaby nakaz aresztowania, ale gdy się spotkali, zamiast delikatnie załagodzić jej gniew, jak to miał w zwyczaju, na ostre słowa odpowiedział podobnie, mówiąc rzeczy, których nigdy nie mogła mu wybaczyć. Wciąż czuła, jak palą ją uszy na wspomnienie tego dnia, gdy nazwał ją rozpieszczonym dzieckiem i kukiełką Tar Valon. Nawet nią potrząsnął, swoją królową!

Potem był Gareth Bryne, silny, uzdolniony, prostoduszny jak jego twarz i równie uparty jak ona; okazał się na koniec zdradzieckim głupcem. Na dobre już przegnała go ze swego życia. Wydawało się jej, że minęły lata, odkąd ostatni raz go widziała, a przecież było to niewiele ponad pół roku.

I na koniec Gaebril. Ukoronowanie szeregu jej złych wyborów. Przynajmniej pozostali nie chcieli odebrać jej korony.

Niewielu mężczyzn jak na życie kobiety, jednak z drugiej strony, aż nazbyt wielu. Lini powiadała, że mężczyźni nadają się tylko do trzech rzeczy, a za to są w nich bardzo dobrzy. Dopiero gdy zasiadła na tronie, Lini uznała, że jest na tyle dorosła, by dowiedzieć się, jakie to są rzeczy.

„Przypuszczalnie gdybym poprzestała na tańcu” — pomyślała gniewnie — „nie miałabym z nimi tylu kłopotów”.

Cienie w ogrodzie za oknem wskazywały upływ dobrej godziny, zanim Lini powróciła z młodym Tallanvorem, który przykląkł na kolano, kiedy tamta jeszcze zamykała drzwi.

— Najpierw nie chciał ze mną pójść — oznajmiła. — Zapewne pięćdziesiąt. lat temu, gdy mogłam mu pokazać to samo, co ty teraz obnażasz przed światem, pomknąłby za mną rączo, dziś jednak musiałam odwołać się do pomocy słodkich słówek.

Tallanvor odwrócił głowę i spojrzał na nią cierpko.

— Zagroziłaś mi kijem, jeśli nie pójdę z tobą. Masz szczęście, że zaciekawiło mnie, co może być dla ciebie takie ważne, w przeciwnym razie kazałbym zawlec cię do infirmerii. — Jej ostre parsknięcie nie zbiło go z tropu. Przeniósł wzrok na Morgase i w jego spojrzeniu znowu pojawił się gniew. — Rozumiem, że spotkanie z lordem Gaebrilem nie przebiegło właściwie, moja królowo. Miałem nadzieję na... więcej.

Patrzył jej prosto w oczy, ale komentarz Lini sprawił, że znowu zdała sobie sprawę z tego, co ma na sobie. Miała wrażenie, że płonące strzały wbijają się w jej odsłonięte łono.

— Zadziorny z ciebie chłopiec, Tallanvorze. I wierzę, że lojalny, w przeciwnym razie nie przyszedłbyś do mnie z wieściami na temat Dwu Rzek.

— Nie jestem chłopcem — warknął, ale nie powstał z klęczek. — Jestem mężczyzną, który zaprzysiągł oddać swe życie w służbie królowej.

Nie wytrzymała i wyładowała na nim swój gniew.

— Jeżeli jesteś mężczyzną, to zachowuj się jak mężczyzna. Wstań i odpowiedz zgodnie z prawdą na moje pytanie. I pamiętaj, że ja naprawdę jestem twoją królową, młody Tallanvorze. Cokolwiek myślisz na temat zdarzeń, ja jestem władczynią Andoru.

— Wybacz mi, moja królowo. Słucham i jestem posłuszny. Słowa zostały właściwie wypowiedziane, nawet jeśli zabrakło w nich skruchy, ale postawa? Stał przed nią wyprostowany, z wysoko uniesioną głową i patrzył na nią tak samo wyzywająco, jak zawsze. Światłości, ten człowiek był bardziej uparty niż Gareth Bryne.

— Ilu lojalnych ludzi da się znaleźć wśród Gwardzistów w pałacu? Ilu wiernych swym przysięgom pójdzie za mną?

— Ja — powiedział cicho i nagle cały jego gniew zniknął, chociaż wciąż z napięciem wpatrywał się w jej oczy. — Jeżeli chodzi o pozostałych... Jeżeli chcesz znaleźć lojalnych żołnierzy, musisz szukać w zewnętrznych garnizonach, być może aż w Białym Moście. Niektórych wysłano wraz z rekrutami do Cairhien, ale ci, którzy zostali, są co do jednego ludźmi Gaebrila. Ich nowe... ich nowe przysięgi odnoszą się do tronu i prawa, nie zaś królowej.

