Ulice Eianrod zbiegały się prostopadle, tam, gdzie to było konieczne, przecinając wzgórza, w których ponadto wytyczono równe kamienne tarasy. Kamienne budynki kryte łupkiem miały kanciaste kształty, jakby składały się z samych pionowych linii. Eianrod nie padło z rąk Couladina; nie było już w nim żywej duszy, kiedy przewaliły się przezeń hordy Shaido. Niemniej jednak na miejscu wielu domostw pozostały tylko zwęglone belki i puste skorupy ruin; w większości były to przestronne, trzypiętrowe marmurowe budowle z balkonami, które, jak wyjaśniła Moiraine, należały kiedyś do kupców. Połamane meble i podarte tkaniny zaśmiecały ulice, razem z potłuczonymi naczyniami i odłamkami szyb z okien, butami nie do pary, narzędziami i zabawkami.
Do podpaleń dochodziło kilkakrotnie — tyle Rand sam umiał wymiarkować na podstawie poczerniałych krokwi i woni sadzy zawisłej w powietrzu, Lan natomiast potrafił odtworzyć przebieg bitew, podczas których miasto było zdobywane albo odbijane przez najrozmaitsze Domy walczące o Tron Słońca, najprawdopodobniej, aczkolwiek sądząc po wyglądzie ulic, na samym końcu Eianrod opanowali bandyci. Wiele band włóczących się po całym Cairhien nie nawiązywało sojuszy z nikim i z niczym prócz złota.
Do jednego z tych kupieckich domów, stojącego na większym z dwóch placów miasteczka, zdążał właśnie Rand; budowlę stanowiły trzy kwadratowe piętra z szarego marmuru, o monumentalnych balkonach i szerokich schodach, z grubymi, kanciastymi poręczami, które wyglądały na milczącą fontannę z zakurzonym, owalnym zbiornikiem. Okazja, by znowu przespać się w łóżku, była zbyt kusząca, by z niej zrezygnować, poza tym miał nadzieję, że Aviendha postanowi zostać w namiocie; w jego namiocie albo Mądrych, nie obchodziło go to, byle tylko nie musiał zasypiać wsłuchany w odległy o kilka kroków oddech. Ostatnimi czasy zaczęło mu się wręcz wydawać, że słyszy bicie jej serca nawet wtedy, gdy wcale nie obejmował saidina. Zresztą podjął środki ostrożności na wypadek, gdyby jednak nie trzymała się z dala od niego,
Panny zatrzymały się obok schodów, część pobiegła na tył budynku, żeby zająć stanowiska z wszystkich stron. Obawiał się, że spróbują zadeklarować go jako Dach Panien, choćby na tę jedną noc, dlatego więc, gdy tylko wybrał ten budynek, jeden z nielicznych w mieście posiadający solidny dach i większość szyb w oknach, powiedział Sulin, że on deklaruje go jako Dach Braci Winnej Jagody. Do środka nie mógł wejść nikt, kto nie napił się z Winnej Jagody w Polu Emonda. Sądząc po spojrzeniu, jakim go obdarzyła, wiedziała bardzo dobrze, co się za tym kryje, niemniej jednak żadna z Panien nie weszła za nim przez szerokie drzwi, skonstruowane jakby z samych wąskich, pionowych paneli.
Przestronne pokoje we wnętrzu budynku były puste, mimo to odziani w biel gai’shain rozesłali dla siebie koce w szerokim holu wejściowym z wysokim sklepieniem zdobionym w prosty wzór z kwadratów. Pozostawienie gai’shain za drzwiami domu wykraczało poza jego możliwości, nawet jeśli tego chciał, podobnie jak pozbycie się Moiraine, o ile ta nie zdecydowała spać gdzie indziej. Mógł do woli rozkazywać, że nie życzy sobie, by mu przeszkadzano; zawsze potrafiła zmusić Panny, by ją przepuściły, i zawsze trzeba jej było wydać bezpośredni rozkaz, że ma odejść.
