Mat leżał z zamkniętymi oczami i rozkoszował się dotykiem kciuków Melindhry wędrujących w dół po jego kręgosłupie. Nic nie było równie przyjemne jak masaż po długim dniu spędzonym w siodle. Cóż, po prawdzie to istniały rzeczy przyjemniejsze, ale w tej chwili miał ochotę poprzestać wyłącznie na jej dłoniach.
— Jesteś dobrze umięśniony jak na tak niskiego mężczyznę, Macie Cauthon.
Otworzył jedno oko i spojrzał na nią; siedziała na nim okrakiem. Rozpaliła ogień dwukrotnie większy, niźli to było konieczne i teraz pot ściekał po jej ciele. Jej piękne złote włosy były krótko przycięte, wyjąwszy charakterystyczny dla Aielów kosmyk u nasady karku, i przylegały ściśle do czaszki.
— Jeżeli jestem dla ciebie za niski, zawsze możesz poszukać kogoś innego.
— Mnie się taki podobasz — zaśmiała się, czochrając mu włosy. Były dłuższe niż jej. — I jesteś milutki. Rozluźnij się. Na nic się to nie zda, jeśli będziesz się napinał.
Jęknął i na powrót zamknął oczy. Milutki?
„Światłości!”
I niski. Tylko w oczach Aielów mógł uchodzić za niskiego. W każdym innym kraju, we wszystkich, jakie dotąd odwiedził, był wyższy od większości mężczyzn, choć czasem tylko nieznacznie. Pamiętał czasy, kiedy był wysoki. Wyższy od Randa, gdy wyruszał przeciwko Arturowi Hawkwingowi. I jak był o dłoń niższy niż teraz. gdy walczył u boku Maecine przeciwko Aelgari. Rozmawiał na ten temat z Lanem, twierdząc, że imiona te gdzieś przypadkowo wpadły mu w ucho; Strażnik poinformował go, że Maecine był królem Eharon, jednego z Dziesięciu Narodów — tyle Mat już sam wiedział — jakieś czterysta lub pięćset lat przed Wojnami z Trollokami. Lan wątpił, by nawet Brązowe Ajah wiedziały więcej; tyle zostało zatracone podczas Wojen z Trollokami, jeszcze więcej podczas Wojny Stu Lat. Takie były najwcześniejsze i najmłodsze wspomnienia, jakie zostały mu wtłoczone do głowy. Nic z czasów po Arturze Paendragu Tanreallu i nic sprzed Maecine z Eharon.
— Zimno ci? — zapytała z niedowierzaniem Melindhra. — Drżysz.
Zeszła z niego i usłyszał, jak dorzuca drew do ognia; w tym miejscu chrustu było pod dostatkiem. Dała mu mocnego klapsa, kiedy weszła z powrotem na koc i wymruczała:
— Silne mięśnie.
— Rób tak dalej — wymamrotał — a pomyślę, że masz zamiar upiec mnie na kolację niczym trollok.
Nie chodziło o to, żeby mu nie było dobrze z Melindhrą — przynajmniej dopóki powstrzymywała się od wytykania, że jest odeń wyższa — ale zaczynał się czuć już trochę niewygodnie w tej sytuacji.
— Nie będę cię piekła, Matrimie Cauthon. — Jej kciuki mocno zagłębiły się w jego ramionach. — Teraz dobrze. Rozluźnij się.
Zakładał, że któregoś dnia się ożeni i osiądzie na stałe w jednym miejscu. Tak właśnie zazwyczaj postępowali ludzie. Kobieta, dom, rodzina. Przykuty do jednego miejsca na resztę swego życia.
„Nigdy nie słyszałem o żonie, która by lubiła, jak jej mąż pije i gra”.
A jeszcze było to, co powiedzieli ci ludzie po drugiej stronie drzwi, będących ter’angrealem. Że przeznaczone mu jest „poślubić Córkę Dziewięciu Księżyców”.
„Przypuszczam, że mężczyzna musi się wcześniej czy później ożenić”.
Z pewnością jednak nie miał zamiaru brać sobie żony spośród Aielów. Miał ochotę tańczyć z tak dużą ilością kobiet, jak się da i dopóki się da.
— Myślę, że nie jesteś przeznaczony do pieczenia na rożnie, ale do wielkich zaszczytów — powiedziała cicho Melindhra.
— To brzmi nieźle.
Tylko że teraz nie potrafił sprawić, by inna kobieta choć spojrzała na niego, czy to Panna, czy któraś z pozostałych. Tak jakby Melindhra zawiesiła na nim wielką tablicę z napisem WŁASNOŚĆ MELINDHRY Z JUMAI SHAIDO. No może dwa ostatnie słowa by się na niej nie znalazły. A jednak któż może wiedzieć, do czego zdolne są kobiety Aielów, a w szczególności Panna Włóczni? Kobiety rozumowały inaczej niż mężczyźni, kobiety Aielów zaś rozumowały inaczej niż ktokolwiek na świecie.