Było gorzej niż myślała, ale w istocie czegoś takiego się spodziewała. Gaebril, cokolwiek o nim powiedzieć, nie był głupcem.

— A więc muszę się udać w jakieś inne miejsce, aby na powrót odzyskać władzę. — Domy trudno będzie z powrotem pozyskać po nałożonej na nie banicji, po tym co zrobiła Ellorien, ale trzeba tego dokonać. — Gaebril może próbować powstrzymać mnie przed opuszczeniem pałacu... — przypominała sobie słabo, że dwukrotnie próbowała uciec i za każdym razem Gaebril ją zatrzymywał — ...a więc ty przygotujesz dwa konie i będziesz czekał na ulicy za południowymi stajniami. Tam cię znajdę, ubrana do konnej jazdy.

— Zbyt wielu ludzi tam się kręci — powiedział. — I zbyt blisko. Ludzie Gaebrila mogą cię rozpoznać, niezależnie od tego, w co się przebierzesz. Znam jednego człowieka... czy będziesz umiała znaleźć gospodę zwaną „Błogosławieństwo Królowej”, w zachodniej części Nowego Miasta? — Nowe Miasto było nowe tylko w odniesieniu do Wewnętrznego Miasta.

— Dam sobie radę. — Nie lubiła, gdy się jej przeciwstawiano, nawet jeśli nie miała racji. Bryne również tak postępował. Przyjemnie będzie pokazać temu młodzieńcowi, jak umiejętnie potrafi się przebrać. Miała zwyczaj co roku — zdała sobie sprawę, że w tym roku jeszcze tego nie robiła — przebierać się za prostą kobietę i wędrować po ulicach, wyczuwając tętno swego ludu. Nikt nigdy jej nie rozpoznał. — Ale czy temu człowiekowi można zaufać, młody Tallanvorze?

— Basel Gill jest równie lojalny względem ciebie jak ja. — Zawahał się, po jego twarzy przemknął cień udręki, ale raz jeszcze wyparł ją gniew. — Dlaczego tak długo zwlekałaś? Musiałaś wiedzieć, a jednak czekałaś, dopóki Gaebril nie zacisnął swych rąk na gardle Andoru. Dlaczego tak długo czekałaś?

A więc to tak. Jego gniew rodził się z uczciwych motywów, domagał się więc uczciwej odpowiedzi. Tylko że ona sama nie znała żadnej, której mogłaby mu udzielić.

— Kwestionowanie postępowania królowej nie należy do twoich obowiązków, młody człowieku — oznajmiła na koniec, delikatnie i stanowczo jednocześnie. — Lojalny żołnierz, a za takiego cię uważam, służy, nie zadając pytań.

Wypuścił długo wstrzymywany oddech.

— Będę czekał na ciebie w stajni „Błogosławieństwo Królowej”, moja królowo. — I wykonawszy ukłon odpowiedni na oficjalną audiencję, wyszedł.

— Dlaczego przez cały czas nazywałaś go młodym? — chciała wiedzieć Lini, gdy tylko drzwi za tamtym się zamknęły. — Przez to cały sztywniał. „Tylko głupiec kładzie sobie oset pod siodło, zanim wyruszy w drogę”.

— On jest młody, Lini. Mógłby być moim synem.

Lini parsknęła i tym razem nie było to łagodne parsknięcie.

— Jest kilka lat starszy od Galada, a Galad jest za stary, żeby mógł być twój. Bawiłaś się lalkami, kiedy Tallanvor już się urodził i myślałaś, że dzieci się robi w taki sam sposób jak lalki.

Wzdychając, Morgase zastanawiała się, czy ta kobieta traktowała jej matkę w podobny sposób. Zapewne. A jeśli Lini pożyje na tyle długo, by Elayne zdążyła zasiąść na tronie — w co jakoś nie wątpiła; Lini będzie żyła wiecznie — zapewne nie będzie traktować Elayne inaczej. Bardziej już wątpliwe było, czy zostanie jakikolwiek tron, który mogłaby odziedziczyć jej córka.

— Pytanie brzmi, czy on jest tak lojalny, jak się wydaje, Lini? Jedyny wierny Gwardzista, kiedy wszyscy pozostali lojalni wobec mnie ludzie zostali odesłani z pałacu? Nagle wydało mi się to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

— Złożył nową przysięgę. — Morgase otworzyła już usta, ale Lini uprzedziła jej wątpliwości. — Widziałam go po tym, samotnego za stajnią. Dzięki temu wiedziałam o kim mówisz; poznałam jego imię. On mnie nie spostrzegł. Klęczał, łzy spływały mu po twarzy. Na przemian przepraszał ciebie i powtarzał słowa starej przysięgi. Nie tylko ze zwrotem „królowej Andoru”, lecz „królowej Andoru Morgase”. Przysięgał starym sposobem na swój miecz, nacinając ramię, aby dowieść, że wytoczy ostatnią kroplę krwi, zanim złamie przysięgę. Znam się trochę na mężczyznach, dziewczyno. Ten pójdzie za tobą z gołymi rękoma przeciwko całej armii.

