Pięćset Panien, z Sulin na czele, towarzyszyło Randowi w drodze powrotnej do Pałacu Królewskiego, gdzie na wielkim dziedzińcu przednich bram oczekiwał go Bael razem z Wędrowcami Burzy, Czarnymi Oczami, Poszukiwaczami Wody oraz przedstawicielami wszystkich społeczności; ich rzesze wypełniły po brzegi dziedziniec i wszystkimi drzwiami, wliczywszy najskromniejsze wejścia dla służby, wdzierali się tłumnie do pałacu. Niektórzy obserwowali z niższych okien, czekając na swoją kolej, by wyjść na zewnątrz. Na otaczających dziedziniec kamiennych balkonach było pusto. Tylko jeden człowiek wśród oczekujących nie był Aielem; Tairenianie i Cairhienianie — zwłaszcza Cairhienianie trzymali się z dala od wszelkich zgromadzeń Aielów. Odszczepieniec stał nad Baelem, na szerokich, szarych stopniach wiodących do pałacowych wnętrz. Pevin, z purpurowym sztandarem obwisłym martwo z drzewca, nie wyrażał swoją twarzą nic więcej niż przy innych okazjach, mimo iż zewsząd otaczali go Aielowie.
Aviendha, za siodłem Randa, przywarła do niego całym ciałem, przyciskając piersi do jego pleców, aż do momentu, kiedy zsiadł z konia. Między nią a kilkoma Mądrymi doszło w porcie do wymiany zdań, jego zdaniem nie przeznaczonej dla jego uszu.
— Podążaj w Światłości — powiedziała Amys, dotknąwszy twarzy Aviendhy. — I strzeż go mocno. Wiesz, ile od niego zależy.
— Wiele zależy od was obojga — dodała Bair, niemal w tym samym momencie, kiedy Melaine rzekła z irytacją: — Byłoby łatwiej, gdyby ci się nareszcie powiodło.
Sorilea żachnęła się głośno.
— Za moich czasów nawet Panny wiedziały, jak radzić sobie z mężczyznami.
— Powiodło jej się lepiej, niż wam wiadomo — powiedziała im Amys. Aviendha potrząsnęła głową; bransoleta z kości słoniowej, rzeźbiona w róże i ciernie, zsunęła jej się z ramienia, kiedy podniosła rękę, by ubiec drugą kobietę, ale Amys ciągnęła dalej, niwecząc jej próbę protestu. — Czekałam, aż sama nam to powie, ale ponieważ...
W tym momencie zauważyła go, stojącego w odległości zaledwie dziesięciu stóp, z wodzami Jeade’ena w ręku, i umilkła raptownie. Aviendha odwróciła się, by sprawdzić, na co Amys tak patrzy. Kiedy odszukała go wzrokiem, jaskrawa purpura zalała jej twarz, po czym wyciekła tak nagle, że nawet opalone policzki wydały się blade. Cztery Mądre utkwiły w nim beznamiętne, nieodgadnione spojrzenia.
Asmodean i Mat zaszli go od tyłu, prowadząc konie.
— Czy kobiety uczą się tego spojrzenia w kołysce? — mruknął Mat. — Czy raczej uczą je tego ich matki? Można by rzec, że nawet możnemu Car’a’carnowi opalą uszy, jeśli jeszcze dłużej będzie się tu kręcił.
Kręcąc głową, Rand wyciągnął rękę w górę, kiedy Aviendha przerzuciła nogę, by zsunąć się na ziemię, i zsadził ją z grzbietu jabłkowitego wierzchowca. Przez chwilę obejmował ją w talii, patrząc prosto w te czyste niebieskozielone oczy. Nie odwróciła wzroku, a wyraz jej twarzy na moment nie uległ zmianie, za to powoli zacisnęła dłonie na jego przedramionach. Cóż takiego niby miało jej się powieść? Myślał dotąd, że miała go szpiegować na rzecz Mądrych, ale wszystkie pytania, jakie dotychczas zadała odnośnie do rzeczy, które utrzymywał w tajemnicy przed Mądrymi, wypowiadała w jawnym gniewie, który odczuwała, wiedząc, że coś przed nimi ukrywa. Nigdy ukradkiem nie próbowała niczego wywęszyć. Waliła pałką, jak najbardziej, ale nigdy nie węszyła. Zastanawiał się, czy ta możliwe, by upodobniła się do jednej z tych młodych kobiet Colavaere, ale tylko przez krótką chwilę, kiedy ten pomysł w ogóle przyszedł mu do głowy. A poza tym, nawet gdyby tak rzeczywiście było, to dać mu się poznać, by wiedział, jak smakuje, a potem, po wszystkim, odmawiać mu nawet pocałunku, nie wspominając już o zmuszaniu, by ją ścigał przez połowę świata. To nie sposób, w jaki należało do tego podchodzić. Nawet jeśli była bardziej niż beztroska przy rozbieraniu się w jego obecności, to ostatecznie Aielowie hołdowali innym obyczajom. Zadowolenie, które czerpała z jego zakłopotania, wynikało zapewne z tego, że w jej mniemaniu robiła sobie z niego wspaniały żart. W czym więc miała odnieść powodzenie? Wszędzie otaczały go spiski. Czy każdy bez wyjątku coś knuł? Widział swoją twarz w jej oczach. Kto jej dał ten srebrny naszyjnik?
— Ja tam lubię się pomigdalić, tak jak każdy — powiedział Mat — ale czy nie sądzisz, że za wielu ludzi wam się przygląda?
Rand puścił talię Aviendhy i zrobił krok w tył, ale wcale nie szybciej niż ona. A ona pochyliła głowę, udając, że coś robi ze spódnicami, mrucząc, że strasznie się zmięły od jazdy konnej, wcześniej jednakowoż zdążył zauważyć, że jej policzki zachodzą rumieńcem. Cóż, on wcale nie zamierzał jej zawstydzać.
Rozejrzawszy się chmurnym wzrokiem po dziedzińcu, powiedział:
— Mówiłem ci, że nie mam pojęcia, ilu mogę zabrać, Bael. — Kiedy Panny zaczęły wylewać się z bramy z powrotem na rampę, na dziedzińcu prawie nie można się było ruszyć. Pięciuset z każdej społeczności oznaczało sześć tysięcy Aielów; na wszystkich korytarzach w pałacu musiało być tłoczno.
Górujący nad nim wzrostem wódz wzruszył ramionami. Jak każdy Aiel w tym miejscu miał na głowie udrapowaną shoufę, gotów w każdej chwili zasłonić twarz. Nie miał jednak skroni przewiązanych purpurową przepaską, aczkolwiek zdawało się, że czarno-białe dyski nosi co najmniej połowa zgromadzonych.
— Pójdzie za tobą każda włócznia, która jest odpowiednia. Czy dwie Aes Sedai pojawią się niebawem?
— Nie. — Dobrze, że Aviendha dotrzymała obietnicy i więcej nie pozwoliła mu się tknąć. Lanfear próbowała zabić ją i Egwene, bo nie wiedziała, która z nich jest Aviendhą. Jak ta dotarło do Kadere, skoro jej o tym powiedział? Nieważne. Lan miał rację. Kobiety czekał ból — albo śmierć — kiedy zanadto się do niego zbliżały. — One nie przyjdą.
— Krążą wieści o... kłopotach... nad rzeką.
— Wielkie zwycięstwo, Bael — odparł zmęczonym głosem Rand. — I zyskany wielki honor.
„Ale nie przeze mnie”.
Pevin wyminął Baela, by stanąć za ramieniem Randa ze sztandarem. Jego pociągła, pokryta bliznami twarz, była całkiem bez wyrazu.
— Czy to znaczy, że wiadomo już o tym w całym pałacu? — spytał Rand.
— Ja słyszałem — rzekł Pevin. Poruszył szczęką, przeżuwając dalsze słowa. Rand wyszukał dla niego kaftan z dobrej, czerwonej wełny w zastępstwie tego połatanego, wieśniaczego i mężczyzna miał na nim wyhaftowane Smoki, wspinające się po obu stronach piersi. — Że się gdzieś wybrałeś. — Tymi słowami, jak się zdawało, wyczerpał cały swój zasób informacji.
Rand przytaknął. Plotki wyrastały w pałacu niczym grzyby po deszczu. Ale tylko tak długo, aż Rahvin się nie dowie. Omiótł wzrokiem kryte dachówkami dachy i szczyty wież. Żadnych kruków. Od jakiegoś czasu nie widział ani jednego kruka, ale słyszał, że inni je zabijali. Może te ptaszyska unikały go obecnie.
— Bądźcie gotowi. — Objął saidina, dryfując w Pustce, pozbawiony emocji.