— To dziwne, że do takiego stopnia pomniejszasz swoją wartość.
— Pomniejszam swoją wartość? — wymamrotał. Jej dłonie naprawdę przynosiły ukojenie; znikały splątane węzły mięśni, o których nawet nie wiedział. — W jaki sposób?
Zastanawiał się, czy to ma coś wspólnego z naszyjnikiem. Melindhra wyraźnie przypisywała mu wielką wagę, a przynajmniej samemu faktowi ofiarowania. Rzecz jasna, nie nosiła go. Panny nie nosiły biżuterii. Ale miała go w swej sakwie i pokazywała każdej kobiecie, która o to poprosiła.
— Sam stawiasz się w cieniu Randa al’Thora.
— Nie stawiam się w niczyim cieniu — powiedział z roztargnieniem.
To nie może chodzić o naszyjnik. Dawał przecież biżuterię również innym kobietom, także Pannom; lubił ofiarowywać prezenty pięknym dziewczynom, nawet jeśli w zamian otrzymywał tylko uśmiech. Nigdy nie; oczekiwał niczego więcej. Jeżeli kobieta nie lubi się całować i przytulać w takim stopniu jak on, to jaki ma to sens?
— Oczywiście pozostawanie w cieniu Car’a’carna to swoisty zaszczyt. Chcąc być blisko potężnych, musisz stać w ich cieniu.
— Cieniu — zgodził się Mat, nawet nie słysząc tego, co powiedziała.
Czasami kobiety przyjmowały jego podarunki, czasami nie, żadna jednak nie deklarowała, że go zdobędzie. To naprawdę przepajało go goryczą. Nie miał zamiaru pozwolić, by posiadła go jakakolwiek kobieta, nieważne jak piękna. I niezależnie od tego, jak zręcznie rozluźniała dłońmi węzły splątanych mięśni.
— Twoje blizny powinny być bliznami honoru zdobytymi we własnym imieniu, nie zaś takimi jak ta. — Palcem przesunęła po wisielczej bliźnie otaczającej jego szyję. — Czy otrzymałeś ją w służbie Car’a’carna?
Strząsnął jej dłonie z pleców, uniósł się na łokciach i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
— Czy jesteś pewna, że „Córka Dziewięciu Księżyców” nic dla ciebie nie znaczy?
— Już ci powiedziałam, że nie. Połóż się.
— Jeżeli mnie okłamujesz, przysięgam, iż spuszczę ci lanie.
Wsparła dłonie na biodrach i spojrzała na niego groźnie.
— Czy sądzisz, że jesteś w stanie... spuścić mi lanie, Matrimie Cauthon?
— Przynajmniej spróbuję. — Prawdopodobnie mogłaby przedziurawić mu żebra włócznią. — Przysięgasz, że nigdy nie słyszałaś o Córce Dziewięciu Księżyców?
— Nigdy w życiu — oznajmiła powoli. — Kim ona jest? Albo czym? Połóż się i pozwól mi...
Nagle rozległ się śpiew kosa, zdawał się dobiegać zewsząd, jakby ptak śpiewał w samym namiocie, a także na zewnątrz; po chwili zaśpiewał drozd. Dobre ptaki z Dwu Rzek. Rand wybrał do swych zabezpieczeń głosy tych, które zgodnie z jego wiedzą nie występowały w Pustkowiu.
W jednej chwili Melindhra zeskoczyła z niego, owinęła shoufę wokół głowy i pochwyciwszy tarczę oraz włócznie, zasłoniła twarz. I w takim stanie wyskoczyła z namiotu.
— Krew i popioły! — mamrotał Mat, wbijając się w spodnie. Drozd oznaczał południe. On i Melindhra rozbili swój namiot na południu wraz z Chareen, tak daleko od Randa, jak się tylko dało, nie opuszczając jednocześnie obozowiska. Ale nie miał zamiaru śladem Melindhry wybiegać w te kolczaste krzewy nago. Kos oznaczał północ, gdzie rozbili obóz Shaarad; tamci nadeszli z dwóch stron naraz.
Wzuł buty i spojrzał na srebrną głowę lisa leżącą obok koców. Na zewnątrz rozbrzmiewały już krzyki, metal szczękał o metal. W końcu wreszcie udało mu się zrozumieć, że to ten medalion w jakiś sposób nie pozwolił Moiraine Uzdrowić go, kiedy próbowała za pierwszym razem. Dopóki jego skóra miała z nim kontakt, Moc nie oddziaływała na niego. Nigdy nie słyszał o Pomiocie Cienia zdolnym do przenoszenia, ale przecież były te Czarne Ajah — tak powiedział Rand, a on mu wierzył — i zawsze istniała szansa, że jeden z Przeklętych w końcu przyszedł po Randa. Założył skórzany rzemień na szyję, tak że medalion spoczął na jego piersi, porwał swoją włócznię naznaczoną sylwetkami kruków i wypełzł w oświetloną księżycową poświatą zimną noc.