Przyjemnie było się o tym dowiedzieć. Gdyby nie mogła mu ufać, w następnej kolejności powinna przestać wierzyć Lini. Nie, Lini nigdy. Przysięgał w dawny sposób? Coś takiego nadawało się do opowieści barda. Ale znowu przestała panować nad swymi myślami, znowu błąkały się samopas. Przecież Gaebril w tej chwili nie panował już całkiem nad jej umysłem. Czemu więc coś w niej pragnęło, by wróciła do salonu i zaczekała? Należało się skoncentrować.

— Potrzebuję prostej sukni, Lini. Takiej, która nie przylega zbyt dobrze do ciała. Odrobina sadzy z kominka...

Lini koniecznie chciała opuścić pałac razem z nią. Morgase musiałaby chyba przywiązać ją do krzesła, żeby powstrzymać przed pójściem za sobą; nie była jednak pewna, czy starsza kobieta dałaby się przywiązać, wyglądała na kruchą, ale w istocie okazywała się silniejsza, mimo pozorów jakie stwarzała jej mało imponująca postura. Kiedy wyślizgnęły się przez wąską boczną bramę, Morgase w niewielkim stopniu przypominała obecną królową Andoru. Odrobina sadzy przyczerniła jej rudozłote włosy, odebrała im połysk, sprawiając, że wyglądały na zupełnie zwyczajne. Pot spływający po twarzy również dodawał wyglądowi pospolitości. Nikt nie uwierzyłby, że królowe mogą się pocić. Bezkształtna suknia z grubej — bardzo grubej — szarej wełny, z rozciętymi spódnicami dopełniała przebrania. Nawet jej bielizna i pończochy utkane były z pospolitej wełny. Wyglądała na wieśniaczkę, która przyjechała koniem z zaprzęgu na jarmark, a teraz ma ochotę zobaczyć trochę miasta. Lini natomiast wyglądała jak to ona, ze sztywnym karkiem i bardzo serio, w sukni do konnej jazdy z zielonej wełny, dobrze skrojonej, lecz niemodnej co najmniej od dziesięciu już lat.

Żałując, że nie może się podrapać, Morgase żałowała także, że tamta za mocno wzięła sobie do serca jej uwagi dotyczące niezbyt dobrze dopasowanej sukni. Podczas wpychania jej poprzedniego stroju pod łóżko, stara piastunka wymruczała jakieś porzekadło o pokazywaniu towarów, których się nie ma zamiaru sprzedawać, kiedy zaś Morgase twierdziła, że to zmyśliła, odparła, iż jest tak stara, że każde zmyślone przez nią porzekadło ujdzie i tak za prawdziwe. Morgase była właściwie prawie pewna, iż ten nowy, wywołujący swędzenie, fatalnie skrojony ubiór, to kara za tamtą suknię.

Wewnętrzne Miasto zostało zbudowane na wzgórzach, ulice poprowadzono wedle naturalnych krzywizn terenu i zaplanowano tak, by nagle wychodziły na parki pełne drzew i pomników albo kryte dachówkami wieże lśniące setką kolorów w promieniach słońca. Nagłe prześwity prowadziły wzrok ponad całym Caemlyn aż ku pofałdowanym równinom i lasom za miastem. Morgase nie widziała nic, śpiesznie przepychając się przez tłumy zalegające ulice. Kiedy indziej próbowałaby słuchać, co mówią ludzie, wyczuwać ich nastroje. Tym razem jednak słyszała jedynie szum i gwar wielkiego miasta. Nie wpadła na pomysł poderwania ich do buntu. Tysiące ludzi uzbrojonych głównie w kamienie i własny gniew nie byłoby w stanie pokonać Gwardii w Królewskim Pałacu, ale gdyby nawet nie wiedziała o tym wcześniej, to rozruchy wiosną tego roku, dzięki którym spotkała Gaebrila, oraz rozruchy z poprzedniego roku pokazały jej jasno, do czego zdolny jest motłoch. Pragnęła władać Caemlyn, a nie oglądać zgliszcz.