U stóp schodów pojawiła się brama, z początku w postaci jasnej kreski, która zdawała się obracać, po czym otworzyła się prostokątnym otworem o szerokości czterech kroków. Z gardeł Aielów nie wydarł się nawet pomruk. Ci tuż za nim widzieli go jakby za zadymionym szkłem, ciemnym iskrzeniem w powietrzu, ale równie dobrze mogli spróbować przejść przez jedną ze ścian pałacu. Z boku brama była niewidoczna, wyjąwszy tych kilku stojących najbliżej, którzy mogli zobaczyć coś, co wyglądało jak długi i napięty cienki włos.
Te cztery kroki stanowiło granicę tego, do czego Rand był zdolny. Człowiek działający w pojedynkę ma swoje ograniczenia, twierdził Asmodean; zdawało się, że jakieś ograniczenia istniały zawsze. Ilość zaczerpniętego saidara nie miała znaczenia. Jedyna Moc miała w rzeczy samej niewiele wspólnego z bramami; jedynie z ich tworzeniem. Dalej już szło o coś innego. Sen o śnie, tak to Asmodean nazywał.
Przestąpił przez bramę i stanął na czymś, co wyglądało jak kamień brukowy przeniesiony z dziedzińca, lecz tutaj szara kostka zawisała w samym środku niezgłębionej ciemności, sprawiając wrażenie, że we wszystkich kierunkach rozciąga się nicość. Nic, już przez całą wieczność. To nie przypominało nocy. Doskonale widział siebie samego i kamień. Ale poza tym wszystko, wszędzie, było czernią.
Nadszedł moment sprawdzenia, jak dużą platformę potrafi stworzyć. Wraz z tą myślą pojawiło się jeszcze więcej kamieni, duplikujących w każdym calu dziedziniec. Mimo to wyobraził go sobie jako większy. Szary kamień natychmiast rozciągnął się tak daleko, jak sięgał wzrokiem. Wzdrygnąwszy się, zauważył, że jego wysokie buty zaczynają się zatapiać w kamiennym podłożu pod jego stopami; nie wyglądało inaczej, a mimo to ustępowało powoli niczym błoto, rozlewając się wokół podeszew. Pośpiesznie ściągnął wszystko na powrót do rozmiarów dziedzińca, który znajdował się za bramą — platforma widocznie stwardniała — po czym zaczął go znowu powiększać, dodając na brzegu po jednym rzędzie kamieni za jednym razem. Dość prędko uświadomił sobie, że nie powiększy platformy o powierzchnię wiele większą niż ta, która powstała przy pierwszej próbie. Kamień nadal wyglądał właściwie, nie zapadał się pod stopami, ale już przy drugim, dodanym rzędzie, sprawiał wrażenie... niematerialnego, niczym cienka skorupa, która mogła popękać, jeśli się na nią źle stąpnie. Czy to dlatego, że platforma osiągnęła już maksymalną, możliwą wielkość?
„Sami stwarzamy nasze własne ograniczenia”.
Ta myśl zaskoczyła go; nie wiadomo, skąd się wślizgnęła.
„I potem je poszerzamy, bardziej, niż mamy prawo”.
Rand poczuł, że przenika go dreszcz. W Pustce odczuwało się to tak, jakby to dygotał ktoś inny. Dobrze, że mu przypomniano, iż Lews Therin nadal tkwi w jego wnętrzu. Musi uważać, by nie dać się wciągnąć do bitwy o własną jaźń w trakcie konfrontacji z Rahvinem. Gdyby nie to, to mógłby... Nie. To, co się stało na nabrzeżu, stała się już; nie będzie podnosił z tego powodu larum w porze śniadania.
Zredukował platformę o jeden zewnętrzny pierścień kwadratowych kamieni i odwrócił się. Bael czekał na coś, co wyglądało jak ogromne, kwadratowe drzwi prowadzące do światła dziennego, ze schodami z drugiej strony. Stojący u jego boku Pevin nie wyglądał wcale na bardziej poruszonego tym, co zobaczył niż wódz Aielów, innymi słowy, wcale. Pevin poniósłby sztandar wszędzie, dokądkolwiek Rand by się udał, nawet do Szczeliny Zagłady, i nawet by nie mrugnął. Mat zsunął kapelusz na tył głowy, żeby się w nią podrapać, po czym znowu nasunął go głęboko na czoło, mrucząc coś o kościach w głowie.
— Imponujące — rzekł cicho Asmodean. — Doprawdy imponujące.
— Pochlebstwa będziesz mu prawił kiedy indziej, harfiarzu — skarciła go Aviendha.
Ona pierwsza przeszła przez bramę, obserwując Randa, zamiast patrzeć, gdzie stawia stopę. Pokonała całą drogę do niego, ani razu nie spojrzawszy na nic prócz jego twarzy. Niemniej jednak, kiedy już do niego dotarła, nagle odsunęła się tanecznym ruchem, opuściła szal na łokcie i zbadała wzrokiem ciemność. Kobiety zachowywały się niekiedy dziwniej niż jakiekolwiek inne istoty stworzone przez Stwórcę.
Bael i Pevin przeszli tuż za nią, potem Asmodean, jedną dłonią przyciskając rzemyk od futerału harfy do piersi, drugą zaciskając na rękojeści miecza tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie, oraz Mat, z wyzywającą miną, ale odrobinę niechętny i burcząc coś pad nosem, jakby spierał się sam z sobą. W Dawnej Mowie. Sulin twierdziła, że honor jest pierwszy, ale wkrótce podążył za nią szeroki strumień, nie tylko Panien Włóczni, ale Tain Shari, Prawdziwej Krwi oraz Far Aldazar Din, Braci Orła; za nimi tłoczyły się Czerwone Tarcze i Biegacze Świtu, Kamienne Tarcze i Dłonie Noża, a także przedstawiciele wszystkich społeczności.
Ich rzesze rozrastały się, a tymczasem Rand przeszedł na przeciwległą stronę platformy. Nie musieli wiedzieć, dokąd się udaje, ale chciał tego. Co prawda mógł pozostać na tym drugim końcu albo przejść na bok. Kierunek tutaj był zmienny, którąkolwiek dragę by obrał, ta go zawsze miała zabrać do Caemlyn, jeśli wykona to poprawnie.. I w bezkresną czerń nicości, jeśli wszystko pójdzie źle.
Z wyjątkiem Baela i Sulin — i Aviendhy, rzecz jasna — Aielowie odsunęli się, pozostawiając niewielką przestrzeń wokół niego oraz Mata, Asmodeana i Pevina.
— Odejdźcie od skraju — powiedział Rand. Aielowie stojący najbliżej niego cofnęli się o całą stopę. Nic nie widział ponad barierą ze spowitych w shoufy głów. — Czy jest pełna? — Platforma mogła pomieścić połowę tych, którzy chcieli się wyprawić, ale niewielu więcej. — Czy jest pełna?
— Tak — odpowiedział mu wreszcie jakiś kobiecy głos z wyraźną niechęcią. Wydało mu się, że usłyszał głos Lamelle, ale w bramie nadal kłębił się tłum Aielów przekonanych, że musi starczyć miejsca na jeszcze jedną osobę.
— Dosyć! — krzyknął Rand. -Już nikogo więcej! Opróżnijcie bramę! Niech się wszyscy odsuną! — Nie chciał, żeby to, co stało się z seanchańską włócznią, powtórzyło się z jakimś żywym ciałem.
Chwila przerwy, po czym:
— Jest pusta. — To była Lamelle. Postawiłby ostatniego miedziaka, że Enaila i Somara też tam gdzieś są.
Brama zdawała się obracać w bok, kurcząc się, aż wreszcie zniknęła wraz z jednym, ostatnim błyskiem światła.
— Krew i popioły! — mruknął Mat, wspierając się z obrzydzeniem na swej włóczni. — To gorsze niż przeklęte Drogi! — Czym ściągnął na siebie zaskoczone spojrzenie Asmodeana, a także jedno pełne namysłu ze strony Baela. Mat nie zauważył; był zbyt zajęty wytężaniem wzroku w ciemnościach.
Nie czuło się żadnego ruchu, najlżejszy powiew nie poruszył sztandarem w rękach Pevina. Równie dobrze mogli stać nieruchomo. Rand jednak wiedział, jak jest naprawdę; niemalże czuł, że miejsce, do którego się wyprawili, jest coraz bliżej.
— On cię wyczuje, jeśli wyłonisz się zbyt blisko. — Asmodean oblizał wargi i unikał patrzenia na kogokolwiek. — Tak przynajmniej słyszałem.
— Wiem, dokąd się wybieram — odparł Rand. Nie za blisko. Ale i nie za daleko. Dobrze zapamiętał to miejsce.
Brak ruchu. Bezkresna czerń, w której zawiśli. Minęło być może pół godziny.
Lekkie poruszenie przebiegło przez Aielów.
— Co się dzieje? — spytał Rand.
Przez platformę przeszedł pomruk.
— Ktoś spadł — wyjaśnił mu wreszcie jakiś zwalisty mężczyzna stojący blisko niego. Rand rozpoznał go. Meciar. Należał do Cor Darei, Włóczni Nocy. Nosił czerwoną opaskę.