Nie zdążył nawet poczuć dojmującego chłodu. Jeszcze nie wylazł z namiotu do końca, a już omal nie stracił głowy pod wygiętym niczym ostrze kosy mieczem trolloka. Padł na twarz, ostrze musnęło mu włosy, przetoczył się i stanął na nogach z włócznią gotową do ciosu.
Na pierwszy rzut oka, w tych ciemnościach trollok mógł ujść za zwalistego mężczyznę, wysokiego jak półtora Aiela, odzianego w czarną kolczugę z kolcami wokół ramion i łokci, z hełmem, do którego przyczepiono rogi kozła. Ale w istocie rogi te wyrastały z nazbyt ludzkiej czaszki, a pod oczyma sterczał koźli pysk.
Trollok rzucił się na niego z obnażonymi zębami i zawył. Mat zakręcił włócznią niby pałką, odbił w bok ciężkie, wygięte ostrze i przeszył korpus stwora; kolczuga rozstąpiła się pod wykutą Mocą stalą równie łatwo jak ciało, które przykrywała. Trollok o koźlim pysku zawył dziko, zwierzęco, a Mat wyrwał swą broń z jego cielska i odskoczył na bok, kiedy tamten padał.
Zewsząd otaczali go Aielowie, niektórzy ubrani jedynie do połowy, ale wszyscy z czarnymi zasłonami na twarzach, walczyli z trollokami — w mroku lśniły wygięte kły dzików, migotały wilcze pyski lub orle dzioby, w łapach fruwały te dziwnie wygięte miecze, topory z kolcami po przeciwnej stronie ostrza, trójzęby i włócznie. Tu i tam niektóre używały potężnych łuków, aby wystrzeliwać strzały o haczykowatych grotach, wielkie niczym włócznie. Wraz z trollokami walczyli również ludzie, w złachmanionych kaftanach, z mieczami w dłoniach, krzyczeli rozpaczliwie, gdy przychodziło im umierać pośród cierni.
— Sammael!
— Sammael i Złote Pszczoły!
Sprzymierzeńcy Ciemności padali właściwie od razu, gdy starli się z Aielami, ale trolloki umierały wolniej.
— Nie jestem żadnym przeklętym bohaterem! — Wrzasnął Mat, kierując swój okrzyk w przestrzeń, kiedy starł się z trollokiem o pysku niedźwiedzia i włochatych uszach; ten był już jego trzecim. Stwór posługiwał się toporem o długim stylisku zakończonym błyszczącym ostrzem, dość wielkim, by nim rozłupać drzewo — niczym zabawkę podrzucał go w swych potężnych, owłosionych dłoniach. To przebywanie blisko Randa było przyczyną tych wszystkich kłopotów. A on chciał od życia tylko kubka dobrego wina, gry w kości i kilku ładnych dziewczyn.
— Nie chcę się w to więcej mieszać! — Zwłaszcza gdy Sammael jest gdzieś w pobliżu. — Słyszysz mnie?
Trollok padł z rozciętym gardłem, a wtedy okazało się, że stoi przed nim Myrddraal, który dopiero co zabił dwóch Aielów. Półczłowiek wyglądał jak mężczyzna, biały niczym mąka, w czarnej zbroi z nachodzących na siebie łusek, przypominającej skórę węża. Poruszał się również jak wąż, zwinnie, jakby nie miał kości, płynny i szybki; czarny niczym noc płaszcz wisiał na nim nieruchomo, niezależnie od gwałtowności ruchów. I nie miał oczu. Tylko śmiertelnie białą fałdę skóry w miejscu, gdzie powinny się znajdować.
To bezokie spojrzenie zwróciło się na niego, a wtedy zadrżał, strach zmroził mu krew w żyłach.
— Spojrzenie Bezokiego to strach — powiadali w Ziemiach Granicznych, a tam się powinni na tym znać; zresztą nawet Aielowie przyznawali, że wzrok Myrddraala przenika mrozem aż do szpiku kości. To była najważniejsza broń potwora. Półczłowiek zdawał się płynąć nad ziemią, kiedy ruszał na mego.
Mat skoczył mu na spotkanie, głośno krzycząc, włócznia wirowała mu w dłoniach niczym pałka, jakby napędzana własną mocą. Potwór miał w ręku klingę czarną jak płaszcz, miecz wykuty w kuźniach Thakan’dar, gdyby choć zadrasnął go tym ostrzem, byłoby właściwie po nim, chyba żeby Moiraine udało się go szybko Uzdrowić. Ale istniał tylko jeden pewny sposób, by zwyciężyć Pomora. Ciągły atak. Trzeba go pokonać, zanim on pokona ciebie, a najlżejsza choćby myśl o obronie może być już zaproszeniem skierowanym do własnej śmierci. Nie mógł nawet kątem oka dostrzec bitwy, która gorzała wokół.