Za białymi ścianami Wewnętrznego Miasta rozpościerało się Nowe Miasto o swoistej urodzie. Wysokie smukłe wieże z kopulami lśniącymi bielą i złotem, wielkie przestrzenie czerwonych dachów, górujące nad nimi zewnętrzne mury, bladoszare. paskowane srebrem i bielą. Szerokie bulwary przecięte w środku szerokimi pasami trawy i drzew, po których ciągnęli ludzie, powozy i fury. Z tego wszystkiego zauważyła przelotnie tylko, że trawa wysycha z braku deszczu, tak pochłonięta była bowiem poszukiwaniem pewnego miejsca.

Na podstawie doświadczenia nabytego podczas corocznych wycieczek ostrożnie wybierała ludzi. Głównie mężczyzn. Wiedziała, jak wygląda, nawet z sadzą na włosach, niektóre kobiety z czystej zazdrości mogłyby ją skierować w złą stronę. Mężczyźni z kolei wysilali swe umysły, aby wywrzeć na niej jak największe wrażenie. Żadnego jednak z nazbyt ubrudzoną twarzą czy szorstko wyglądającego. Ci pierwsi, zagadnięci, często zachowywali się obraźliwie, jakby sami nie poruszali się pieszo, drudzy zaś zdawali się sądzić, że kobieta pytająca o kierunek musi mieć coś innego na myśli.

Jeden z zapytanych, mężczyzna ze zbyt dużym podbródkiem, zachwalający tacę pełną igieł i szpilek, uśmiechnął się do niej i powiedział:

— Czy ktoś mówił ci już kiedyś, że odrobinę przypominasz królową? Narobiła nam zamieszania, ale jest przecież śliczna.

Odpowiedziała na to wyuzdanym uśmiechem, na który Lini zareagowała ostrym spojrzeniem.

— Zachowaj swoje komplementy dla żony. Druga ulica na lewo, powiedziałeś? Dziękuję. I za komplement również.

Kiedy przeciskała się przez tłum, nagle mars wypełzł na jej czoło. Zbyt często o tym słyszała. Nie, że jest podobna do królowej, ale że Morgase narobiła zamieszania. Gaebril podniósł podatki, by móc opłacać swoich rekrutów, jak się wydawało, ale to ona ponosiła za wszystko winę, zresztą całkiem słusznie. Odpowiedzialność spoczywała na królowej. Poza tym pałac wydawał także inne prawa, prawa, które nie miały większego sensu, a za to czyniły życie ludzi trudniejszym. Dotarły do niej nawet poszeptywania, że Andorem już zbyt długo rządzą królowe. Bardzo ciche, ale co jeden człowiek odważył się powiedzieć szeptem, dziesięciu myślało w skrytości ducha. Wychodziło na to, że nie będzie tak łatwo, jak jej się zdawało, podburzyć tłum przeciwko Gaebrilowi.

Na koniec dotarła do celu, dużej gospody z kamienia; godło nad drzwiami przedstawiało mężczyznę klęczącego przez złotowłosą kobietą w Różanej Koronie, która trzymała dłoń na jego głowie. „Błogosławieństwo Królowej”. Podobizna nie była zachwycająca, jeżeli to rzeczywiście ją przedstawiała. Policzki miała zbyt wydatne.

Dopiero przed frontem gospody zorientowała się, że Lini ciężko sapie. Narzuciła ostre tempo, a ta kobieta nie była już przecież młoda.

— Lini, przepraszam. Nie powinnam iść tak...

— Gdybym nie potrafiła ci dotrzymać kroku, kobieto, to jak miałabym niańczyć dzieci Elayne? Masz zamiar stać tutaj? „Powłóczenie nogami nigdy nie prowadzi do celu podróży”. Powiedział, że będzie czekał w stajni.

Siwowłosa kobieta ruszyła, chcąc obejść budynek gospody, i mruczała coś do siebie. Morgase nie miała innego wyjścia, jak pójść za nią. Zanim weszła do kamiennej stajni, ocieniła oczy dłonią i spojrzała na słońce. Do zmierzchu pozostały nie więcej jak dwie godziny; Gaebril zacznie jej wówczas szukać, o ile już tego nie robił.

We wnętrzu stajni, w korytarzu prowadzącym do przegród dla koni, czekał Tallanvor, ale nie sam. Kiedy przyklęknął na jedno kolano, dotykając nim zasłanego słomą klepiska — odziany był w zielony wełniany kaftan, spięty pasem, u którego wisiał miecz — wraz z nim uklękli dwaj mężczyźni i kobieta, z niejakim wahaniem, nie do końca będąc pewni, z kim mają do czynienia. Krępy mężczyzna, o różowej twarzy, łysiejący, to musiał być karczmarz, Basel Gill. Potężny brzuch opinała skórzana kurta naszyta metalowymi krążkami, przy biodrze również miał miecz.