— Chyba nie któraś z... — zaczął Rand, po czym pochwycił utkwione w nim, zimne spojrzenie Sulin.
Odwrócił się, by spojrzeć w ciemność, z gniewem, który niczym plama przywarł do pozbawionej emocji Pustki. A więc miało go to nie obchodzić, jeśli to jedna z Panien spadła, czy tak? A jednak obchodziło. Wieczne spadanie przez bezkresną czerń. Czy umysł przetrwa, zanim nadejdzie śmierć, z głodu, pragnienia albo strachu? W takim upadku nawet Aiel musiał poznać strach dostatecznie silny, by zatrzymał serce. Niemalże miał nadzieję, że tak będzie; taki koniec musiał być bardziej miłosierny.
„A żebym sczezł, co się stało z całą tą twardością, z której taki byłem dumny? Panna czy Kamienny Pies, włócznia to włócznia”.
Tyle że samym myśleniem niczego się nie zdziała.
„Będę twardy!”
Pozwoli Pannom tańczyć włócznie, gdzie im się tylko zachce. Pozwoli. I wiedział, że będzie szukał imienia każdej, która polegnie, że każde imię będzie wycięte niczym nożem w jego duszy.
„Będę twardy. Światłości, dopomóż, będę. Światłości, dopomóż”.
Pozorny bezruch, zawisanie w czerni.
Platforma zatrzymała się. Trudno było orzec, skąd o tym wiedział, dlaczego wcześniej wiedział, że ona się rusza, a jednak wiedział.
Przeniósł i otworzyła się brama, taka sama jak na dziedzińcu w Cairhien. Kąt padania słońca prawie się nie zmienił, ale tutaj światło wczesnego ranka oświetlało brukowaną ulicę i zbocze upstrzone brązem przez zeschniętą od suszy trawę i dzikie kwiaty; zbocze zwieńczone kamiennym murem wysokości dwóch piędzi albo i więcej, z kamieni ociosanych tak grubo, że sprawiały wrażenie konstrukcji stworzonej przez naturę. Nad murem zobaczył złote kopuły Królewskiego Pałacu Andoru z kilkoma jasnymi iglicami, na szczycie których powiewały na wietrze sztandary Białego Lwa. Za tym murem znajdował się ogród, gdzie po raz pierwszy spotkał Elayne.
Zza Pustki napłynęły, stanęły mu przed oczyma przepełnione oskarżeniem niebieskie oczy, umykające wspomnienie pocałunków skradzionych w Łzie, wspomnienie listu, w którym złożyła swe serce i duszę u jego stóp, wyznań miłości doręczanych przez Egwene. Co by powiedziała, gdyby się kiedykolwiek dowiedziała o Aviendzie, o tamtej wspólnej nocy w śnieżnej chacie? Wspomnienie innego listu, w którym odrzucała go z lodowatą wzgardą, niczym królowa, która skazuje świniopasa na pobyt w ciemnicy. To nie miało znaczenia. Lan miał rację. Ale on chciał... Czego? Kogo? Niebieskie oczy, zielone oczy i te ciemnobrązowe. Elayne, która być może go kochała i być może nie umiała się zdecydować? Aviendha, która zadręczała go zapewnieniami, że nie pozwoli mu się dotknąć? Min, która go wyśmiewała, uważała za wełnianogłowego głupca? Wszystko to błyskało na granicach Pustki. Usiłował ignorować, ignorować pełne udręki wspomnienia o innej niebieskookiej kobiecie, leżącej martwo na pałacowym korytarzu, tak dawna tomu.
Musiał tak stać, gdy tymczasem Aielowie wypadali biegiem w ślad za Baelem, osłaniając po drodze twarze, rozdzielając się na lewo i prawo. Platforma istniała tylko za sprawą jego obecności; zniknie w tym samym momencie, gdy on przestąpi przez bramę. Aviendha czekała z niemalże takim samym spokojem jak Pevin, aczkolwiek co jakiś czas wystawiała głowę na zewnątrz, by lekko mrużąc oczy, spojrzeć to w jedną, to w drugą stronę ulicy. Asmodean gładził palcami miecz i oddychał trochę nazbyt szybko; Rand zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle wie, jak się nim należy posługiwać. Co wcale nie znaczyło, że będzie do tego zmuszony. Mat wpatrywał się w mur, jakby to było jakieś złe wspomnienie. On też już kiedyś wszedł tą drogą do pałacu.
Ostatni Aiel z osłoniętą twarzą przeszedł przez bramę i Rand nakazał gestem pozostałym, by wyszli na zewnątrz, po czym sarn powędrował za nimi. Brama zamigotała i przestała istnieć, a on znalazł się w samym środku wielkiego pierścienia utworzonego przez czujne Panny. Aielowie biegli w dół zakręcającej ulicy — wytyczono ją zgodnie z linią wzgórza; wszystkie ulice Wewnętrznego Miasta dostosowywały się do ukształtowania terenu — znikając za kolejnymi zakrętami, pospiesznie szukając każdego, kto mógł podnieść alarm. Więcej ich wspinało się w górę zbocza, a niektórzy nawet jęli wdzierać się na mur, używając maleńkich wybrzuszeń i szczelin jako zaczepów dla palców rąk i nóg.
Rand nagle wytrzeszczył oczy. Z jego lewej strony ulica zstępowała w dół i biegła po łuku, ginąc z pola widzenia, przy czym otwierała widok na pokryte dachówkami wieże. iskrzące się w porannym słońcu setkami zmiennych barw ponad dachami domostw aż po ogromny zespół parków Wewnętrznego Miasta, jego białe chodniki i posągi tworzące pospołu łeb lwa, jeśli się na nie spojrzało z tej perspektywy. Po jego prawej stronie ulica wznosiła się nieznacznie, po czym przechodziła w zakręt; nad dachami widać było kolejne wieże zwieńczone iglicami albo kopułami najrozmaitszych kształtów. Ulicę wypełniał tłum Aielów, rozbiegających się szybko ku bocznym uliczkom, które odchodziły spiralnie od pałacu. Aielowie, a poza nimi ani żywej duszy. Słońce stało dostatecznie wysoko, by ludzie wyszli już z domów i jęli się krzątać wokół swoich spraw, nawet w takiej bliskości pałacu.
Mur nad nimi niczym w sennym koszmarze zawalił się na zewnątrz w kilku miejscach. Aielowie i kamienie roztrzaskiwali tych, którzy jeszcze się wspinali. Nim ta lawina podskakujących kawałów gruzu zetknęła się z ulicą, w powstałych otworach pojawiły się trolloki, które ciskały z góry grube jak pnie drzew tarany i dobywały sierpowatych mieczy — coraz ich więcej, z toporami zakończonymi szpikulcem i kolczastymi włóczniami, monstrualne, człekokształtne sylwetki w czarnych kolczugach z kolcami na ramionach i łokciach, z ogromnymi, ludzkimi twarzami zniekształconymi przez pyski i ryje, dzioby, rogi i pióra, dawały nura w dół zbocza z bezocznymi Myrddraalami pośrodku, podobnymi do nocnych węży. Na całej długości ulicy hordy wyjących trolloków i milczących Myrddraali wylewały się z wszystkich drzwi, wyskakiwały z każdego okna.
Rand splótł Ogień z Powietrzem, by odpowiedzieć na Ogień i Powietrze, tworząc wolno rosnącą tarczę, która stanęła w zawody z ulewą błyskawic. Zbyt wolno. Jedna uderzyła w tarczę tuż nad jego głową, rozpryskując się w oślepiającym blasku, ale pozostałe nakłuwały ziemię, a jemu wszystkie włosy stanęły dęba, gdy samo powietrze zdało się go do niej przygważdżać. Omal nie wypuścił splotu, samej Pustki, ale tkał dalej to, czego nie mógł widzieć z powodu roziskrzonego światła, które nadal wypełniało mu oczy. Poszerzał tarczę wbrew błyskawicom opadającym niczym młoty z nieba, których uderzenia czuł przynajmniej. On był ich celem, ale to się mogło zmienić. Czerpiąc saidina za pomocą ukrytego w kieszeni angreala, tkał tarczę tak długo, aż się nie upewnił, że nakryła połowę Wewnętrznego Miasta, po czym związał ją. Kiedy poderwał się na nogi, wzrok zaczął mu powracać, łzawy’ i bolesny z początku. Musiał działać szybko. Rahvin wiedział, że on tu jest. Musiał...
O dziwo, najwyraźniej upłynęło niewiele czasu. Rahvin nie dbał o to, ilu własnych ludzi zabije. Na zboczu zaskoczone trolloki i Myrddraale padały od włóczni w rękach Panien; także wśród nich wiele poruszało się chwiejnie. Część Panien, te najbliżej Randa, dopiero teraz podnosiła się z miejsc, na które je cisnęło z wysokości, a Pevin stanął z rozkraczonymi nogami, prostując się z pomocą drzewca czerwonego sztandaru; jego pobliźniona twarz była nadal równie pusta jak kawał łupka. Kolejne trolloki kipiały z otworów w murze, zgiełk bitwy zaś wypełnił ulice we wszystkich kierunkach, ale to wszystko równie dobrze mogło się dziać w jakimś innym kraju, jeśli chodziło o Randa.