Gai’shain, mężczyźni i kobiety, powstali zwinnie, jeszcze zanim zamknął za sobą drzwi. Nie zamierzali pójść spać, dopóki on nie pójdzie, a część czuwała na zmianę, na wypadek, gdyby zażyczył sobie czegoś w środku nocy. Próbował im nakazać, by tego nie robili, ale powiedzenie gai’shain, że mają nie służyć tak, jak dyktował obyczaj, przypominało kopanie beli wełny: każde wgniecenie znikało, ledwie odjąłeś stopę. Odprawił ich machnięciem ręki i wspiął się po marmurowych schodach. Gai’shain zgromadzili dla niego trochę mebli, w tym łoże i dwa materace wypchane pierzem; nie mógł się już doczekać, kiedy się umyje i...
Otworzył drzwi sypialni i stanął jak wryty. Aviendha postanowiła jednak nie zostawać w namiocie. Ze szmatką w jednym ręku i kostką żółtego mydła w drugim, stała obok umywalni, wyposażonej w popękaną misę i dzban z dwu różnych kompletów. Nie miała na sobie ubrania. Wyglądała na równie osłupiałą jak on, na równie niezdolną do wykonania ruchu.
— Ja... — Urwała, by przełknąć ślinę, a spojrzenie wielkich zielonych oczu zawisło na jego twarzy. — Nie umiałam znaleźć łaźni parowej w tym... mieście, więc pomyślałam sobie, że wypróbuję waszą metodę... — Jej ciało, mimo, że silnie umięśnione, odznaczało się jednak miękkością linii; cała lśniła od wilgoci. Nigdy nie wyobrażał sobie, że może mieć tak długie nogi.
— Myślałam, że zostaniesz dłużej na moście. Ja... — Jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy; przepełnione paniką oczy zogromniały. — Ja nie zrobiłam tego specjalnie, wcale nie chciałam, żebyś mnie zobaczył! Muszę uciec od ciebie. Najdalej jak się da! Muszę!
Znienacka w powietrzu obok niej pojawiła się połyskliwa, pionowa linia. Rozszerzała się, wirując wokół własnej osi, aż powstała z niej brama. Do wnętrza pokoju wpadł podmuch lodowatego wiatru, niosącego gęste płaty śniegu.
— Muszę uciec! — załkała i pomknęła w sam środek śnieżycy.
Brama, wirując, zaczęła się natychmiast ścieśniać, ale Rand bez namysłu przeniósł Moc, blokując ją w połowie poprzedniej szerokości. Nie wiedział, co zrobił ani jak, był natomiast pewien, że to brama do Podróżowania, o którym opowiadał mu Asmodean i którego nie potrafił go nauczyć. Nie było czasu na myślenie. Aviendha, dokądkolwiek uciekła, weszła całkiem naga w samo serce zimowej burzy. Rand podwiązał utkane przez siebie sploty, jednocześnie zrywając wszystkie koce z łóżka, po czym rzucił je na jej ubranie i siennik. Zgarnąwszy razem koce, ubrania i dywaniki, skoczył za nią zaledwie kilka chwil później.
W nocnym powietrzu wypełnionym wirującą bielą skrzeczał lodowaty wiatr. Otulony w Pustkę, mimo to poczuł przeszywający go zimny dreszcz. Z trudem wyodrębniał kształty rozrzucone w ciemności; drzewa, jak mu się zdawało. Nie czuł żadnych woni, tylko przeraźliwy ziąb. Przed nim, w oddali, poruszyła się jakaś sylwetka, zamazana przez mrok i śnieżną zawieruchę; byłby ją przeoczył, gdyby nie wyostrzony dzięki Pustce wzrok. Aviendha biegła co sił w nogach. Brnął za nią po omacku, po kolana w śniegu, przyciskając opasły tobół do piersi.
— Aviendha! Stój! — Obawiał się, że wycie wiatru zagłuszy jego wołanie, ale ona usłyszała. I zaczęła biec jeszcze szybciej. Dobył reszty sił i pognał za nią, potykając się i przewracając w śniegu, który, coraz głębszy, oblepiał jego buty. Ślady pozostawione przez bose stopy szybko ginęły pod białym kożuchem. Jeśli straci ją z oczu w takiej...