— Moja królowo — powiedział Gill — od lat nie nosiłem już miecza... dokładnie od czasu Wojen o Aiel... ale poczytałbym sobie za honor, gdybyś pozwoliła mi ruszyć z tobą.

O dziwo, wcale nie wyglądał przy tym śmiesznie.

Morgase przyjrzała się pozostałej dwójce, niezgrabnemu człowiekowi w szorstkim kaftanie, z ciężkimi powiekami opadającymi na oczy, ze złamanym nosem i twarzą poznaczoną bliznami; oraz niskiej, bardzo pięknej kobiecie, zbliżającej się już do średniego wieku. Wyglądało na to, że jest razem z tym ulicznym zabijaką, ale jej błękitna wełniana suknia z wysokim karczkiem wydawała się zbyt dobrze uszyta, by mogła być prezentem od niego.

Mężczyzna zapewne wyczuł jej wątpliwości, jego leniwy wzrok wbrew pozorom chyba widział wszystko.

— Jestem Lamgwin, moja królowo, twój wierny poddany. To, co się stało, nie jest właściwe i należy wszystko przywrócić do pierwotnego stanu. Ja również chciałbym pójść z tobą. I Breane także.

— Wstańcie — powiedziała. — Może jeszcze minąć wiele dni, zanim będziecie mogli swobodnie zwracać się do mnie jak do królowej. Jestem zadowolona, mogąc podróżować w twoim towarzystwie, panie Gill. I w twoim również, panie Lamgwin, ale bezpieczniej byłoby, gdyby wasza kobieta została w Caemlyn. Nie będzie nam łatwo.

Breane, otrzepując spódnice ze słomy, rzuciła jej ostre spojrzenie, I?odobnie zresztą jak i Lini.

— Przyzwyczaiłam się już do tego, że nie jest mi łatwo — powiedziała, w jej głosie można było dosłyszeć cairhieniański akcent. Szlachetnie urodzona, o ile Morgase się nie myliła, jedna z uciekinierek. — I nigdy dotąd, dopóki nie spotkałam Lamgwina, nie poznałam ani jednego dobrego człowieka. Albo dopóki on mnie nie znalazł. Lojalność i miłość, jakie on żywi dla ciebie, ja odczuwam wobec niego po dziesięciokroć. On pójdzie za tobą, ja jednak pójdę za nim. Nie zostanę tutaj sama.

Morgase wciągnęła głęboko powietrze, potem skinęła głową na zgodę. W każdym razie. kobieta tal. zrozumiała jej gest. Niezły zaczątek armii, która miałaby jej pomóc odzyskać tron: młody żołnierz, który obrzucał ją gniewnymi spojrzeniami, łysiejący karczmarz, wyglądający jakby od dwudziestu lat nie siedział na końskim grzbiecie, uliczny rozrabiaka, sprawiający wrażenie na poły śpiącego i arystokratka z Cairhien, jasno dająca do zrozumienia, że jej lojalność sięga tak daleko, jak przywiązanie złodziejaszka. No i oczywiście Lini. Lini, która traktowała ją w taki sposób, jakby wciąż była mała dziewczynką. Cóż, tak, znakomity początek.

— Dokąd się udamy, moja królowo? — zapytał Gill, wyprowadzając już, osiodłane konie z boksów. Lamgwin z zaskakującą energią zaczął siodłać jeszcze jednego dla Lini.

Morgase zrozumiała, że tego nie wzięła pod uwagę.

„Światłości, Gaebril wciąż zaćmiewa mi umysł”.

Ciągle czuła przymus powrotu do swego salonu. To nie on. Potem musiała się skoncentrować na sposobie opuszczenia pałacu i dostaniu tutaj. Kiedyś udałaby się w pierwszym rzędzie do Ellorien, chociaż Pelivar i Arathelle zapewne równie chętnie by ją przyjęli. Gdyby tylko potrafiła wymyślić, jak wytłumaczyć ich wygnanie.

Zanim zdążyła otworzyć usta, Tallanvor powiedział:

— To musi być Gareth Bryne. Wielkie Domy nie żywią obecnie do ciebie ciepłych uczuć, moja królowo, ale jeśli Bryne pójdzie za tobą, zapewne inni odnowią swoje śluby posłuszeństwa, choćby tylko dlatego, że zdają sobie sprawę, iż on wygra każdą bitwę.

Zacisnęła zęby, żeby powstrzymać się przed natychmiastowym zaprzeczeniem. Bryne był zdrajcą. Ale był także jednym z największych żyjących generałów. Jego obecność stanowiłaby przekonujący argument, gdyby musiała namawiać Pelivara i pozostałych, aby zapomnieli jej tę banicję. Bardzo dobrze. Bez wątpienia Garreth chętnie skorzysta z szansy zostania jeszcze raz Kapitanem Generałem Gwardii Królowej. A jeśli nie, równie łatwo poradzi sobie bez niego.