Ostrze Myrddraala zamigotało niczym język węża, skoczyło naprzód jak czarna błyskawica, ale tylko po to, by powstrzymać atak Mata. Kiedy naznaczona krukami, wykuta w ogniu Mocy stal spotkała się z metalem wytopionym w Thakan’dar, wokół posypały się jasnobłękitne skry, rozległ się trzask wyładowań.
Nagle wściekły atak Mata napotkał ciało. Czarny miecz wraz z trzymającą go bladą dłonią poleciał w bok, kolejny zaś cios otworzył gardło Myrddraala; Mat jednak nie poprzestał na tym. Pchnął w serce, podciął jedno ścięgno kolanowe, potem drugie, wszystko właściwie w kolejnych, następujących po sobie ruchach. Dopiero wówczas odsunął się na bok od istoty, która wciąż szarpała się, wijąc na ziemi, drapiąc grunt jedną dłonią i kikutem drugiej, z ran spływała atramentowa krew. Półludziom dużo czasu zabierało poddanie się śmierci; walczyli o życie aż do nadejścia świtu.
Mat rozejrzał się dookoła i stwierdził, że atak właściwie już się skończył. Ci Sprzymierzeńcy Ciemności czy trolloki, którzy nie padli, uciekli; przynajmniej nie widział żadnych stojących sylwetek oprócz Aielów. Niektórzy z nich również leżeli na ziemi. Zdarł chusteczkę z karku zabitego Sprzymierzeńca Ciemności i otarł krew Myrddraala z ostrza swej włóczni. Gdyby została na nim zbyt długo, mogłaby nadeżreć metal.
Ten nocny napad nie miał najmniejszego sensu. Wnioskując z ciał, których liczbę mógł oszacować w księżycowej poświacie, zarówno ludzkich, jak trolloków, żaden z napastników nie przedarł się choćby za pierwszą linię namiotów. I nawet ze znacznie większymi siłami nie mogliby liczyć na wiele więcej.
— Co to była, co krzyczałeś? Coś tam carai. Dawna Mowa?
Obejrzał się i spojrzał w twarz Melindhrze. Odpięła już zasłonę, ale wciąż nie miała na sobie nic prócz shoufy. Wokół mógł dostrzec inne Panny, a także mężczyzn, mających na sobie równie niewiele, i troszczących się o to w takim samym stopniu. Nie mieli w sobie ani odrobiny skromności, to było ta. Żadnej skromności. Ona nawet zdawała się nie czuć panującego zimna, chociaż przy każdym oddechu z jej ust wydobywała się para. Był równie spocony jak ona, ale teraz, kiedy walka o życie już go nie pochłaniała, marzł.
— Coś, co kiedyś słyszałem — poinformował ją. — Lubię dźwięk tych słów.
Carai an Caldazar! Za honor Czerwonego Orła. Bitewne zawołanie Manetheren. Większość jego wspomnień pochodziła z Manetheren. Niektóre z nich nawiedzały go jeszcze, zanim przestąpił tamte wykoślawione drzwi. Moiraine mówiła, że to zew Dawnej Krwi dobywa się z niego. Wszystko dobrze, dopóki nie zacznie dobywać się zeń jego własna krew.
Otoczyła ręką jego ramiona, gdy tylko ruszył do namiotu. — Widziałam, jak walczyłeś z Jeźdźcem Nocy, Macie Cauthon. — To było jedno z imion, nadane Myrddraalom przez Aielów. — Jesteś tak wysoki, jak powinien być mężczyzna.
Uśmiechnął się i objął ją w talii, ale nie potrafił wyrzucić tego ataku ze swojej głowy. Pragnął — jego myśli były nazbyt uwikłane w te niechciane wspomnienia — ale nie potrafił. Dlaczego ktoś miałby się porywać na tak beznadziejny szturm? Tylko głupiec napada bez powodu przeważające siły. To była myśl, której nie potrafił odegnać. Nikt nie atakuje bez powodu.
Słysząc wołanie ptaków, Rand obudził się natychmiast, a kiedy odrzucił koce, pochwycił saidina i wybiegł na dwór, bez kaftana, bez butów. Noc była zimna, rozświetlona księżycową poświatą, odległe odgłosy bitwy dobiegały ze wzgórz położonych poniżej wejścia do przełęczy. Wokół niego Aielowie kłębili się niczym mrówki, biegnąc w noc ku miejscu, skąd również mógł nadejść atak. Ale wówczas przecież zabezpieczenia zadziałają ponownie — Pomiot Cienia na przełęczy sprowokuje okrzyk zięby — dopóki ich nie zdejmie rankiem, nie było jednak powodu, by głupio ryzykować.
Wkrótce na przełęczy na powrót zapanowała cisza, gai’shain wrócili do swych namiotów, nawet teraz nie mieli prawa wziąć do ręki broni, pozostali Aielowie obsadzili miejsca, które mogły zostać zaatakowane. Nawet Adelin odeszła wraz z pozostałymi Pannami, jakby wiedziała, że je zatrzyma, jeśli zaczekają. Słyszał niewyraźne pomruki dobiegające od strony wozów stojących blisko murów miasta, ale ani woźnice, ani Kadere się nie pokazali; zresztą wcale się tego po nich nie spodziewał. Dalekie odgłosy bitwy — krzyki, wrzaski, jęki umierających — dochodziły z dwu miejsc. Oba znajdowały się niżej, ale dość daleko od niego. Ludzie skupili się również wokół namiotów Mądrych; wychodziło na to, że przyglądali się odległej bitwie.