W tym pierwszym gradzie padła więcej niźli jedna błyskawica, ale nie wszystkie były wycelowane w niego. Dymiące buty Mata leżały w odległości kilkunastu kroków od miejsca, gdzie sam Mat wyłożył się na plecach. Wąsy dymu unosiły się także od czarnego drzewca jego włóczni, od kaftana, nawet od srebrnej lisiej głowy, wystającej mu zza koszuli, głowy, która wcale go nie uchroniła przed przenoszeniem mężczyzny. Asmodean przemienił się w wykrzywiony, zwęglony kształt, rozpoznawalny jedynie po poczerniałym futerale harfy, wciąż przypasanym do pleców. Aviendha zaś... Całkiem nietknięta, jakby się położyła, żeby odpocząć — o ile rzeczywiście odpoczywałaby, wpatrzona nie mrugającymi oczyma w słońce.
Rand pochylił się, by dotknąć jej policzka. Już stygnącego. W dotyku... Nie przypominał ciała.
— Raaaahviiiin!
Ten dźwięk dobywający się z jego gardła, jego samego zaskoczył. Miał wrażenie, że tkwi gdzieś głęboko w zakamarku własnej głowy. że otaczająca go Pustka jest coraz to rozleglejsza, coraz bardziej próżna, bardziej niż kiedykolwiek. Saidin wrzał w nim wściekle. Nie dbał o to, czy wypali go do cna. Skaza przesączała się przez wszystko, pokrywając wszystko swą śniedzią. Nie dbał o to.
Obok Panien przedarły się trzy trolloki z wielkimi toporami i dziwacznie zakrzywionymi włóczniami we włochatych dłoniach, z zanadto ludzkimi oczyma utkwionymi w nim, który tam stał, ewidentnie nie uzbrojony. Ten z kłami dzika padł od włóczni Enaili, która przeszyła mu kręgosłup. Orli dziób i niedźwiedzi pysk nadal pędzili w jego stronę, jeden w wysokich hutach, drugi na łapach.
Rand poczuł, że się uśmiecha.
Ciała obu trolloków stanęły w ogniu, z każdego pora skóry buchnął płomień, przenikający czarne kolczugi. Ich usta dopiero otworzyły się do przeraźliwego wrzasku, gdy w miejscu, gdzie stały, otworzyła się brama. Zlane krwią połowy płonących, równo przeciętych ciał trolloków padły; Rand wbił wzrok w powstały otwór. Wypełniony nie czernią, lecz wielką, otoczoną kolumnami komnatą, której ściany wyłożono kamiennymi panelami z wyrzeźbionymi łbami lwów, gdzie jakiś rosły mężczyzna z pasmami bieli w ciemnych włosach wstawał właśnie zdumiony z pozłacanego tronu. Kilkunastu mężczyzn, niektórzy odziani jak lordowie, niektórzy w zbrojach, odwróciło się, by sprawdzić, na co patrzy ich władca.
Rand ledwie ich zauważył.
— Rahvin — powiedział. Albo ktoś inny to zrobił. Nie był pewien, kto.
Posławszy przed sobą ogień i błyskawicę, przestąpił przez próg i pozwolił, by brama za nim się zamknęła. Był śmiercią.
Nynaeve nie miała trudności z podtrzymaniem nastroju, który pozwalał jej przenosić strumień Ducha do bursztynowej rzeźby kobiety leżącej w sakiewce. Nawet wrażenie, że śledzą ją czyjeś niewidzialne oczy, nie mogło jej tego ranka poruszyć za sprawą przepełniającego ją gniewu. Na jednej z ulic Salidaru, w Tel’aran’rhiod, stała przed nią Siuan. Na ulicy nie było nikogo z wyjątkiem ich dwóch, kilku much i jednego lisa, który przystanął, by przypatrzeć im się z ciekawością, po czym potruchtał dalej.
— Musisz się skupić — warknęła Nynaeve. — Za pierwszym razem miałaś więcej kontroli niż teraz. Skup się!
— Skupiam się, ty głupia dziewczyno! — Prosta suknia Siuan z niebieskiej wełny przemieniła się znienacka w jedwabną. Na szyi zawisła siedmiobarwna stuła Zasiadającej na Tronie Amyrlin, na palcu złoty wąż ugryzł własny ogon. Mierzyła Nynaeve wzrokiem spod uniesionej brwi, jakby nie zdawała sobie sprawy z tej zmiany, mimo iż pięć razy już tego dnia wdziewała ten strój.
— Wszelkie trudności należy przypisać temu obrzydliwemu odwarowi, którym mnie nakarmiłaś! Fuj! Nadal czuję jego smak. Jak żółć płastugi. — Stuła i pierścień zniknęły; wysoki karczek jedwabnej sukni opuścił się nisko, odsłaniając skręcony, kamienny pierścień, który dyndał jej między piersiami na cienkim, złotym łańcuszku.
— Gdybyś tak się nie uparła, że mam cię uczyć wtedy, kiedy potrzebujesz czegoś na sen, to byś tego nie chciała. — Stąd ta odrobina baraniego języka i kilku innych rzeczy, które nie były aż takie niezbędne w tej mieszance. Ta kobieta zasłużyła sobie na to, żeby zwarzył jej się język.
— Prawie nie masz okazji mnie uczyć, bo nauczasz Sheriam i pozostałe. — Jedwab przyblakł; karczek znowu był wysoki, otoczony kryzą z białej koronki, włosy Siuan oblekł zaś ciasno czepek z pereł. — Czy raczej wolałabyś, żebym przychodziła tuż po nich? Twierdzisz, że potrzebujesz trochę niczym nie zakłóconego snu.
Nynaeve dygotała, zaciskając pięści z wściekłości. Sheriam i pozostałe nie były tą najgorszą rzeczą, która rozpaliła jej gniew. Ona i Egwene na zmianę zabierały je do Tel’aran’rhiod, po dwie za jednym zamachem, niekiedy wszystkie sześć podczas jednej nocy, i mima iż to ona była nauczycielką,, ani na moment nie dawały jej zapomnieć, że jest Przyjętą, one zaś Aes Sedai. Jedno ostre słowo, gdy popełniły jakiś głupi błąd... Elayne tylko raz odesłano do szorowania garnków, natomiast dłonie Nynaeve całkiem spierzchły od gorącej, mydlanej wody; przynajmniej tam, gdzie leżało jej uśpione ciało. Ale nie to było najgorsze. Ani też fakt, że ledwie. miała chwilę, by to zbadać, co, o ile w ogóle., można zrobić z ujarzmianiem i poskramianiem. Logain był w każdym razie bardziej skłonny do współpracy niż Siuan i Leane, a przynajmniej okazywał więcej chęci. Dzięki Światłości rozumiał, że należy to trzymać w tajemnicy. Albo tak mu się wydawało; prawdopodobnie wierzył, że ona go ostatecznie Uzdrowi. Nie, gorszy od tego był fakt, że Faolain została poddana sprawdzianom i wyniesiona... nie do godności Aes Sedai — nie mogła, bez Różdżki Przysiąg, niedostępnej teraz w Wieży — ale do czegoś więcej niż Przyjętej. Faolain nosiła teraz każdą suknię, jaką chciała i nawet jeśli nie mogła ani nosić szala, ani wybrać sobie Ajah, to dano jej inne uprawnienia. Nynaeve uznała, że podczas całego swojego pobytu w Wieży nie przeniosła tylu kubków z wodą, książek — pozostawionych specjalnie, tego była pewna! — szpilek, kałamarzy i innych, równie bezużytecznych rzeczy, co podczas tych ostatnich czterech dni. A jednak Faolain to jeszcze nie było to najgorsze. Tego najgorszego nawet nie chciała pamiętać. Swoim gniewem mogłaby ogrzać zimą cały dom.
— Skąd tego ranka haczyk w twoich skrzelach, dziewczyno?
Siuan miała na sobie suknię podobną do tych, które nosiła Leane, ale tak przejrzystą, że nawet Leane nie odważyłaby się takiej włożyć publicznie, tak cienką, że trudno było wręcz określić, jaka to barwa. Nie włożyła jej zresztą po raz pierwszy tego dnia. Co też się kołatało w zakamarkach umysłu tej kobiety? W Świecie Snów tego typu rzeczy, jak na przykład zmiana ubioru, zdradzały myśli, z których człowiek sam nie zdawał sobie sprawy.