— Stójże, ty głupia kobieto! Chcesz się zabić? — Brzmienie jego głosu zdawało się ją podcinać niczym bicz, bo biegła coraz szybciej.
Brnął uparcie, to padając, to niezdarnie podnosząc się na nogi, powalany na ziemię podmuchami porywistego wiatru, potykając się o zaspy śniegu i wpadając na drzewa. Nie mógł spuścić jej z oczu. Wdzięczny był przynajmniej, że w tym lesie, czy cokolwiek to było, drzewa rosły w dużych odstępach.
Odrzucał kolejne pomysły pomykające przez Pustkę. Mógł spróbować odegnać tę burzę — i być może w wyniku tego zamienić powietrze w lód. Osłona z Powietrza przed padającym śniegiem na nic się nie przyda, bo i tak było go dość pod stopami. Mógł wytopić dla siebie ścieżkę za pomocą Ognia — ale ugrzęzłby w błocie. Chyba że...
Przeniósł Moc i śnieg przed nim stopniał na przestrzeni pasa szerokości piędzi, który rozwijał się przed nim w miarę jak biegł. Dzięki unoszącej się parze spadające płatki znikały na wysokości stopy nad piaszczystą glebą. Czuł bijące od niej ciepło przez podeszwy butów. Całe jego ciało, od głowy prawie po same kostki, trzęsło się od chłodu przenikającego do kości; stopy zaś pociły się i wzdragały przed rozgrzaną ziemią. Ale już ją doganiał. Jeszcze pięć minut i...
Nagle, niewyraźna sylwetka, którą cały czas gonił, zniknęła, jakby zapadła się pod ziemię.
Nie odrywając oczu od miejsca, w którym ją widział po raz ostami, biegł najszybciej, jak potrafił. Nagle zaczął rozbryzgiwać lodowatą wodę zalewającą mu kostki, wpadł w nią aż po kolana. Przed nim topniejący śnieg odkrywał coraz większe połacie gruntu, skraj lodu zaś powoli się cofał. Ponad czarną wodą nie unosiła się para. Potok czy rzeka, za dużo było tej wody, by ogrzać choć trochę jej wartki nurt ilością przenoszonej Mocy. Aviendha musiała wbiec na lód, który zapadł się pod nią. Nie uratuje jej, jeśli będzie próbował w tym brodzić. Przepełniony saidinem ledwie zauważał zimno, a mimo to bez opamiętania szczękał zębami.
Cofając się do brzegu, z wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie, jak mu się zdawało, wpadła Aviendha, przenosił strumienie Ognia na wciąż jeszcze nagi grunt, w sporej odległości od potoku, aż wreszcie piasek stopniał, scalił się i zaiskrzył bielą. Nawet podczas takiej burzy pozostanie przez jakiś czas gorący. Postawił na śniegu, tuż obok piasku tobół — jej życie będzie zależało od ponownego odnalezienia koców i dywaników — a potem przebrnął przez głęboką biel do wytopionej ścieżki i legł na niej płasko. Powoli wpełzał na pokryty śniegiem lód.
Przenikliwy wiatr, przed którym kaftan w ogóle go nie chronił, przewiał go na wskroś. Ręce miał zdrętwiałe, stopy zaś pełne życia; przestał dygotać, tylko czasem wstrząsał nim dreszcz. Lodowato spokojny we wnętrzu Pustki, wiedział, co się dzieje; w Dwu Rzekach zdarzały się zadymki śnieżne, może nawet tak paskudne jak ta. Jego ciało poddawało się powoli. Jeśli szybko nie znajdzie źródła ciepła, to będzie mógł spokojnie patrzeć z Pustki na własną śmierć. Ale jeśli on umrze, to umrze również Aviendha. O ile już nie umarła.
Poczuł raczej, niż usłyszał trzask lodu pod własnym ciężarem. Szukające po omacku dłonie wpadły w wodę. To było to miejsce, ale przez wirujący dookoła śnieg ledwie co widział. Młócił rękoma, szukał, pluskając odrętwiałymi palcami. Jedna ręka uderzyła o coś na krawędzi lodu, więc rozkazał palcom się zatrzymać, a wtedy chwycił w garść zamarznięte włosy.