Atak na obóz położony niżej nie miał najmniejszego sensu. To nie mogli być Miagoma, chyba że Timolan przyjął Pomiot Cienia do swego klanu, ale było to równie prawdopodobne, jak Białe Płaszcze werbujący trolloki. Odwrócił się, chcąc wrócić do namiotu, i wtedy, choć otoczony Pustką, zadrżał.
Aviendha wyszła na zalaną poświatą księżycową noc, owinęła się kocem. Tuż za nią stał wysoki mężczyzna otulony ciemnym płaszczem; cienie tańczyły na wychudzonej twarzy, zbyt bladej, o nazbyt wielkich oczach. Rozległ się jękliwy zaśpiew, a płaszcz rozwinął się w szerokie skórzaste skrzydła niby u nietoperza. Ruszając się niczym we śnie, Aviendha szła bezwolnie ku oczekującym ją objęciom.
Rand przeniósł i cienka na palec pręga ognia stosu, strzała stężałego światła, przemknęła obok Aviendhy, trafiając Draghkara w głowę. Skutek działania wąskiej strugi płomienia był wolniejszy, ale równie pewny jak podczas napaści Psów Czarnego. Stwór rozjarzył się negatywami swych barw, to co ciemne stało się jasne, to co jasne było teraz ciemne, a po chwili tylko płaty sadzy niczym ćmy fruwały w powietrzu.
Aviendha potrząsnęła głową, gdy jękliwe zawodzenie umilkło, spojrzała na znikające cząstki ciała monstrum i odwróciła się w stronę Randa, ciaśniej owijając się kocem. Uniosła dłoń, a strumień ognia o średnicy większej niż przekrój ludzkiej głowy runął w jego stronę.
Śmiertelnie zaskoczony, mimo spowijającej go Pustki nawet nie pomyślał o Mocy, rzucił się tylko na ziemię, chcąc uniknąć falujących płomieni. Zgasły w jednej chwili.
— Co ty wyprawiasz? — warknął na poły wściekły, na poły wstrząśnięty, do tego stopnia, że granice Pustki pękły, a saidin wyrwał się z jego uchwytu. Niezdarnie wstał i ruszył w jej stronę. — To przewyższa wszelką niewdzięczność, o jakiej kiedykolwiek słyszałem!
Miał zamiar potrząsać nią dopóty, dopóki nie zacznie szczękać zębami.
— Właśnie uratowałem ci życie, mówię to na wypadek, gdybyś nie spostrzegła, a jeśli udało mi się obrazić jakiś przeklęty obyczaj Aielów, to nie...!
— Następnym razem — odwarknęła — zostawię wielkiego Car’a’carna, by radził sobie na własną rękę!
Otuliła się kocem i zesztywniała wślizgnęła się do namiotu.
Po raz pierwszy obejrzał się za siebie. I spojrzał na następnego Draghkara, który zdążył się już zmienić w kupkę spowitą płomieniem. Był tak wściekły, że nie usłyszał trzaskania i syczenia płonącego mięsa, nie poczuł odoru palonego tłuszczu. Nawet nie wyczuł zła, którym promieniował potwór. Draghkar zabijał, wpierw wysysając duszę, dopiero potem życie. Musiał być blisko, by tego dokonać, ale ten leżał w odległości nie większej niż dwa kroki od miejsca, gdzie przedtem stał. Nie był pewien, jak skuteczna jest pieśń Draghkara wobec kogoś, kto wypełniony jest saidinem, niemniej cieszyło go, że nie musi sprawdzać tego na własnej skórze.
Wciągnął głęboko powietrze, ukląkł przed klapą namiotu. — Aviendha? — Nie potrafił wejść do środka. Lampa była zapalona, a ona mogła swobodnie siedzieć tam naga, w ten sposób dając mu nauczkę, na którą zresztą ze wszech miar zasłużył. — Aviendha, przykro mi. Przepraszam. Okazałem się głupcem, mówiąc takie rzeczy, i nie zapytawszy najpierw, dlaczego. Powinienem wiedzieć, że nie chcesz mi zrobić krzywdy, i ja... ja... jestem głupi — skończył słabym głosem.
— Przynajmniej tyle wiesz, Randzie al’Thor — nadeszła stłumiona odpowiedź. — Jesteś głupcem!
W jaki sposób Aielowie przepraszali? Nigdy o to nie zapytał. Biorąc pod uwagę ji’e’toh, uczenie mężczyzn śpiewania, obyczaje weselne, nie sądził, by miał się kiedykolwiek na to zdobyć.