— Do dzisiaj stanowiłaś względnie przyzwoite towarzystwo — ciągnęła z irytacją Siuan, po czym urwała. — Do dzisiaj. Teraz to widzę. Wczorajszego popołudnia Sheriam wyznaczyła Theodrin do pomocy w obalaniu tego bloku, którym się otoczyłaś. Czy to dlatego twoja nocna koszula tak ci się przekręciła? Nie lubisz, jak Theodrin mówi ci, co masz robić? Ona też jest dzikuską, dziewczyno. Jeśli ktoś może ci pomóc w nauce przenoszenia, tak, byś nie musiała pierwej zjadać pokrzyw, to...
— A co ciebie tak jątrzy, że nie umiesz utrwalić sukni? — Theodrin... to naprawdę bolało. Porażka. — Może to coś, co słyszałam ubiegłej nocy?
Theodrin była zrównoważona, pogodna, cierpliwa; uprzedziła, że tego nie da się zrobić podczas jednej sesji; u niej obalanie bloku trwało wiele miesięcy i ostatecznie zdała sobie sprawę, że przenosiła dużo wcześniej, zanim udała się do Wieży. A mimo to porażka bolała, a już najgorsze z wszystkiego, gdyby ktoś kiedykolwiek odkrył, że płakała jak dziecko w kojących ramionach Theodrin, kiedy się przekonała, że jej nie wychodzi...
— Słyszałam, że ustawiłaś na głowie Garetha Bryne’a jego buty, kiedy kazał ci usiąść i porządnie je wypastować... on do teraz nie wie, że pastowanie to robota Min, nieprawdaż...? po czym to on postawił cię na głowie i...
Od policzka, który Siuan wymierzyła otwartą dłonią, zadzwoniło jej w uszach. Przez chwilę potrafiła się tylko gapić na drugą kobietę, coraz to większymi oczyma. Z bezgłośnym wrzaskiem próbowała uderzyć Siuan w oko. Spróbowała tylko, Siuan bowiem w jakiś sposób wplątała pięść w jej włosy. Chwilę później leżały w błocie zalegającym ulicę, tarzając się i krzycząc, zapalczywie młócąc rękoma.
Mocno zadyszana, Nynaeve sądziła, że ma przewagę, mimo iż przez połowę czasu nie wiedziała, czy jest na górze, czy na dole. Siuan usiłowała wyrwać jej warkocz razem ze skórą jedną ręką, drugą jednocześnie okładając żebra albo cokolwiek, co jej akurat pod tę rękę podeszło, ale ona odpłacała drugiej kobiecie tym samym, więc szarpnięcia i kuksańce Siuan zdecydowanie słabły, sama zaś zamierzała lada chwila pozbawić ją przytomności i potem wydrzeć wszystkie włosy z głowy. Głośno jęknęła, kiedy tamta uderzyła ją stopą z całej siły w goleń. Ta kobieta kopała! Nynaeve usiłowała zdzielić ją kolanem, ale w spódnicach to nie było łatwe. Kopanie to chwyt poniżej pasa!
Nagle Nynaeve zauważyła, że Siuan się trzęsie. Z początku myślała, że tamta płacze. Potem zorientowała się, że to śmiech. Odepchnąwszy się, odgarnęła kosmyki włosów z twarzy — warkocz całkiem się rozplótł — i spiorunowała przeciwniczkę wzrokiem.
— Z czego się tak śmiejesz? Ze mnie? Jeśli sądzisz...!
— Nie z ciebie. Z nas. — Nadal podrygując z uciechy, Siuan zepchnęła z siebie Nynaeve. Włosy miała w dzikim nieładzie, kurz pokrywał prostą, wełnianą suknię, którą teraz miała na sobie, znoszoną i w kilku miejscach schludnie zacerowaną. Poza tym była bosa. — Dwie dorosłe kobiety, a tarzają się jak... nie robiłam tego, odkąd skończyłam... dwanaście lat, jak mi się zdaje. Już zaczynałam myśleć, że tylko nam tego brakuje, by gruba Cian chwyciła mnie za ucho, żeby mi wyjaśnić, że dziewczynki się nie biją. Słyszałam, że kiedyś powaliła na ziemię pijanego drukarza; nie wiem, za co. — Na chwilę opanował ją atak czegoś, co brzmiało jak chichot, ale zaraz potem opanowała się i wstała, otrzepując kurz z ubrania. — Jeśli coś nas poróżniło, to możemy to przecież załatwić jak dorosłe kobiety. — Po czym, bardziej ostrożnym tonem, dodała: — Ale to chyba dobry pomysł, żeby nie rozmawiać o Garecie Brynie.
Wzdrygnęła się, kiedy znoszona suknia przemieniła się w szatę czerwonej barwy, z czarno-złotym haftem przy rąbku i śmiałym dekoltem.
Nynaeve nadal siedziała, wytrzeszczając na nią oczy. Co ona by zrobiła jako Wiedząca, gdyby napotkała dwie kobiety tarzające się tak w błocie? Odpowiedź, jeśli nie co innego, doprowadziła jej gniew do wrzenia. Do Siuan nadal wyraźnie nie docierało, że w Tel’aran’rhiod nie trzeba otrzepywać kurzu. Oderwawszy palce, które naprawiały warkocz, Nynaeve wstała szybko; z ramienia zwisał perfekcyjnie zapleciony warkocz, a dobre wełniane ubranie z Dwu Rzek wyglądało na świeżo wyprane.
— Zgadzam się — powiedziała.
Zanim by zawlokła obie te kobiety przed oblicze Koła Kobiet, każda z nich by pożałowała, że się w ogóle urodziła. Co ona wyprawia, tak wymachując pięściami niczym jakiś głupi mężczyzna? Najpierw Cerandin — o tym epizodzie nawet nie chciała myśleć, ale proszę bardzo, oto przykład — potem Latelle, a teraz to. Czy ona kiedykolwiek opanuje ten swój blok, jeśli będzie się tak wiecznie złościła? Niestety — a może na szczęście — ta myśl w żaden sposób nie wpłynęła na jej usposobienie.
— Jeśli coś nas poróżni, to... możemy o tym porozmawiać.
— Co, jak przypuszczam, oznacza, że będziemy na siebie krzyczeć — odparła sucho Siuan. — No cóż, lepsze to, niż to drugie.
— Nie musiałybyśmy krzyczeć, gdybyś ty...! — Zrobiwszy głęboki wdech, Nynaeve oderwała wzrok; rozpoczynanie wszystkiego od nowa to żadne wyjście. Wdech uwiązł jej w gardle, odwróciła głowę w stronę Siuan tak szybko, jakby nią tylko potrząsnęła. Miała nadzieję, że tak to wyglądało. Na ułamek sekundy w oknie po drugiej stronie ulicy pojawiła się jakaś twarz. A w żołądku coś zatrzepotało, bańka strachu, płomień gniewu, co oznaczało, że się czegoś boi. — Chyba powinnyśmy już wracać — powiedziała.
— Wracać! Powiedziałaś, że ta obrzydliwa mikstura uśpi mnie na dobre dwie godziny, a nie byłyśmy tutaj nawet połowy tego czasu.
— Tutaj czas biegnie inaczej. — Czyżby Moghedien? Twarz zniknęła tak nagle, że mogła należeć do kogoś, kto się wśnił do tego miejsca na krótką chwilę.. Jeśli to była Moghedien, to nie wolno im — pod żadnym pozorem nie wolno — dać jej do zrozumienia, że została zauważona. Muszą uciekać. Bańka strachu, wrzenie gniewu. — Mówiłam ci przecież. Dzień w Tel’aran’rhiod może być godziną w świecie jawy albo na odwrót. My...
— Lepiej wyleźmy z tej zęzy, dziewczyno. Nie myśl sobie, że się wykręcisz, jak mnie będziesz oszukiwać. Nauczysz mnie wszystkiego, czego uczysz innych, jak uzgodniono. Odejdziemy, kiedy się obudzę.
Nie było czasu. Jeśli to była Moghedien. Suknia Siuan zmieniła się teraz w zielone jedwabie, poza tym wróciły stuła Amyrlin i pierścień z Wielkim Wężem, ale, o dziwo, dekolt był teraz równie nisko wycięty jak we wszystkim, co do tej pory nosiła. Pierścień ter’angrealu zawisł nad piersiami, w jakiś sposób stanowiąc element naszyjnika z kwadratowych szmaragdów.
Nynaeve wykonała ruch, nie myśląc. Wyrzuciła dłoń, chwyciła naszyjnik tak silnie, że aż zerwała go z szyi Siuan. Siuan wytrzeszczyła oczy, ale zapinka pękła i natychmiast zniknęła, a naszyjnik i pierścień stopniały w dłoni Nynaeve. Przez chwilę wpatrywała się w puste palce. Co działo się z kimś, kogo w taki sposób odesłano z Tel’aran’rhiod? Czy odesłała Siuan z powrotem do jej śpiącego ciała? Czy dokądś indziej? Donikąd?
Ogarnęła ją panika. Stoi tam i nic nie robi. Szybka jak myśl, uciekła, Świat Snów zdawał się zmieniać wokół niej.