Kiedy tarcza słońca dotknęła horyzontu, znajdowali się już w odległości pięciu mil od Caemlyn, na drodze wiodącej w stronę Źródeł Kore.


Noc była porą, gdy Padan Fain czuł się najpewniej. Kiedy szedł po ozdobionych sztukateriami korytarzach Białej Wieży, było tak, jakby ciemności panujące na zewnątrz spowijały go płaszczem przed jego wrogami, mimo iż w istocie wysokie stojące lampy, lśniące złotem i odbijające swe światło w lustrach, paliły się wszędzie. Wiedział, że to uczucie pewności jest złudne; jego wrogowie byli liczni i w każdym momencie mógł się spodziewać, że ich spotka. W tej chwili, jak zawsze, gdy nie spał, czuł obecność Randa al’Thora. Nie dokładnie miejsce jego pobytu, ale fakt, że gdzieś tam żyje w świecie. Wciąż żyje. To był dar, który został mu ofiarowany w Shayol Ghul, w Szczelinie Zagłady, ta świadomość obecności al’Thora.

Jego umysł odepchnął wspomnienia tego, co zrobiono mu w Szczelinie. Został tam przedestylowany, złożony na nowo. Ale później, w Aridhol, narodził się powtórnie. Narodził po to, by porazić swych wrogów, i starych, i nowych.

Gdy tak wędrował nocą po pustych korytarzach Wieży, czuł jeszcze coś, rzecz, która należała do niego, a którą mu ukradziono. Pożądał jej w tej chwili tak mocno, że uczucie to tłumiło nawet marzenie o śmierci al’Thora, o zniszczeniu Wieży czy nawet o zemście na swym najdawniejszym wrogu. Dojmujące pragnienie, by znowu stanowić całość.

Ciężkie, rzeźbione drzwi wisiały na mocnych zawiasach, zabezpieczały je nadto żelazne sztaby i potężny czarny, metalowy zamek, wielki jak jego głowa. Niewiele drzwi w Wieży w ogóle zamykano — któż ośmieliłby się. kraść w samym sercu siedziby Aes Sedai? — jednak pewne rzeczy, które się w niej znajdowały, uważano za zbyt niebezpieczne, by mógł mieć do nich dostęp każdy. Najbardziej niebezpieczne z nich trzymano za tymi drzwiami, strzeżone mocnym zamkiem.

Zachichotał cicho, wyjął z kieszeni kaftana dwa cienkie, wygięte, metalowe pręty, wsadził je do zamka, gmerał nimi przez chwilę, naciskał, wreszcie obrócił. Rygiel odskoczył z cichym trzaskiem. Przez chwilę stał, opierając się o drzwi i śmiejąc ochryple. Strzeżone przez mocny zamek. Otoczone całą potęgą Aes Sedai i strzeżone przez zwykły metal. Nawet służący czy nowicjuszki z pewnością o tej porze skończyli już wypełniać swe obowiązki, ale ktoś mógł nie spać albo zwyczajnie przypadkiem tędy przechodzić. Przelotne wybuchy rozbawienia wciąż wstrząsały jego ramionami, kiedy schował wytrychy do kieszeni, a następnie wyjął z niej grubą woskową świecę i zapalił knot od stojącej najbliżej lampy.

Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, uniósł świecę wysoko i rozejrzał się dookoła. Wzdłuż wszystkich ścian stały półki, na których umieszczono zwykłe pudełka i zdobne szkatuły rozmaitych kształtów i rozmiarów, niewielkie figurki z kości i kości słoniowej albo jakiegoś poczerniałego materiału, przedmioty z metalu, szkła i kryształu połyskujące w świetle świecy. Nic nie wydawało się na pierwszy rzut oka szczególnie niebezpieczne. Kurz pokrywał wszystko grubą warstwą; nawet Aes Sedai rzadko tutaj przychodziły, a nikomu innemu na to nie pozwalały. To, czego szukał, wzywało go do siebie.

Na sięgającej mu do piersi półce stała czarna metalowa szkatuła. Otworzył ją, okazało się, że jej ścianki zrobione są z ołowiu grubego na dwa cale, w środku zaś zostało niewiele miejsca, by pomieścić zawartość — zakrzywiony sztylet w złotej pochwie, z rękojeścią ozdobioną wielkim rubinem. Jego nie interesowało ani złoto, ani połyskujący niczym ciemna krew klejnot. Pośpiesznie nakapał odrobinę wosku na powierzchnię półki obok szkatułki, postawił na nim świecę i porwał sztylet.