— Tak, jestem. I przepraszam. — Tym razem odpowiedzi nie było. — Czy leżysz już pod kocem? — Milczenie.
Wymamrotał coś pod nosem, wyprostował się i teraz stał tak, grzebiąc ubranymi tylko w skarpety stopami w zmarzniętej ziemi. Miał zamiar zostać tu, dopóki nie będzie pewien, że ona jest przyzwoicie przykryta. Bez butów i bez kaftana. Pochwycił saidina, razem ze skazą i wszystkim, tylko po to, by wewnątrz Pustki znaleźć schronienie przed zimnem.
Nadbiegły trzy Mądre spacerujące po snach, a wraz z nimi Egwene, wszystkie spoglądały na płonące ciało Draghkara. Potem spojrzały na niego i niemalże identycznym ruchem owinęły szalami ramiona.
— Tylko jeden, dzięki Światłości — powiedziała Amys. — Jestem jednak zaskoczona.
— Były dwa — poinformował ją Rand. — Ja... zniszczyłem tego drugiego.
Skąd ta niepewność w głosie? Tylko dlatego, że Moiraine powiedziała mu o ogniu stosu? Broń taka sama jak każda inna.
— Gdyby Aviendha nie zabiła tego tutaj, mógł mnie dopaść.
— Czułyśmy, jak przenosiła, i dlatego tu jesteśmy — powiedziała Egwene, oglądając go od stóp do głów. Początkowo uznał, że szuka ran, ale potem zobaczył, że ze szczególną uwagą wpatruje się w jego skarpetki, potem zaś przenosi wzrok na namiot, gdzie w szczelinie między klapą a ścianką widniało światło. — Znowu ją zdenerwowałeś, czy tak? Uratowała ci życie, a ty... Mężczyźni!
Z niesmakiem potrząsając głową, przeszła obok niego i wsunęła się do wnętrza namiotu. Słyszał ciche głosy, ale nie potrafił odróżnić słów.
Melaine szarpnęła lekko krawędź swego szala.
— Jeśli nie potrzebujesz nas, to pójdziemy zobaczyć, co się dzieje tam w dole. — Odeszła, nie czekając nawet na pozostałe.
Gdy wreszcie ruszyły za nią, Bair paplała do Amys.
— Zakład, kogo sprawdzi najpierw? Mój ametystowy naszyjnik, który tak ci się podoba, przeciwko tej twojej szafirowej bransolecie?
— Zgoda. Ja wybieram Dorindhę.
Starsza Mądra zachichotała.
— W jej oczach wciąż odbija się Bael. Pierwsza siostra to pierwsza siostra, ale nowy mąż...
Ich głosy ścichły w oddali, a on pochylił się ponownie nad klapą namiotu. Wciąż nie słyszał, co mówią, chyba że przyłożyłby ucho do szczeliny, ale na to nie było go stać. Z pewnością skoro Egwene weszła do środka, Aviendha już się przykryła. Z drugiej zaś strony, Egwene do tego stopnia przyjęła obyczaje Aielów, iż równie dobrze sama mogła się rozebrać.
Cichy szelest pantofli zapowiedział przybycie Moiraine i Lana. Rand wyprostował się. Chociaż słyszał już ich oddechy, buty Strażnika nadal prawie nie wydawały dźwięku. Włosy Moiraine opadały jej na twarz; włożyła ciemną szatę, jedwabie połyskujące w księżycowej poświacie. Lan był całkowicie ubrany, uzbrojony, otulony w ten swój płaszcz, w którym stawał się częścią nocy. Szczęk walki zamierał na wzgórzach poniżej miejsca, gdzie stali.
— Zaskoczony jestem, że nie pojawiłaś się wcześniej, Moiraine. — W głosie miał chłód, ale lepiej, że dotyczyło to głosu, a nie ciała. Wciąż nie puszczał saidina, walczył z nim, przenikliwy ziąb nocy zdawał się czymś odległym. Był go świadom, świadom każdego włoska na swoich przedramionach jeżącego się z zimna pod rękawami koszuli, ale sam chłód nie miał doń dostępu. — Zwykle przychodzisz, by mnie chronić, ledwie wyczujesz kłopoty.
— Nie mam zwyczaju wyjaśniać wszystkiego, co robię i czego nie robię. — Jej głos był tajemniczy i opanowany jak zawsze, jednak nawet w świetle księżyca Rand mógłby niemalże przysiąc, że się zarumieniła. Lan wyglądał na zmartwionego, choć w jego przypadku trudno było coś orzec z całą pewnością. — Nie mogę cię zawsze prowadzić za rękę. W końcu będziesz musiał pójść sam.
— Zrobiłem to dzisiejszej nocy, nieprawdaż? — Zakłopotanie przemknęło po powierzchni Pustki, zabrzmiało to tak. jakby sam wszystkiego dokonał, natychmiast więc dodał: — Aviendha niemalże zdjęła tamtego z mych pleców.
Płomienie palącego się ciała Draghkara powoli dogasały.