Stała na błotnistej ulicy w małej wiosce drewnianych domków, wśród których ani jeden nie miał więcej jak tylko jedno piętro. Z wysokiego masztu powiewał na wietrze Biały Lew Andoru, pojedyncza zaś, kamienna przystań wcinała się w szeroką rzekę, nad wodami której łopotało skrzydłami stado ptaków z długimi dziobami lecących na południe. Miejsce wyglądało jakby znajomo, ale dopiero po chwili zorientowała się, gdzie właściwie jest. W Jurene, w Cairhien. A ta rzeka to Erinin. To tutaj właśnie razem z Egwene i Elayne wsiadła na pokład „Kormorana”, statku opatrzonego równie niestosowną nazwą jak „Rzeczny Wąż”, by kontynuować ich podróż do Łzy. Tamten epizod zdawał się równie odległy w czasie, jakby wyczytała o nim w jakiejś książce.
Po co przeniosła się do Jurene? Odpowiedź była prosta i znalazła ją, ledwie to pytanie przyszło jej do głowy. Jurene było jedynym miejscem, które znała dostatecznie dobrze, by móc się doń przenieść w Tel’aran’rhiod, wiedząc z całą pewnością, że Moghedien go nie zna. Spędziły w nim godzinę, w czasie gdy Moghedien w ogóle jeszcze nie wiedziała o jej istnieniu, i była przeświadczona, że ani ona, ani Elayne nigdy więcej o nim nie wspomniały czy to w Tel’aran’rhiod, czy na jawie.
Ale ta odpowiedź nie zadowoliła jej do końca. To samo, do pewnego stopnia. Dlaczego Jurene? Dlaczego nie wystąpiła ze Snu, nie obudziła się we własnym łóżku, takim, jakim było naprawdę, nawet jeśli zmywaniem naczyń i szorowaniem podłóg tak się zmęczyła, że z miejsca zasnęła?
„Jeszcze mogę stąd wyjść”.
Moghedien widziała ją w Salidarze, o ile to rzeczywiście była Moghedien. Moghedien wiedziała już o Salidarze.
„Mogę powiedzieć o wszystkim Sheriam”.
Jak? Przyznać się, że uczyła Siuan? Miała nie dotykać ter’angreali, chyba że w obecności Sheriam i pozostałych Aes Sedai. Nynaeve nie miała pojęcia, w jaki sposób Siuan je zdobywa, kiedy tylko zechce. Nie, nie bała się kolejnych godzin spędzonych rękoma zanurzonymi po łokcie w gorącej wodzie. Bała się Moghedien. Gniew tak niemiłosiernie wżerał jej się w żołądek, że aż pożałowała, iż nie ma przy sobie odrobiny gęsiej mięty ze swej torby z ziołami.
„Jestem taka... taka cholernie zmęczona baniem się”.
Przed jednym z domostw stała ławka, ustawiona przodem do przystani i rzeki. Usiadła na niej i zastanowiła nad swoją sytuacją ze wszelkich możliwych punktów widzenia. To wszystko było niedorzeczne. Prawdziwe Źródło tliło się blado. Przeniosła i nad jej głową zatańczył płomyk. Sama mogła wyglądać solidnie — we własnych oczach przynajmniej — ale przez ten strzępek ognia widziała rzekę. Podwiązała go i wraz z powstaniem supła płomyk rozwiał się niczym mgła. Jak mogła się zmierzyć z Moghedien, skoro najsłabsza nowicjuszka w Salidarze mogła jej dorównać albo nawet górowała nad nią siłą? Dlatego właśnie uciekła tutaj, zamiast się wynieść z Tel’aran’rhiod.
Wyjdzie ze Snu. Niezależnie od planów Siuan, na tym koniec; musiałaby ryzykować razem z Nynaeve. Na myśl o kolejnych godzinach spędzonych na szorowaniu podłóg, dłoń sama zacisnęła się na warkoczu. Zapewne całe dni, być może w towarzystwie rózgi Sheriam na dodatek. Mogą jej już nigdy nie dopuścić do ter’angreali zawiadujących snami, w ogóle do żadnych ter’angreali. Na miejsce Theodrin wyznaczą Faolain. Koniec badania Siuan i Leane, nie mówiąc już o Logainie; może koniec z uczeniem się Uzdrawiania.
Przepełniona furią przeniosła kolejny płomyk. Nawet jeśli był odrobinkę silniejszy, to i tak tego nie zauważyła. To tyle z próbowaniem rozdmuchania w sobie gniewu w nadziei, że coś pomoże.
— Nie ma innego wyjścia, tylko trzeba im powiedzieć, że widziałam Moghedien — mruknęła, szarpiąc warkocz tak mocno, że aż ją zabolało. — Światłości, one mnie oddadzą Faolain. Niemalże wolałabym już umrzeć!
— Ależ najwyraźniej lubisz biegać dla niej na posyłki.
Dźwięk drwiącego głosu poderwał Nynaeve z ławki niczym ręce ułożone na ramionach. Moghedien stała na środku ulicy, cała w czerni, kręcąc głową na widok tego, co widzi. Korzystając z wszystkich zasobów swojej siły, Nynaeve utkała tarczę z Ducha i wrzuciła ją między kobietę i saidara. A raczej próbowała ją wrzucić; przypominało to rąbanie drzewa papierowym toporkiem. Moghedien w rzeczy samej uśmiechnęła się, zanim przecięła splot Nynaeve, a zrobiła to tak zwyczajnie, jakby odganiała bitema z twarzy. Nynaeve gapiła się na nią tak, jakby ją kto ogłuszył pałką. Jednak doszło do tego. Jedyna Moc, bezużyteczna. Cały ten wrzący w niej gniew, bezużyteczny. Wszystkie plany, wszystkie nadzieje, na nic. Moghedien nawet nie raczyła oddać ciosu. Nawet nie raczyła sama utkać tarczy. To było właśnie miarą jej pogardy.
— Już się bałam, że mnie zauważyłaś. Zrobiłam się beztroska, kiedy ty i Siuan zaczęłyście się wzajem mordować. Własnymi rękoma. — Moghedien zaśmiała się lekceważąco. Coś tkała, leniwie, bo nie istniał żaden powód do pośpiechu. Nynaeve nie wiedziała, co to takiego, a mimo to miała ochotę krzyczeć. W jej wnętrzu szalała furia, ale snach przytępił rozum, ukorzenił stopy w ziemi. — Czasami wydaje mi się, że jesteście zbyt głupie, żeby was szkolić, ty, ta była Amyrlin i cała reszta. Ale nie mogę dopuścić, żebyś mnie zdradziła.
Splot zaczynał ją powoli dosięgać.
— Chyba już najwyższy czas, żeby cię uciszyć.
— Stój, Moghedien! — krzyknęła Birgitte.
Nynaeve zaniemówiła. To była Birgitte, taka jak kiedyś, w kusym, białym kaftanie i szerokich, żółtych spodniach, z warkoczem o skomplikowanym splocie przerzuconym przez ramię, ze srebrną strzałą naciągniętą na cięciwę srebrnego łuku. To było niemożliwe. Birgitte już nie była częścią Tel’aran’rhiod, znajdowała się w Salidarze, pilnując, by nikt nie odkrył, że Nynaeve i Siuan śpią, mimo słońca na niebie, i nie zaczął zadawać pytań.
Moghedien była tak zszokowana, że sploty, które utkała, zniknęły. Szok jednak trwał krócej niż chwilę. Lśniąca strzała oderwała się od łuku Birgitte — i wyparowała. Łuk wyparował. Coś jakby chwyciło łuczniczkę, gwałtownie prostując jej ręce, odrywając od ziemi. I niemalże natychmiast przytarto jej rogów, gdy z ciasno związanymi rękoma i nogami zawisła w odległości stopy nad ziemią.
— Powinnam była wziąć cię pod uwagę. — Moghedien odwróciła się plecami do Nynaeve, by podejść do Birgitte. — Lubisz swoje ciało? Bez Gaidala Caina?
Nynaeve zastanawiała się, czy przenosić. Ale co? Sztylet, który mógłby nawet nie przebić skóry kobiety? Ogień, który nawet by nie osmalił jej spódnic? Moghedien wiedziała, jaka ona jest bezsilna; nawet na nią nie patrzyła. Jeśli przerwie strumień Ducha biegnący do śpiącej kobiety w bursztynie, to obudzi się w Salidarze; mogłaby wtedy ostrzec tamte. Twarz jej wykrzywiła się, bliska łez, kiedy spojrzała na Birgitte. Złotowłosa kobieta wisiała w jednym miejscu, wpatrując się butnie w Moghedien. Moghedien kontemplowała ją niczym rzeźbiarz kloc drewna.
„Tylko ja tu jestem — pomyślała Nynaeve. — Równie dobrze mogłabym w ogóle nie być zdolna do przenoszenia. Tylko ja”.
Uniesienie pierwszej stopy przypominało wyciąganie jej z błota sięgającego kolan, drugi chwiejny krok też nie był łatwiejszy. W stronę Moghedien.
