14 Spotkania

Skutki działania ter’angreala a kształcie pierścienia już nie potrafiły zaskoczyć Nynaeve. Była dokładnie w tym miejscu, o którym myślała, zanim nadszedł sen — w wielkiej komnacie w Łzie zwanej Sercem Kamienia, znajdującej się we wnętrzu masywnej fortecy, w Kamieniu Łzy. Pozłacane stojące lampy były zgaszone, jednak blade światło, zdające się docierać zewsząd i znikąd jednocześnie, oświetlało ją dookoła, w oddali rozpływając się w mglistych cieniach. Przynajmniej nie było gorąco; nigdy nie czuła ani gorąca, ani zimna w Tel’aran’rhiod.

Las masywnych kolumn z czerwonego kamienia rozciągał się na wszystkie strony, kopulaste sklepienie ginęło wysoko ponad głową, gdzieś tam, skąd zwieszały się na złotych łańcuchach kolejne złote lampy. Blade płyty posadzki pod jej stopami były powycierane; Wysocy Lordowie Łzy przychodzili do tej komnaty — rzecz jasna, w świecie jawy — tylko wtedy, gdy wymagało tego prawo lub obyczaj, ale działo się tak od czasów Pęknięcia Świata. Pośrodku, pod samą kopułą znajdował się Callandor, przypominający z pozoru lśniący tysiącem iskier kryształowy miecz, zatopiony do połowy ostrza w kamieniu posadzki. Dokładnie tak, jak go zostawił Rand.

Nie miała ochoty zbliżać się do niego. Rand twierdził, że przy pomocy saidina uplótł wokół miecza pułapki, których nie potrafiłaby dostrzec żadna kobieta. Spodziewała się, iż są doprawdy paskudne — najlepsi mężczyźni okazują się wstrętni, kiedy postanowią się zachować przebiegle — paskudne i zapewne zwrócone w takim samym stopniu przeciwko kobietom, jak i mężczyznom; choć tylko mężczyźni mogli używać tego ter’angreala. Musiał zabezpieczyć go nie tylko przed Przeklętymi, ale także przed tymi, które mieszkały w Wieży. Wyjąwszy samego Randa, ten który by dotknął Callandora, naraziłby się zapewne na śmierć, i to bez wątpienia okrutną.

Taka była podstawowa zasada obowiązująca w Tel’aran’rhiod. Co znajdowało się. w świecie jawy, tutaj również było, aczkolwiek niekoniecznie na odwrót. Świat Snów, Niewidzialny Świat, odbijał świat prawdziwy czasami w przedziwny sposób, być może zresztą również i inne światy. Verin Sedai powiedziała Egwene, że istnieje wzór spleciony ze światów, z rzeczywistości znajdujących się tutaj i gdzie indziej, dokładnie przypominający splot ludzkich losów, który tworzy Wzór Wieków. Tel’aran’rhiod stykał się ze wszystkimi tymi światami, chociaż jedynie nielicznym udawało się przypadkiem doń dostać i zazwyczaj nie pamiętali niczego z tych przelotnych chwil, pogrążeni w swych ziemskich snach. Były to niebezpieczne momenty dla owych śniących, chociaż nie zdawali sobie z tego sprawy, chyba że mieli pecha. Poza tym to, co przydarzało się śniącemu w Tel’aran’rhiod, okazywało się realne również w świecie jawy. Śmierć w Świecie Snów równała się jak najbardziej rzeczywistej śmierci.

Miała wrażenie, że spośród cieni zalegających między kolumnami coś ją obserwuje, ale nie kłopotała się tym uczuciem. To z pewnością nie była Moghedien.

„Wyimaginowane oczy; tutaj nie ma obserwatorów. Sama kazałam Elayne nie zwracać na nie uwagi, a teraz...”

Moghedien na pewno nie ograniczyłaby się jedynie do obserwacji. A choćby nawet... żałowała tylko, że nie jest wystarczająco zagniewana, by przenosić. Oczywiście wcale nie czuła strachu. Nie była też wściekła. Bynajmniej nie przestraszona.