— A więc ona tu była — spokojnie odpowiedziała Moiraine. — Nie potrzebowałeś mnie.
Nie bała się, tego był pewien. Widział, jak rzucała się w sarn środek Pomiotu Cienia, operując Mocą równie zręcznie jak Lan swoim mieczem, widział to zbyt często, by uwierzyć w jej strach. Dlaczego więc nie przyszła, kiedy wyczuła Draghkara? Bez wątpienia go wyczuła, Lan zresztą również; to był jeden z darów, jakie Strażnicy otrzymywali dzięki więzi z Aes Sedai. Mógł ją zmusić, by powiedziała prawdę, złapać ją w potrzask, wykorzystując z jednej strony złożoną mu przysięgę, z drugiej niezdolność do kłamstwa. Nie, nie mógł. Albo raczej nie potrafił. Nie potrafiłby zrobić czegoś takiego komuś, kto próbował mu pomóc.
— Przynajmniej teraz wiemy, jaki był sens tego ataku w dole — powiedział. — Abym myślał, że coś ważnego się tam dzieje, a wtedy Draghkar mógłby się podkraść do mnie. Próbowali tego w Siedzibie Zimnych Skał, ale tam również się nie udało. — Tylko że teraz niewiele brakowało, by stało się inaczej, jeżeli w istocie taki był plan. — Dziwne, że nie próbują niczego nowego.
Przed nim Couladin; wszędzie wokół Przeklęci, jak się zdawało. Dlaczego nie może mieć na raz jednego tylko wroga?
— Nie wolno ci nie doceniać Przeklętych, to błąd — powiedziała Moiraine. — Może okazać się śmiertelny w skutkach.
Owinęła się ciaśniej swą szatą, żałując jakby, że nie jest grubsza.
— Godzina już późna. Jeżeli nie potrzebujesz mnie...
Kiedy ona i Lan odeszli, powoli zaczęli się schodzić Aielowie. Niektórzy wykrzykiwali coś na widok Draghkara i wzywali gai’shain, by zajęli się zwęglonym ciałem, inni jednak tylko zwyczajnie patrzyli nań i w milczeniu udawali się do swych namiotów. Od pewnego czasu niczego innego się po nim nie spodziewali.
Wreszcie powróciła Adelin wraz z resztą Panien, nieznacznie powłóczyły nogami w miękkich butach. Spojrzały na zewłok Draghkara odciągany przez odzianych w biel mężczyzn, potem wymieniły spojrzenia i podeszły bliżej.
— Nic się tam nie działo — powoli powiedziała Adelin. — Cały atak poszedł niżej, Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki.
— Krzyczeli „Sammael i Złote Pszczoły”, sama słyszałam — dodała kolejna. Shoufę wciąż miała udrapowaną na głowie, i Rand nie potrafił stwierdzić, która to. Jej głos brzmiał młodo; niektóre z Panien nie miały więcej jak szesnaście lat.
Wziąwszy głęboki oddech, Adelin wyciągnęła ku niemu jedną ze swych włóczni i zamarła, trzymając ją poziomo. Pozostałe postąpiły tak samo, każda miała jedną włócznię.
— My... Ja... zawiodłam — oznajmiła Adelin. — Powinnyśmy tu być, kiedy przyszedł Draghkar. Zamiast tego jak dzieci pobiegłyśmy tańczyć włócznie.
— A co ja mam z tym zrobić? — zapytał Rand, na co Adelin odparła bez śladu wahania:
— Cokolwiek zechcesz, Car’a’carn. Jesteśmy gotowe i nie będziemy się opierać.
Rand potrząsnął głową.
„Przeklęci Aiele i ich przeklęte ji’e’toh”.
— Weźmiecie te włócznie i na powrót będziecie strzec mego namiotu. Dobrze? Ruszajcie. — Wymieniły spojrzenia, zanim go posłuchały, z takim samym wahaniem, z jakim wcześniej zbliżały się do niego. — Niech jedna z was powie Aviendzie, że niebawem wrócę do namiotu — dodał.
Nie miał zamiaru spędzać całej nocy na zewnątrz, zastanawiając się, czy jest już bezpiecznie. Odszedł, a kamienisty grunt urażał jego stopy.
Namiot Asmodeana znajdował się niedaleko. Żaden dźwięk nie wydobywał się ze środka. Odsunął klapę i zajrzał do wnętrza. Asmodean siedział w ciemnościach, gryząc wargę. Drgnął, kiedy zobaczył Randa i nie dał mu nawet szansy, by się odezwał.
— Nie spodziewałeś się chyba, że przyłożę do tego rękę, nieprawdaż? Poczułem Draghkara, ale bez wątpienia potrafisz sam sobie z nimi poradzić. Nigdy nie lubiłem Draghkarów, w ogóle nie trzeba ich było stwarzać. Są głupsze nawet od trolloków. Możesz wydawać im rozkazy, a one czasami zabiją po prostu tego, kto znajdzie się najbliżej. Gdybym wyszedł na zewnątrz, gdybym coś uczynił... A jeśli ktoś by zauważył? Co, jeśli by sobie uświadomili, że to nie ty przenosiłeś akurat w tej chwili? Ja...