„Trzeba ją wyciągnąć”.
Wlókł ją, czołgając się w tył. Całkiem bezwładna, powoli wysuwała się z wody.
„Nieważne, jeśli lód ją podrapie. Lepsze to, niż gdyby miała zamarznąć na śmierć albo utonąć”.
W tył.
„Ruszaj się. Jak przestaniesz, to ona umrze. Ruszaj się, a żebyś sczezł!”
Pełzł. Podciągając się nogami, zapierając jedną ręką. Drugą wczepił we włosy Aviendhy; nie było czasu, żeby jakoś lepiej ją złapać; ona i tak nic nie czuje.
„Za długo wszystko przychodziło ci łatwo. Lordowie klękali, gai’shain biegali, żeby przynieść ci wina, a Moiraine robiła, co jej kazano”.
W tył.
„Czas wreszcie coś z sobą zrobić, dopóki jeszcze można. Ruszaj się, ty przeklęty, parchaty kozisynu! Ruszaj się!”
Nagle zabolały go stopy; ból pełzł w górę nóg. Obejrzał się dopiero po chwili, a potem przeturlał na parującą łachę stopionego piasku. Smugi dymu unoszące się znad tego miejsca, w którym jego spodnie zaczęły się tlić, rozwiał wiatr.
Sięgnął po omacku po tobołek; owinął Aviendhę od stóp do głów wszystkim, co w nim było — kocami, narzutami z legowiska, szatami. Każde dodatkowe okrycie mogło mieć znaczenie. Dziewczyna miała zamknięte oczy i nie ruszała się. Odsunął koce, żeby przyłożyć ucho do jej piersi. Serce biło tak wolno, że nie był pewien, czy naprawdę je słyszy. Nawet cztery koce i pół tuzina dywaników nie wystarczało, a nie mógł przenieść ciepła w ciało tak jak w ziemię; nawet gdyby bardzo zwężył strumień, prędzej by ją zabił, niż ogrzał. Mimo burzy czuł splot; za pomocą którego zablokował bramę, oddalony o jakąś milę, może dwie. Jeśli spróbuje nieść ją tak daleko, nie przeżyje żadne z nich. Potrzebowali schronienia i to właśnie w tym miejscu.
Przeniósł strumienie Powietrza i śnieg zaczął sunąć ponad ziemią, pod wiatr, gromadząc się w postaci grubych, solidnych zasp o grubości trzech kroków, które zamknęły krąg, pozostawiając otwór wejściowy; budowla wznosiła się coraz wyżej, śnieg zbrylał się, aż wreszcie, szklisty jak lód, zasklepił ją dostatecznie wysoko, by można było w środku stanąć. Wziął Aviendhę na ręce i, zataczając się, wpadł do środka, tkając i wiążąc roztańczone płomienie w kątach schronienia, żeby je oświetlić, przenosząc śnieg, żeby zamknąć otwór wejściowy.
Zrobiło się cieplej, kiedy odciął drogę podmuchom wiatru, ale to nie wystarczało. Za pomocą sztuczki, której nauczył go Asmodean, splótł Powietrze z Ogniem i wokół nich zrobiło się jeszcze cieplej. Nie odważył się podwiązać splotu; gdyby zasnął, mógłby się rozrosnąć i stopić chatę. Płomienie, skoro już o tym mowa, były niemal równie niebezpieczne, by je pozostawiać bez dozoru, ale śmiertelnie zmęczony i przemarznięty do szpiku kości nie dałby rady utrzymać więcej niż jeden splot.
Podczas tego budowania grunt wewnątrz oczyścił się; ukazała się naga piaszczysta gleba, pokryta z rzadka zbrązowiałymi liśćmi, których nie rozpoznawał, oraz niskimi, uschłymi i sparchaciałymi chwastami, równie mu obcymi. Uwolniwszy splot, który ocieplał powietrze, lekko odmroził grunt, po czym zaczął tkać ad nowa. Dzięki temu splotowi mógł delikatnie ułożyć Aviendhę, zamiast ją brutalnie upuścić.