Poskręcany kamienny pierścień, ukryty pod bielizną, zdawał się lekki jak puch; w tym momencie zorientowała się, że nie ma na sobie nic więcej. Ledwie pomyślała o ubraniu, już miała na sobie sukienkę. To była sztuczka z Tel’aran’rhiod, którą lubiła najbardziej; w jakiś sposób przenoszenie okazywało się niekonieczne, tutaj bowiem mogła robić rzeczy, których, jej zdaniem, żadna Aes Sedai nie dokonałaby przy użyciu Mocy. Jednak nie była to suknia, jakiej oczekiwała — z mocnej, workowatej wełny z Dwu Rzek. Wysoki karczek obrzeżony koronką z Jaercruz podchodził jej pod sam podbródek, ale bladożółte jedwabie przylegały do ciała w sposób, który jakby trochę za mocno zdradzał kształty. Ileż to razy nazwała takie taraboniańskie suknie nieprzyzwoitymi, kiedy musiała je wkładać, by wtopić się w tłum na ulicach Tanchico? Wyraźnie jednak przywykła do nich bardziej, niż jej się zdawało.

Szarpnęła ostro za swój warkocz, karcąc się za takie rozproszenie myśli i zostawiła suknię w spokoju. Choć nie odpowiadała dokładnie jej pierwotnym zamiarom, nie jest przecież żadną kapryśną dziewuchą, żeby tak się przejmować i troszczyć o własny ubiór.

„Suknia to suknia”. — Będzie ją miała na sobie podczas spotkania z Egwene oraz tą Mądrą, która tym razem przybędzie razem z nią, a niech tylko któraś odważy się cokolwiek powiedzieć... — „Nie po to przybyłam wcześniej, by teraz paplać do siebie o sukienkach!”

— Birgitte? — Odpowiedziała jej cisza, podniosła więc głos, choć to raczej nie było konieczne. W tym miejscu każdy powinien usłyszeć swoje imię, choćby je wypowiedziano na drugim krańcu świata. — Birgitte?

Spomiędzy kolumn wyszła kobieta, w jej błękitnych oczach lśnił spokój i dumna wiara we własne siły, długie włosy zaplecione miała w warkocz o znacznie bardziej skomplikowanych splotach niźli fryzura Nynaeve. Krótki biały kaftan i obszerne spodnie z żółtego jedwabiu, zebrane w kostkach nad krótkimi butami o podwyższonych obcasach, stanowiły ubiór pochodzący sprzed ponad dwu tysięcy lat, ale ten upodobała sobie najbardziej. Strzały, których pióra sterczały z zawieszonego przy pasie kołczana, były chyba ze srebra, podobnie jak łuk trzymany w dłoni.

— Czy Gaidal jest w pobliżu? — zapytała Nynaeve. Zazwyczaj trzymał się blisko Birgitte i sprawiał, że Nynaeve czuła się niepewnie, odmawiał bowiem uznania jej istnienia i denerwował się, gdy Birgitte z nią rozmawiała. Za pierwszym razem był to dla niej nie lada wstrząs, kiedy się okazało, że spotkała Gaidala Caina i Birgitte — dawno zmarłych bohaterów występujących obok siebie w tak wielu legendach i opowieściach — w Tel’aran’rhiod. Ale, jak to ujęła sama Birgitte w jakim innym miejscu, bohaterowie przykuci do Koła Czasu mieliby oczekiwać na powtórne narodziny niźli w śnie? W śnie, który istniał od tak dawna jak samo Koło. To właśnie ich, Birgitte i Gaidala Caina, Rogosha Sokole Oko i Artura Hawkwinga, oraz wielu innych miał wezwać Róg Valere z powrotem, aby walczyli w Tarmon Gaidon.

Warkocz Birgitte zakołysał się, kiedy potrząsnęła głową.

— Nie widziałam go od jakiegoś czasu. Sądzę, że Koło na powrót wplotło go w świat. Zawsze się tak dzieje. — W jej głosie zabrzmiało jednocześnie oczekiwanie i zatroskanie.