— Lepiej dla ciebie, że nic nie zrobiłeś — przerwał mu Rand, siadając ze skrzyżowanymi nogami w ciemnościach. — Gdybym wyczuł cię, wypełnionego saidinem dzisiejszej nocy, mógłbym cię zabić.
Śmiech tamtego był odrobinę drżący.
— O tym też pomyślałem.
— To Sammael zarządził ten dzisiejszy atak. Trolloki i Sprzymierzeńcy Ciemności, w każdym razie.
— To niepodobne do Sammaela, on nie marnuje ludzi — powoli powiedział Asmodean. — Ale wyśle dziesięć tysięcy na śmierć albo po dziesięciokroć tylu, jeżeli tylko w ten sposób zyska coś, co uzna za warte tej ceny. Być może któreś z pozostałych chce, byś myślał, że to on. Nawet gdyby Aielowie brali jeńców... Trolloki nie myślą o niczym więcej prócz zabijania, Sprzymierzeńcy Ciemności zaś wierzą w to, co im się powie.
— To był on. Raz już, w podobny sposób, próbował nakłonić mnie podstępem, bym go zaatakował, to było pod Serendahar.
„Och, Światłości!” — Ta myśl dryfowała po powierzchni Pustki. — „Powiedziałem «mnie»”.
Nie wiedział ani gdzie leżało Serendahar, ani nic na jego temat prócz tego, co właśnie powiedział. Słowa po prostu wyrwały się z jego ust.
Po dłuższej chwili milczenia Asmodean powiedział:
— O tym nie miałem pojęcia.
— Ja jednak chcę wiedzieć, dlaczego? — Rand teraz już ostrożnie dobierał słowa, mając nadzieję, że wszystkie są jego własne. Pamiętał twarz Sammaela, człowieka...
„To nie ja. To nie moje wspomnienia”.
...człowieka mocno zbudowanego, z krótką słomianą brodą. Asmodean opisał mu wszystkich Przeklętych, wiedział jednak, że ten obraz nie powstał na podstawie tego opisu. Sammael zawsze chciał być wyższy i oburzał się, że nie może tego osiągnąć dzięki Mocy. Asmodean nigdy mu o tym nie wspomniał.
— Z twoich słów wynika, że nie zmierzy się ze mną, dopóki nie będzie pewny zwycięstwa, a być może nawet wówczas nie. Powiedziałeś, iż najprawdopodobniej oddałby mnie Czarnemu, gdyby mógł. A więc dlaczego jest teraz taki pewny, że zwycięży, gdy postanowię ruszyć za nim?
Omawiali tę sprawę godzinami, siedząc w ciemnościach i nie dochodząc do żadnych wniosków. Asmodean bronił przekonania, że to było któreś z pozostałych, które miała nadzieję, że w ten sposób napuści Randa na Sammaela, a tym samym pozbędzie się jednego z nich lub obu naraz; przynajmniej Asmodean tak twierdził. Rand czuł na sobie badawcze spojrzenie ciemnych oczu tamtego. Ten błąd był za duży, by go zamaskować.
Kiedy na koniec wrócił do swojego namiotu, Adelin wraz, z dwunastoma Pannami poderwała się natychmiast na równe nogi, jedna przez drugą mówiły mu, że Egwene już poszła, Aviendha zaś od dawna śpi, że była zła na niego, że obie były. Proponowały mu najrozmaitsze porady, jak sobie poczynać z gniewem obu kobiet, gadały jedna przez. drugą tak, iż nic nie potrafił z tego zrozumieć. W końcu wreszcie zamilkły, wymieniły spojrzenia, a Adelin przemówiła:
— Musimy porozmawiać a dzisiejszej nocy. O tym, co zrobiłyśmy, i czego nie zrobiłyśmy. My...
— To nie ma znaczenia — zapewnił ją — a jeśli nawet miało, to już zostało wybaczone i zapomniane. Chciałbym trochę pospać, choćby kilka godzin. Jeżeli chcesz o tym porozmawiać, idź pomówić z Amys czy Bair. Pewien jestem, że lepiej niż ja zrozumieją, o co ci chodzi.
Ku jego zaskoczeniu w ten sposób zamknął im usta; pozwoliły mu bez przeszkód wejść do namiotu.
Aviendha leżała zagrzebana pod kocami, jedna szczupła, obnażona noga sterczała na zewnątrz. Próbował na nią nie patrzeć. Zostawiła zapaloną lampę. Z wdzięcznością wspiął się na swoje legowisko i przeniósł Moc, gasząc światło, a dopiero potem wypuścił saidina. Tym razem śnił o tym, jak Aviendha miota płomienie, z tym że nie przeciwko Draghkarowi, obok zaś niej siedział Sammael i śmiał się.