Wsunął rękę pod koce, wyczuł policzek, ramię. Po twarzy dziewczyny ściekały strumyczki wody z odmarzających włosów. On był zimny, ona natomiast lodowata. Potrzebowała jak najwięcej ciepła, każdej drobiny, jaką mógł pozyskać, ale mimo to nie odważył się jeszcze mocniej rozgrzać powietrza. Na ścianach już i tak połyskiwała cieniutka warstewka topniejącego śniegu. Nie czuł się zmarznięty, miał w sobie więcej ciepła niż ona.
Rozebrał się do naga i wsunął pod koce obok niej, układając na zewnątrz mokre ubranie; mogło się przydać do zatrzymania ciepła ciała. Zmysły, uwrażliwione przez Pustkę i saidina, syciły się dotykiem jej ciała. W porównaniu z jej skórą jedwab wydawałby się szorstki...
„Nie myśl!”
Odgarnął wilgotne włosy z jej twarzy. Źle, że ich nie osuszył, ale woda nie była już taka zimna, a zresztą nie miał czym się posłużyć z wyjątkiem koców lub ubrań. Jej oczy pozostawały zamknięte, ale klatka piersiowa nieznacznie drgnęła. Głowa spoczywała na jego ramieniu, wtulona w jego pierś. Równie dobrze mogłaby spać, gdyby w dotyku nie była jak wcielenie zimy. Taka spokojna; ani trochę zła. Taka piękna.
„Przestań myśleć!”
Surowy rozkaz, który dotarł zza skorupy Pustki.
„Mów do niej”.
Próbował mówić o pierwszej lepszej sprawie, jaka przyszła mu do głowy, o Elayne i zamieszaniu, jakie wywołały oba jej listy, ale to szybko przywołało w Pustkę myśli o złotowłosej Dziedziczce Tronu Andor, o całowaniu się z nią w odludnych zakamarkach Kamienia.
„Nie myśl o pocałunkach, głupcze!”
Przerzucił się na Min. O niej nigdy nie myślał w taki sposób. Cóż, kilka snów nie mogło się liczyć. Min spoliczkowałaby go, gdyby kiedykolwiek spróbował ją pocałować, albo wyśmiała i nazwała wełnianogłowym. Tyle że mówienie o jakiejkolwiek kobiecie przypominało mu, że oto trzyma w objęciach taką, która nie ma na sobie ubrania. Przepełniony Mocą czuł jej zapach, czuł każdy cal jej ciała tak wyraźnie, jakby wiódł dłońmi... Pustka zadrżała.
„Światłości, starasz się tylko ją ogrzać! Wyprowadźże myśli z chlewa, człowieku!”
Starając się więc o niej nie myśleć, opowiadał o swoich nadziejach związanych z Cairhien, o przywróceniu pokoju i położeniu kresu klęsce głodu, o poprowadzeniu za sobą narodów bez rozlewu krwi. Ale ten wątek też żył własnym życiem, przywołując na myśl drogę, która nieuchronnie wiodła ku Shayol Ghul, gdzie musiał zmierzyć się z Czarnym i zginąć, jeśli Proroctwa mówiły prawdę. Wyrażanie nadziei na to, że może jednak przeżyje, zakrawało na tchórzostwo. Aielowie nie znali tchórzostwa; najgorszy z nich był odważny jak lew.
— Pęknięcie Świata zabiło słabych — przypomniał sobie słowa Baela — a Ziemia Trzech Sfer zabiła tchórzów.
Zaczął opowiadać o miejscu, w którym się znaleźli, dokąd ich ściągnęła swą nagłą, bezsensowną ucieczką. Miejsce odludne i takie obce, i do tego ten śnieg... Bezsensowna ucieczka. Szaleństwo! Wiedział jednak, że była to ucieczka przed nim. Uciekła przed nim... Jak ona musi go nienawidzieć, skoro wolała to zrobić, zamiast zwyczajnie poprosić, by wyszedł i pozwolił jej się umyć w samotności.