Jeśli Birgitte miała rację, wówczas gdzieś w świecie narodził się chłopiec, kwilące niemowlę pozbawione wiedzy o tym, kim jest, choć przeznaczone do przygód, które dadzą początek nowym legendom. Koło wplatało bohaterów we Wzór zgodnie z zaistniałą potrzebą, by kształtowali sam Wzór, a kiedy umierali, wracali z powrotem do miejsca, gdzie przychodziło im czekać. To właśnie oznaczało przykucie do Koła. Nowi bohaterowie przekonają się, że sami są również do niego przykuci, ci mężczyźni i te kobiety, których odwaga i dokonania wyniosły ponad przeciętność — ale kiedy raz to już nastąpi, będzie tak aż po kres czasów.

— Jak długo wypadnie ci czekać? — zapytała Nynaeve. — Z pewnością będą musiały minąć lata.

Birgitte zawsze była związana z Gaidalem, we wszystkich opowieściach, we wszystkich Wiekach, w przygodach i romansach, więziami, których nawet Koło Czasu nie rozerwało. Za-wsze rodziła się po nim; rok, pięć, dziesięć lat, ale zawsze później. —

— Nie wiem, Nynaeve. Czas biegnie tutaj inaczej niźli w świecie jawy. Zdaje mi się, że spotkałam cię dziesięć dni temu, a Elayne dopiero wczoraj. Jak to było długo dla ciebie?

— Cztery dni i trzy noce — wymruczała Nynaeve. Ona i Elayne wchodziły w sen, by rozmawiać z Birgitte tak często, jak tylko mogły, chociaż nie zawsze było to możliwe, zwłaszcza kiedy Thom i Juilin spali razem z nimi i trzymali wartę. Birgitte pamiętała z własnego doświadczenia Wojnę o Moc — a przynajmniej swój żywot w owych czasach — oraz Przeklętych. Jej przeszłe życia były niczym książki przeczytane wiele lat temu, po których przechowała się odległa tylko pamięć, im dawniejsze, tym mniej wyraźnie, ale Przeklętych przypominała sobie dobrze. Szczególnie Moghedien.

— Widzisz, Nynaeve? Tutaj nawet upływ czasu może się zmieniać na rozmaite sposoby. Mogą minąć miesiące, zanim znów się odrodzę, albo tylko dni. Tutaj, dla mnie. W świecie jawy przeminą lata, nim to się stanie.

Nynaeve z wysiłkiem stłumiła swój niepokój.

— Dlatego nie wolno nam marnować czasu, który pozostał. Czy widziałaś któreś z nich od naszego ostatniego spotkania? — Nie było potrzeby wspominać, kogo.

— Aż nazbyt wielu. Lanfear często, rzecz jasna, odwiedza Tel’aran’rhiod, ale oprócz niej widziałam Rahvina, Sammaela i Graendel. Także Demandreda. Oraz Semirhage. — W głosie Birgitte przy tym ostatnim imieniu pojawiło się nieznaczne napięcie; nawet Moghedien, która jej nienawidziła, nie potrafiła wywołać tak wyraźnego przestrachu na jej twarzy, Semirhage to była jednak zupełnie inna sprawa.

Nynaeve również zadrżała — złotowłosa kobieta powiedziała jej zbyt dużo na temat tamtej — i zdała sobie sprawę, że ma na sobie gruby wełniany płaszcz, z kapturem nasuniętym głęboko, aby ukryć twarz; zarumieniła się i natychmiast sprawiła, iż zniknął.

— Żadne z nich cię nie widziało? — zapytała z niepokojem. Birgitte była na wiele sposobów bardziej podatna na ciosy, pomimo jej większej wiedzy na temat Tel’aran’rhiod. Nie potrafiła przenosić; każde z Przeklętych mogło ją zniszczyć z równą łatwością, z jaką się rozdeptuje mrówkę, nawet nie myląc kroku. A gdyby została tutaj zabita, nie odrodziłaby się już nigdy więcej.

— Nie jestem tak bezradna... ani głupia... by na to pozwolić. — Birgitte wsparła się na swym srebrnym łuku; legenda głosiła, że nigdy nie rozstawała się ani z nim, ani ze srebrnymi strzałami. — Oni są zanadto zajęci sobą, by się przejmować kimś innym. Widziałam Rahvina i Sammaela oraz Graendel i Lanfear, starali się podkraść do siebie niezauważenie. A Demandred i Semirhage ich śledzili. Od czasu, kiedy się uwolnili, nie widziałam ich tylu naraz w tym miejscu.