Westchnął ciężko i przeciągnął się z rozmarzeniem. Znowu był całością, stanowił jedność z tym, co przykuło go do siebie tak dawno temu, co obdarzyło go nowym życiem.

Żelazne zawiasy zazgrzytały cicho, on zaś przypadł do posadzki, obnażając zakrzywione ostrze. Młoda kobieta o bladej skórze, która stanęła w drzwiach, miała tylko tyle czasu, aby zagapić się na niego, potem podjąć próbę skoku w stronę drzwi, zanim ciął ją przez twarz; jednym ruchem upuścił pochwę. sztyletu, pochwycił tamtą za ramię i wciągnął da magazynu. Wystawił głowę na zewnątrz i rozejrzał się po korytarzu. Dalej pusto.

Następnie cofnął głowę i zamknął drzwi. Wiedział, co zobaczy w środku.

Młoda kobieta rzucała się na kamiennej posadzce, napinając się w niemym krzyku. Rękoma drapała twarz, która już zdążyła poczernieć, puchnąc nie do poznania., ciemne plamy sięgały ramion niczym spływająca na nie czarna oliwa. Śnieżnobiała suknia, obrzeżona lamówką, falowała wokół bezradnie wierzgających stóp. Oblizał kroplę jej krwi, która upadła mu na dłoń i zachichotał, podnosząc z posadzki pochwę.

— Jesteś głupcem.

Odwrócił się błyskawicznie z wyciągniętym ostrzem, ale w tym momencie powietrze wokół niego nagle zgęstniała, więżąc go od szyi aż po podeszwy butów. Zawisł niemalże nad posadzką, balansując na czubkach palców, ze sztyletem wystawionym do ciosu i patrzył na Alviarin, która spokojnie zamykała za sobą drzwi i pochylała się, by mu się przyjrzeć z bliska. Tym razem zawiasy nawet nie skrzypnęły. Ciche szuranie pantofli umierającej dziewczyny żadną miarą nie potrafiłoby stłumić tego dźwięku; zamrugał, chcąc usunąć krople potu, które znienacka spłynęły mu do oczu.

— Czy naprawdę sądziłeś — ciągnęła dalej Aes Sedai — że przy tym pokoju nie będzie żadnej straży, że pozostanie nie strzeżony? Ten zamek został obłożony zabezpieczeniami. Zadaniem tej głupiej dziewczyny na dzisiejszą noc była obserwacja działania zabezpieczeń. Gdyby postąpiła zgodnie z zaleceniami, w tej chwili za tymi drzwiami znajdowałby się tuzin Strażników i tyleż samo Aes Sedai. Zapłaciła cenę za swoją głupotę.

Odgłosy wydawane przez ciało miotające się po posadzce za jego plecami ucichły powoli, jego oczy zwęziły się. Alviarin nie była wprawdzie Żółtą Ajah, ale mimo to mogła podjąć próbę Uzdrowienia umierającej dziewczyny. I nie podniosła alarmu, co powinna zrobić tamta, w przeciwnym razie nie byłaby tutaj sama.

— Jesteś Czarną Ajah — wyszeptał.

— Niebezpieczne oskarżenie — odrzekła spokojnie. Nie było jasne, dla którego z nich dwojga mogłoby się okazać niebezpieczne. — Siuan Sanche podczas przesłuchania próbowała twierdzić, że Czarne Ajah istnieją naprawdę. Błagała, byśmy jej pozwoliły o nich opowiedzieć. Elaida nie chciała o tym słyszeć i nigdy nie pozwoli w swojej obecności mówić na ich temat. Opowieści o Czarnych Ajah to złośliwa potwarz wymierzona przeciwko Wieży.

— Jesteś Czarną Ajah — powtórzył, tym razem głośniej.

— Chciałeś to ukraść? — mówiła dalej, jakby w ogóle nie usłyszała jego słów. — Rubin nie jest wart włożonego w rabunek wysiłku, Fain. Czy też jak tam się naprawdę nazywasz. To ostrze jest zatrute, tylko głupiec ujmie je gołą ręką, zamiast pomóc sobie szczypcami. Widzisz, jaki efekt wywarło na Verine. Dlaczego więc przyszedłeś tutaj i ruszyłeś prosto do czegoś, o czego istnieniu w ogóle nie powinieneś wiedzieć? Nie miałeś dość czasu na jakiekolwiek poszukiwania.