— Powinienem był zapukać. (Do drzwi własnej sypialni?) — Wiem, że nie chcesz przebywać w moim towarzystwie. Wcale nie musisz. Wrócisz do namiotów Mądrych, czegokolwiek by żądały, cokolwiek by mówiły. Już nigdy więcej nie będziesz musiała się do mnie zbliżać. A jeśli się zbliżysz, to ja... to ja cię odeślę. — Skąd to wahanie w tym momencie? Odnosiła się do niego z gniewem, pełna złości wtedy, gdy była przytomna, i była taka chłodna, obca, gdy spała... — To było wariactwo. Mogłaś się zabić.
Znowu gładził ją po włosach; nie potrafił przestać.
— Jak jeszcze raz zrobisz coś tak zwariowanego, to skręcę ci kark. Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie, jak ja będę tęsknił za twoim oddechem w nocy? — Tęsknił? Ona go tym doprowadzała do szaleństwa! To on jest szalony. Musi z tym skończyć. — Odejdziesz i to wszystko, nawet gdybym musiał odesłać cię do Rhuidean. Mądre nie będą się mogły sprzeciwić, jeśli przemówię jako Car’a’carn. Już więcej nie będziesz musiała przede mną uciekać.
Drgnęła i ręka, którą mimo woli ją gładził, zastygła nagle. Poczuł, że zrobiła się ciepła. Bardzo ciepła. Powinien okryć się przyzwoicie jednym z koców i odsunąć się. Otworzyła oczy, czyste i ciemnozielone, wpatrzone w niego z powagą z odległości niecałej stopy. Nie wyglądała na zdziwioną, że go widzi i nie wyrwała się. Odjął ręce od jej ciała, zaczął się odsuwać, a ona uchwyciła garść jego włosów w bolesnym uścisku. Gdyby się poruszył, prawdopodobnie by mu je wyrwała. Nie dała mu szansy, by mógł cokolwiek wytłumaczyć.
— Obiecałam mojej prawie-siostrze, że będę cię pilnować. — Wydawała się mówić także do siebie, nie tylko do niego, niskim, pozbawionym emocji głosem. — Uciekałam przed tobą najszybciej, jak umiałam, żeby ochronić swój honor. Ale ty mnie dopadłeś nawet tutaj. Pierścienie nie kłamią, a ja już dłużej nie mogę uciekać. — Jej głos nabrał stanowczości. — Nie będę już więcej uciekała.
Rand próbował ją spytać, co miała na myśli, jednocześnie starając się wyplątać jej palce z włosów, ale ona chwyciła jeszcze jedną garść z drugiej strony i przyciągnęła jego usta do swoich. To był koniec wszelkiej racjonalnej myśli; Pustka rozleciała się na kawałki, saidin umknął. Wiedział, że nawet gdyby chciał, to i tak nie umiałby się powstrzymać, zresztą taka chęć wcale nie przychodziła mu do głowy, a ona najwyraźniej też tego nie chciała. W rzeczy samej, ostatnia spójna myśl, jaka przyszła mu do głowy, była taka, że chyba jej nie powstrzyma.
Dużo później — dwie godziny, może trzy; nie bardzo był pewien — leżał na dywanikach, nakryty kocami, z dłońmi podłożonymi pod głową, wpatrzony w Aviendhę, która badała śliskie, białe ściany. Trzymały zaskakującą ilość ciepła; nie musiał na powrót przywierać do saidina, żeby zagrodzić drogę zimnu albo ogrzać powietrze. Przy wstawaniu przeczesała tylko włosy palcami i paradowała przed nim, zupełnie nie zawstydzona nagością. Co prawda było trochę za późno na wstyd, i to z powodu czegoś tak nieznaczącego jak brak ubrania. Kiedy wywlekał ją z wody, bał się, że ją porani, ale teraz zauważył, że miała na ciele mniej zadrapań niż on i zdawały się wcale nie szpecić jej urody.
— Co to jest? — spytała.
— Śnieg. — Wyjaśnił pojęcie śniegu najlepiej jak umiał, ale ona tylko potrząsała głową, trochę ze zdziwienia, a trochę nie dowierzając. Dla kogoś, kto wychował się w Pustkowiu, zamarznięta woda spadająca z nieba musiała być czymś równie niemożliwym jak fruwanie. Wyglądało na to, że w Pustkowiu śnieg spadł dopiero wtedy, gdy on to sprawił.