— Nie rób mi krzywdy — załkała Nynaeve. — Proszę, nie rób mi krzywdy.
Przeszył ją dreszcz... Birgitte zniknęła. W jej miejscu stało dziecko, trzy— może czteroletnie, w kusym białym kaftaniku i szerokich żółtych spodenkach, bawiło się srebrnym łukiem-zabawką. Dziewczynka, przerzuciwszy złoty warkocz na plecy, wycelowała łuk w Nynaeve i zachichotała, po czym włożyła palec do ust, jakby nie była pewna, czy przypadkiem nie zrobiła czegoś złego. Nynaeve opadła na kolana. Pełznięcie w spódnicach było trudnym zadaniem, ale nie sądziła, by dała radę ustać. Jakoś jej się udało, wyciągnęła błagalnie rękę i zaskomlała:
— Proszę, nie rób mi krzywdy. Błagam. Nie rób mi krzywdy.
Wlokła się bez końca w stronę Przeklętej niczym zdepnięty żuk gramolący się po błocie.
Moghedien obserwowała ją chwilę w milczeniu, aż wreszcie powiedziała:
— Kiedyś uważałam cię za silniejszą. Teraz stwierdzam, że doprawdy podoba mi się widok ciebie na kolanach. Bliżej już nie podchodź, dziewczyno. Nie żebym uważała, że nie masz dość odwagi, by spróbować wydrzeć mi włosy... — Ta wizja wyraźnie. ją rozbawiła.
Dłoń Nynaeve zachwiała się w odległości piędzi od Moghedien. Musiała być dostatecznie blisko. Była tylko ona. I Tel’aran’rhiod. W głowie uformował się obraz i stało się; na wyciągniętym nadgarstku pojawiła się bransoleta połączona srebrną smyczą ze srebrną obręczą na karku Moghedien. Utrwaliła w umyśle obraz nie tylko samej a’dam, lecz także noszącej ją Moghedien, Moghedien i a’dam, element Tel’aran’rhiod ujęty w taki kształt, jaki sama wybrała. Wiedziała mniej więcej, czego należy się spodziewać; sama przelotnie nosiła kiedyś a’dam, w Falme. W jakiś dziwny sposób była świadoma Moghedien, tak jak była świadoma własnego ciała, własnych emocji; dwa komplety, oba różne, ale oba znajdowały się w jej głowie. Na to tylko liczyła, bo Elayne uparła się, że właśnie w ten sposób wszystko się dzieje. To coś rzeczywiście stanowiło połączenie; wyczuwała Źródło za pośrednictwem drugiej kobiety.
Dłoń Moghedien skoczyła ku obręczy, szok zaokrąglił oczy. Wściekłość i śmiertelne przerażenie. Większa wściekłość niż lęk, z początku. Nynaeve wyczuwała je nieomal tak, jakby to były jej własne odczucia. Moghedien musiała wiedzieć, czym jest smycz i obręcz, a mimo to i tak usiłowała przenosić; Nynaeve jednocześnie poczuła jakby lekkie przesuwanie się czegoś w sobie, w a’dam; druga kobieta próbowała nagiąć Tel’aran’rhiod do swej woli. Udaremnienie tych usiłowań było łatwe; a’dam stanowiła połączenie, które ona kontrolowała. Było łatwe pod warunkiem, że się o tym wiedziało. Nynaeve nie życzyła sobie przenosić tych strumieni, więc nie zostały przeniesione. Moghedien równie dobrze mogła próbować podnieść górę gołymi dłońmi. Paniczny lęk zapanował nad wściekłością.
Podnosząc się, Nynaeve utrwaliła w umyśle odpowiedni obraz. Nie tylko wyobrażała sobie Moghedien pojmaną na smycz a’dam; ona wiedziała, że Moghedien została pojmana, była tego tak pewna, jak tego, jak się nazywa. Wrażenie przesuwania, skóry, która usiłowała ścierpnąć, nie odeszło jednak.
— Przestań — rozkazała ostrym tonem. Adam nie poruszyła się. Pomyślała o czarnych pokrzywach, lekko pocierających drugą kobietę od ramion po kolana. Moghedien zadygotała, konwulsyjnie wypuściła oddech. — Przestań, powiedziałam, bo inaczej zrobię coś gorszego. — Przesuwanie ustało. Moghedien obserwowała ją czujnie, nadal kurczowo ściskając srebrną obręcz opinającą jej kark, i stanęła na palcach, jakby zaraz miała pofrunąć.
Birgitte — to dziecko, którym Birgitte była teraz albo kiedyś — przyglądała im się z ciekawością. Nynaeve utworzyła jej obraz jako dorosłej, skupionej kobiety. Mała dziewczynka włożyła palec do ust i zaczęła przyglądać się łukowi-zabawce. Nynaeve sapnęła ze złością. Trudno było zmienić coś, co już komuś udało się utrwalić. I na domiar wszystkiego Moghedien twierdziła, że potrafi zmieniać coś na stałe. Ale to, co ona mogła zrobić, ona mogła teraz odkręcić.
— Przywróć ją do normalnego stanu.
— Jeśli mnie uwolnisz, to...
Nynaeve znowu pomyślała o pokrzywach i tym razem nie była to lekka miotełka. Moghedien zassała powietrze przez zaciśnięte zęby, zatrzepotała się niczym prześcieradło na porywistym wietrze.
— To była najbardziej przerażająca rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła — powiedziała Birgitte. Znowu we własnej osobie, ubrana w kusy kaftan i obszerne spodnie, ale nie miała ani łuku, ani kołczana. — Byłam dzieckiem; ale jednocześnie to, co było mną... tą prawdziwą stanowiło jakiś wybryk wyobraźni unoszący się w dziecięcym umyśle. I ja o tym wiedziałam. Wiedziałam, że będę tylko patrzeć na to, co się dzieje i bawić się... — Przerzuciwszy złoty warkocz przez ramię, obrzuciła Moghedien twardym spojrzeniem.
— Jak się tutaj dostałaś? — spytała Nynaeve. — Jestem ci wdzięczna, rozumiesz, ale... jak?
Birgitte jeszcze raz zmierzyła Moghedien lodowatym wzrokiem, po czym rozchyliła kaftan, by wyłowić zza dekoltu bluzki skręcony, kamienny pierścień na rzemyku.
— Siuan się obudziła. Tylko na chwilę i nie do końca. Na tyle, by wymamrotać, że wyrwałaś jej go z rąk. Kiedy nie budziłaś się po niej, zrozumiałam, że stało się coś złego, więc wzięłam pierścień i resztkę tego, co przyrządziłaś dla Siuan.
— Tam prawie nic nie zostało. Sam osad.
— Dość, by mnie uśpić. Smakuje koszmarnie, tak nawiasem mówiąc. Potem już. to było tak łatwe jak odszukanie uczestników tańca piór w Shiota. Do pewnego stopnia to jest prawie tak, jakbym ja była ciągle... — Birgitte urwała, znowu piorunując wzrokiem Moghedien. W jej dłoni ponownie pojawił się srebrny łuk, a u biodra kołczan pełen srebrnych strzał, ale po chwili znowu zniknęły. — Przeszłość należy do przeszłości, a przed nami przyszłość — powiedziała stanowczym głosem.
Nie byłam specjalnie zaskoczona odkryciem, że to wy dwie wiecie, że jesteście w Tel’aran’rhiod. Pojęłam, że to ona musi być tą drugą, a kiedy tu przybyłam i zobaczyłam was obie... Wyglądało na to, że ona już cię zniewoliła, ale miałam nadzieję, że jeśli odwrócę jej uwagę, to może coś wymyślisz.
Nynaeve poczuła ukłucie wstydu. Zastanawiała się przecież, czy nie porzucić Birgitte. Tyle właśnie wymyśliła. Ta myśl tam była tylko przez chwilę, odrzucona równie prędko jak się pojawiła, ale pojawiła się. Ale z niej tchórz. Z pewnością Birgitte nigdy, nawet przez chwilę, nie dopuściła, by strach wziął nad nią górę.
— Ja... — Słaby smak gotowanej kociej narecznicy i sproszkowanego liścia mawinii. — Omal nie uciekłam — powiedziała słabym głosem. — Tak byłam przerażona, że język przyrósł mi do podniebienia. Omal nie uciekłam i nie zostawiłam cię.
— Ach tak? — Nynaeve skręcała się wewnętrznie, kiedy Birgitte jej się przyglądała. — Ale nie uciekłaś, prawda? Powinnam była uwolnić strzałę, zanim zawołałam, ale nigdy nie było mi w smak strzelać komuś w plecy. Nawet jej. A mimo to udało się. Ale co my z nią teraz poczniemy?