— Mogę usunąć dla ciebie Elaidę. Jedno dotknięcie i nawet Uzdrawianie nic jej nie pomoże. — Próbował wykonać znaczący gest sztyletem, ale nie mógł nawet palcem ruszyć; gdyby potrafił, Alviarin byłaby już martwa. — Możesz być pierwszą w Wieży, nie zaś drugą.

Wybuchnęła na te słowa śmiechem niczym chłodna, pogardliwa melodia.

— Czy sądzisz, że nie byłabym pierwszą, gdybym tego chciała? Drugie miejsce najzupełniej mi odpowiada. Niech Elaida przypisuje sobie zasługi za wszystko, co określa jako swoje sukcesy i niech poci się nad swymi porażkami. Ja wiem. gdzie spoczywa prawdziwa władza. Teraz odpowiedz na moje pytanie, w przeciwnym razie bowiem rankiem znalezione tu zostaną dwa trupy zamiast jednego.

Stanie się tak w każdym razie, niezależnie ad tego, czy odpowie na jej pytanie stosownymi kłamstwami czy nie; nie miała zamiaru pozwolić, by uszedł z życiem.

— Widziałem Thakan’dar. — Nawet wypowiedzenie tej nazwy bolało, wspomnienia, które nasuwała, przepalały go bólem agonii. Zdławił jęk i zmusił się, by mówić dalej. — Wielkie morze mgły falującej i rozbijającej się w absolutnej ciszy a czarne skały klifów, ognie kuźni płonące pod nim czerwonym światłem i błyskawice nakłuwające niebo, którego wygląd mógł doprowadzać ludzi do szaleństwa. — Nie chciał kontynuować opowieści, mimo to nie przerwał jej. — Wybrałem ścieżkę wiodącą do wnętrza Shayol Ghul, w dół, tam gdzie kamienie niczym zęby przeczesywały me włosy, aż do brzegu jeziora ognia i stopionej skały...

„Nie, tylko nie to!”

— ...które w swych niepomiernych głębiach skrywa Wielkiego Władcę Ciemności. Niebiosa ponad Shayol Ghul są czarne od jego oddechu nawet w samo południe.

Alviarin stała teraz wyprostowana, patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. Nie bała się, ale najwyraźniej jego opowieść wywarła na niej wrażenie.

— Słyszałam o... — zaczęła cicho, potem jednak otrząsnęła się i popatrzyła na niego równie ostro jak poprzednio. — Kim ty jesteś? Dlaczego tu przyszedłeś? Czy wysłało cię jedno z Prze... jedno z Wybranych? Dlaczego nikt mnie nie poinformował?

Odrzucił da tyłu głowę i zaśmiał się.

— Czy o zadaniach, które zleca się takim jak ja, tacy jak ty są informowani? — Akcent rodzimego Lugardu znowu wyraźnie przebijał w jego głosie; rodzimego tylko w pewnym sensie. — Czy Wybrani mówią ci wszystko? — Coś w nim krzyczało, że nie jest to właściwy sposób postępowania, ale nienawidził Aes Sedai, a to coś wewnątrz niego nienawidziło ich również. — Bądź ostrożna, śliczna mała Aes Sedai, w przeciwnym razie bowiem oddadzą cię Myrddraalowi, żeby się z tobą zabawił.

Jej spojrzenie zmieniło się w dwa lodowe kolce, które wbiła w jego oczy.

— Zobaczymy, panie Fain. Uprzątnę ten bałagan po tobie, a potem zobaczymy, które z nas ma wyższe notowania u Wybranych.

Spojrzała na sztylet i wyszła z pomieszczenia. Powietrze wokół niego wciąż, pozostawało niewzruszone, więzy rozluźniły się dopiero po minucie.

W całkowitej ciszy warknął na samego siebie. Głupiec. Grać w grę Aes Sedai, płaszczyć się przed nimi, a potem jedna chwila gniewu i wszystko zniszczone. Przy chowaniu sztyletu do pochwy, zaciął się, oblizał ranę i dopiero potem wcisnął potworny przedmiot pod kaftan. W ogóle nie był tym, za kogo go uważała. Kiedyś był Sprzymierzeńcem Ciemności, ale teraz jest czymś innym. Czymś więcej. Jeśli uda się jej porozumieć z jednym z Przeklętych, zanim on zdała się jej pozbyć... Lepiej nie próbować. Nie ma już czasu na poszukiwanie Rogu Valere. Za miastem czekali na niego. Powinni jeszcze czekać. Napełnił ich dusze strachem. Miał wszakże nadzieję, że przynajmniej niektórzy z ludzi wciąż pozostają przy życiu.

Zanim wstało słońce, zdążył opuścić teren Wieży i wyspę, na której leżało Tar Valon. Al’Thor gdzieś tam był, gdzieś tam. A on na powrót stał się jednością.

Загрузка...