Nie potrafił powstrzymać westchnienia żalu, kiedy zaczęła wkładać bieliznę.
— Mądre mogą nas ożenić, zaraz jak wrócimy. — Nadal wyczuwał splot, dzięki któremu brama była wciąż otwarta.
Ciemnoruda głowa Aviendhy wyskoczyła z otworu w koszuli; dziewczyna patrzyła na niego spokojnie. Nie wrogo, ale też nie przyjaźnie. Stanowczo.
— Na jakiej podstawie uważasz, że jakiś mężczyzna miałby prawo prosić mnie o to? A poza tym należysz przecież do Elayne.
Otworzył usta ze zdziwienia.
— Aviendha, przecież my właśnie... My dwoje... Światłości, musimy się teraz pobrać. Choć ja wcale nie robię tego, bo muszę — dodał pośpiesznie. — Ja tego chcę. — Wcale nie był tego pewien. Wydawało mu się, że być może ją kocha, ale wydawało mu się, że kocha również Elayne. I z jakiegoś powodu stale wracał myślami do Min.
„Jesteś takim samym rozpustnikiem jak Mat”.
Ale przynajmniej raz mógł uczynić coś słusznego dlatego, że to było słuszne.
Pociągnęła pogardliwie nosem i obmacała pończochy, by sprawdzić, czy są suche, po czym usiadła, żeby je włożyć.
— Egwene opowiadała mi o waszych obyczajach małżeńskich w Dwu Rzekach.
— Chcesz zaczekać rok? — spytał z niedowierzaniem.
— Rok? A tak, właśnie o tym mówię.
Nigdy dotąd nie zwracał uwagi na to, ile nogi pokazuje kobieta przy wciąganiu pończochy; dziwne, wydało mu się to takie podniecające, mimo że przed chwilą widział ją zupełnie nagą, spoconą i... Musiał się mocno skupić, żeby jej słuchać.
— Egwene opowiadała mi, że zamierzała poprosić swą matkę, by ta pozwoliła jej poślubić ciebie, ale zanim o tym w ogóle wspomniała, matka powiedziała, że będzie musiała odczekać cały rok, nawet jeśli zaplecie włosy w warkocz. — Aviendha skrzywiła się, jedno z kolan trzymała niemal pod brodą. — Czy tak to właśnie jest? Mówiła, że dziewczynie nie wolno splatać włosów, dopóki nie dorośnie do małżeństwa. Czy ty w ogóle rozumiesz, o czym ja mówię? Wyglądasz jak tamta... ryba... którą Moiraine złowiła w rzece.
W Pustkowiu nie było żadnych ryb; Aielowie znali je jedynie z książek.
— Jasne, że tak — odparł. Równie dobrze mógł być głuchy i ślepy, nic z tego nie rozumiał. Wiercąc się pod kocami, starał się mówić pewnym głosem. — W każdym razie... Cóż, obyczaje bywają skomplikowane, a ja nie jestem pewien, o których ty mówisz.
Przez chwilę patrzyła na niego podejrzliwie, ale obyczaje samych Aielów były tak pogmatwane, że uwierzyła mu. W Dwu Rzekach młodzi prowadzali się razem przez rok, a jeśli się okazało, że mają się ku sobie, następowały zrękowiny, a wreszcie małżeństwo; tak wyglądał ten obyczaj. Ubierała się, mówiąc dalej.
— Chodziło mi o to, że w ciągu tego roku dziewczyna prosi o pozwolenie swoją matkę, a także Wiedzącą. Nie mogę powiedzieć, bym to rozumiała. — Biała bluzka, którą właśnie wciągała przez głowę, na moment stłumiła jej słowa. — Jeśli ona go chce, a jest dostatecznie dorosła do zamążpójścia, to po co jej pozwolenie? Ale ty to rozumiesz? Zgodnie z moimi obyczajami — ton jej głosu mówił, że tylko one się liczą — to ja powinnam cię poprosić, a ja tego nie uczynię. Wedle waszych obyczajów — pokręciła głową, zapinając pasek — nie otrzymałam zgody od mojej matki. A ty, jak przypuszczam, potrzebowałbyś zgody ojca? Czy też twojego ojca-brata, jako że twój ojciec nie żyje. Nie mamy tych pozwoleń, więc nie możemy się pobrać. — Złożyła chustę i obwiązała nią czoło.