Moghedien z całą pewnością miała taką minę, jakby pokonała strach. Ignorując srebrną obręcz, która opasywała jej gardło, obserwowała Nynaeve i Birgitte, jakby to one były jej więźniarkami, a nie ona, i teraz się zastanawiała, co z nimi zrobić. Z wyjątkiem sporadycznych drgań dłoni, jakby chciała się podrapać tam, gdzie skóra zachowała wspomnienie o pokrzywach, stanowiła wcielenie odzianego w czerń spokoju. Jedynie dzięki a’dam Nynaeve wiedziała, że ta kobieta skrywa strach, niemalże słyszała jego mamrotanie, zduszone do głuchego szumu. Żałowała, że ta rzecz jej nie powie, o czym myśli Moghedien, przekazując tylko to, co tamta czuje. Potem dla odmiany poczuła zadowolenie, że nie znalazła się we wnętrzu umysłu ukrytego za tymi zimnymi, ciemnymi oczyma.
— Zanim wymyślisz coś... drastycznego — powiedziała Moghedien — przypomnij sobie, że wiem dużo rzeczy, które mogłyby okazać się dla ciebie przydatne. Obserwowałam innych Przeklętych, podpatrywałam, jak spiskują. Czy nie jest to coś warte?
— Powiedz mi, to się zastanowię, czy jest jak mówisz — odparła Nynaeve. Co ona ma zrobić z tą kobietą?
— Lanfear, Graendal, Rahvin i Sammael spiskują wspólnie.
Nynaeve pociągnęła za smycz, podcinając jej nogi.
— Wiem o tym. Powiedz mi coś nowego. — Ta kobieta była tutaj jej więźniem, ale a’dam istniała tylko tak długo, dopóki znajdowały się w Tel’aran’rhiod.
— Czy wiesz, że oni starają się podpuścić Randa al’Thora, żeby zaatakował Sammaela? A kiedy to zrobi, natknie się na innych, zaczajonych, by schwytać go w swoją pułapkę. W każdym razie natknie się na Graendal i Rahvina. Sądzę, że Lanfear uprawia jakąś inną grę, taką, o której pozostali nic nie wiedzą.
Nynaeve zamieniła z Birgitte zmartwione spojrzenia. Rand musi się o tym dowiedzieć. Dowie się, kiedy tylko jej i Elayne uda się tego wieczora porozmawiać z Egwene. O ile uda im się na dostatecznie długi czas dopaść ter’angreala.
— Pod warunkiem — wymamrotała Moghedien — że będzie dostatecznie długo żył, żeby ich znaleźć.
Nynaeve złapała srebrną smycz w miejscu, gdzie łączyła się z obręczą, i przyciągnęła twarz Przeklętej blisko swojej. Ciemne oczy obojętnie spotkały jej spojrzenie, ale czuła przez a’dam gniew i strach, które wyrywały się z tamtej, bezustannie tłumione.
— A teraz ty mnie posłuchaj. Czy tobie się wydaje, że ja nie wiem, dlaczego udajesz taką chętną do współpracy? Wydaje ci się, że jeśli dostatecznie długo będziesz mówiła, to ja popełnię jakiś błąd i zdołasz uciec. Wydaje ci się, że im dłużej będziemy rozmawiały, tym trudniej będzie mi ciebie zabić. — Co było prawdą. Zabicie kogoś z zimną krwią, nawet jednej z Przeklętych, byłoby trudne, może wręcz ją przerastało. Co ona zrobi z tą kobietą? — Ale zrozum jedno. Nie pozwolę na żadne niedomówienia. Jeśli będziesz starała się coś przede mną ukryć, to zrobię wszystko, co kiedykolwiek ty zamierzałaś zrobić ze mną.
Strach pełzł przez smycz, niczym zamrażające na kość wrzaski z głębi umysłu Moghedien. Może ona nie wiedziała tyle o a’dam, jak się Nynaeve zdawało. Może ona wierzyła, że Nynaeve będzie potrafiła odczytać jej myśli, jeśli się postara.
— A teraz, jeśli wiesz o czymś, co zagraża Randowi, coś o planach Sammaela i pozostałych, to powiedz mi. Natychmiast!
Z ust Moghedien polały się słowa, język stale wymykał się na zewnątrz, oblizując wargi.
— Al’Thor zamierza zaatakować Rahvina. Dziś rano. Bo on uważa, że Rahvin zabił Morgase. Nie wiem, czy to zrobił czy nie, ale al’Thor w to wierzy. Ale Rahvin nigdy nie ufał Lanfear. Nigdy nie ufał nikomu. Niby czemu? Uznał, że to może być jakaś pułapka zastawiona na niego, więc zastawił własną pułapkę. Otoczył Caemlyn Pasem Zabezpieczeń, dzięki czemu będzie wiedział, jeśli jakiś człowiek przeniesie bodaj iskierkę. I al’Thor w to wdepnie. Najprawdopodobniej już wdepnął. Sądzę, że zamierzał udać się do Caemlyn tuż po wschodzie słońca. Ja nie miałam w tym żadnego udziału. To nie była moja robota. Ja...
Nynaeve miała ochotę zamknąć jej usta; mdliło ją na widok kropelek potu strachu połyskującego na twarzy kobiety, ale jeśli miałaby dłużej słuchać tego błagalnego głosu... Zaczęła przenosić, zastanawiając się, czy będzie dość silna, by unieruchomić język Moghedien, po czym uśmiechnęła się. Była połączona z Moghedien i miała nad nią kontrolę. Moghedien wybałuszyła oczy, kiedy utkała strumień, którym zamknęła i zasznurowała własne usta. Dodała też zatyczki do uszu, zanim zwróciła się do Birgitte.
— Co ty na to?
— Elayne pęknie serce. Kocha swoją matkę.
— Wiem o tym. — Nynaeve zrobiła wdech. — Będę płakała razem z nią i każdą łzę wyleję szczerze, ale w danej chwili musimy się martwić o Randa. Sądzę, że ona mówiła prawdę. Niemalże to czułam. — Złapała za srebrną smycz tuż pod bransoletą i potrząsnęła nią. — Może to dzięki temu, a może tylko dzieło wyobraźni. A jak ty myślisz?
— Że to prawda. Ona nigdy nie była specjalnie odważna, dopóki nie miała przewagi albo jej się wydawało, że ją zdobędzie. A ty z pewnością dałaś jej lekcję strachu przed Światłością.
Nynaeve skrzywiła się. Każde słowo Birgitte dodawało kolejną bańkę gniewu w jej brzuchu. Nigdy nie była specjalnie odważna, chyba że miała przewagę. Taki opis pasował do niej samej. Ona nauczyła Moghedien strachu przed Światłością. Nauczyła i każde słowo wypowiedziała szczerze. Wytarganie kogoś za uszy, kiedy tak trzeba, to jedno; grożenie torturami, pragnienie torturowania, nawet Moghedien, to całkiem coś innego. A tutaj ona unika czegoś, wiedząc, że i tak musi to zrobić. Nigdy specjalnie odważna, chyba że miała wyraźną przewagę. Tym razem bańkę gniewu wytworzyła sama.
— Musimy się wyprawić do Caemlyn. Przynajmniej ja muszę. Razem z nią. Być może nie uda mi się przenosić dostatecznie silnie, by bodaj rozedrzeć papier, ale dzięki a’dam będę mogła wykorzystać jej siłę.
— Z Tel’aran’rhiod nie będziesz mogła mieć wpływu na nic, co się znajduje w świecie jawy — powiedziała cicho Birgitte.
— Wiem! Wiem, ale ja muszę coś zrobić.
Birgitte odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła śmiechem.
— Och, Nynaeve, jakież to kłopotliwe być związanym z takim tchórzem jak ty. — Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdurnienia. — Tej twojej mikstury nie było dużo. Ja się chyba bu... — I w pół słowa już jej tam zwyczajnie nie było.
Nynaeve zrobiła głęboki wdech i rozwiązała strumienie otaczające Moghedien. Albo zmusiła ją do tego; dzięki a’dam trudno było to rozróżnić. Żałowała, że Birgitte już nie ma. Jeszcze jedna para oczu. Ktoś, kto zapewne posiadał taką wiedzę o Tel’aran’rhiod, jakiej ona nigdy nie zdobędzie. Ktoś, kto był odważny.
— Wybieramy się na wycieczkę, Moghedien, i ty pomożesz mi każdym swoim strzępkiem. Jeśli coś mnie zaskoczy... Dość powiedzieć, że cokolwiek stanie się z tą, która nosi tę bransoletę, dzieje się także z tą, która nosi obręcz. Tyle że po dziesięciokroć silniej.
Wyraz przerażenia na twarzy Moghedien świadczył, że jej uwierzyła. Co miało sens, bo to była prawda.
Jeszcze jeden głęboki wdech i Nynaeve zaczęła formować obraz jedynego miejsca w Caemlyn, które poznała na tyle dobrze, by je zapamiętać. Pałac Królewski, dokąd zabrała ją Elayne. Tam musi być Rahvin. Ale w świecie jawy, nie w Świecie Snów. Mimo to musiała coś zrobić. Oblicze Tel’aran’rhiod wokół niej zmieniło się.