— Rozumiem — powiedział osłabłym głosem. Każdy chłopak w Dwu Rzekach, który prosił swego ojca o taką zgodę, dopraszał się jednocześnie, by go porządnie wytargano za uszy. Kiedy sobie przypomniał tych, którzy jak durnie zamartwiali się, że ktoś, obojętnie kto, dowie się, co oni robili z dziewczyną, którą zamierzali poślubić... Przypomniał sobie nawet, jak to Nynaeve przyłapała Kimry Lewin i Bara Dowtry’ego na stryszku z sianem ojca Bara. Kimry nosiła włosy splecione w warkocz od pięciu lat, ale kiedy Nynaeve z nią się rozprawiła, sprawę przejęła pani Lewin. Koło Kobiet omal nie obdarło wówczas ze skóry biednej Kimry, a to i tak było nic w porównaniu z tym, co robiły z nią podczas tego miesiąca, który ich zdaniem był najkrótszym przyzwoitym czasem czekania na wesele. Ukradkiem żartowano, ale tylko tam, gdzie to nie mogło dotrzeć do Koła Kobiet, że ani Bar, ani Kimry nie byli w stanie siadać podczas pierwszego tygodnia ich małżeństwa.
— Kiedy mnie się zdaje, że Egwene nie mogła znać wszystkich obyczajów mężczyzn — ciągnął. — Kobiety nie wiedzą wszystkiego. Bo widzisz, ja to wszystko zacząłem, więc musimy się pobrać. Pozwolenie nie jest w takim przypadku ważne.
— Ty to zacząłeś? — Jej prychnięcie było złośliwe i znaczące. Kobiety z Pustkowia, z Andoru, skądkolwiek, posługiwały się tego typu dźwiękami niczym kijami, którymi poszturchiwały albo obijały człowieka. — To zresztą nieważne, bo przecież wyznajemy obyczaje Aielów. To się więcej nie powtórzy, Randzie al’Thor.
Był zaskoczony — i zadowolony — że słyszy żal w jej głosie, kiedy kontynuowała:
— Należysz do prawie-siostry mojej prawie-siostry. Mnie obowiązuje toh względem Elayne, ale to nie jest twoja sprawa. Masz zamiar leżeć tutaj całą wieczność? Słyszałam, że mężczyźni robią się po tym leniwi, ale przecież klany będą niebawem gotowe do porannego wymarszu. Musisz tam być. — Nagle przez jej twarz przebiegł skurcz przerażenia, aż uklękła zatrwożona. — O ile możemy wrócić. Nie jestem pewna, czy pamiętam, w jaki sposób zrobiłam tę dziurę, Randzie al’Thor. Musisz poszukać naszej drogi powrotnej.
Odparł, że zablokował jej bramę i że nadal ją czuje. Aviendzie wyraźnie ulżyło, uśmiechnęła się nawet do niego. I stawało się coraz bardziej oczywiste, kiedy poprawiała pończochy i spódnice, że nie ma zamiaru się odwrócić, gdy on będzie się ubierał.
— Wet za wet — mruknął po dłuższej chwili i wygramolił się spod koców.
Usiłował być równie nonszalancki jak ona przedtem, co bynajmniej nie okazało się łatwe. Czuł na sobie jej wzrok niczym dotyk, nawet kiedy się od niej odwracał. I doprawdy, po co stwierdzenie, że ma ładne pośladki; on nie powiedział przecież ani słowa o tym, co jemu się u niej podoba. Zrobiła to chyba tylko po to, żeby się zaczerwienił. Kobiety nie patrzą przecież na mężczyzn w taki sposób.
„I nie proszą o zgodę swych matek, żeby...?”
Dotarło do niego, że życie z Aviendhą nie będzie wcale takie łatwe.