— Pewnie coś knują. — Nynaeve przygryzła wargę w pełnym niepokoju namyśle. — Ale co?

— Nie potrafię jeszcze powiedzieć, Nynaeve. Podczas Wojny z Cieniem przez cały czas spiskowali, równie często przeciwko sobie, ale ich dzieła nigdy nie służyły dobrze światu, czy to jawy, czy snu.

— Spróbuj się dowiedzieć, Birgitte, oczywiście nie narażając się zanadto. Nie podejmuj niepotrzebnego ryzyka.

Wyraz twarzy drugiej kobiety nie zmienił się, ale Nynaeve wydało się, że tamta jest rozbawiona; głupia, traktowała niebezpieczeństwa z równą pogardą jak Lan. Żałowała, że nie może jej zapytać o Białą Wieżę, o knowania Siuan Sanche, ale Birgitte nie mogła przecież ani zobaczyć, ani oddziaływać na rzeczywisty świat, o ile nie została nań wezwana przez głos Rogu.

„Cały czas próbujesz uniknąć tego pytania, które naprawdę chcesz zadać!”

— Czy widziałaś Moghedien?

— Nie — westchnęła Birgitte — ale nie dlatego, że nie próbowałam. Normalnie zawsze potrafię odszukać każdego, kto dobrze wie, że przebywa w Świecie Snów; można wyczuć takiego człowieka, jakby rozchodziły się odeń zmarszczki przez powietrze. Albo może źródłem tych zaburzeń jest raczej świadomość, naprawdę nie wiem. Jestem żołnierzem, nie uczoną. Albo ona nie pojawiła się w Tel’aran’rhiod od czasu, jak ją pokonałaś, albo... — Zawahała się, a Nynaeve z całych sił pragnęła, by ona nie wymieniała tej drugiej możliwości, jednak Birgitte była zbyt silna, aby uchylać się od głoszenia przykrych rzeczy. — Albo ona wie, że jej szukam. Wówczas mogłaby się skryć przed moim wzrokiem. Nie na darmo nazywa się ją Pajęczycą.

Słowem moghedien określano w Wieku Legend małego pajączka, który tkał swe sieci w tajemnych miejscach; jego jad był tak trujący, że zabijał w mgnieniu oka.

Nynaeve poczuła nagle nieprzyjemny dreszcz. Nie, wcale nie zadrżała. To był tylko przelotny dreszcz, nie zaś dygotanie ze strachu. I choć wciąż starała się pamiętać o tej obcisłej taraboniańskiej sukience, znienacka zorientowała się, że ma na sobie zbroję. Wystarczająco ją coś takiego kłopotało, kiedy była sama, a cóż dopiero czuła pod chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu kobiety tak mężnej, by być partnerką Gaidala Caina.

— Czy możesz ją jednak odnaleźć, mimo że pragnie pozostać w ukryciu, Birgitte? — To była doprawdy wielka prośba, zwłaszcza jeżeli Moghedien rzeczywiście zdawała sobie sprawę, że jest ścigana, bo wówczas szukanie jej przypominało polowanie na lwa w wysokich trawach, z kijem jako jedyną bronią.

Druga kobieta jednak nie wahała się ani przez moment.

— Być może. Spróbuję. — Zważyła łuk w dłoni i dodała: — Muszę już iść. Nie chcę ryzykować, by tamte mnie zobaczyły, kiedy się tu pojawią.

Nynaeve położyła dłoń na jej ramieniu, chcąc ją jeszcze na chwilę zatrzymać.

— To by nam pomogło, gdybyś pozwoliła im powiedzieć. Mogłabym się podzielić z Egwene i Mądrymi twoją wiedzą na temat Przeklętych, a one mogłyby powiedzieć Randowi. Birgitte, on musi się o tym dowiedzieć...

— Obiecałaś, Nynaeve. — Jasne błękitne oczy były zimne niczym lód. — Nie wolno nam nikomu mówić, że żyjemy w Tel’aran’rhiod. Złamałam już wiele zakazów podczas rozmów z tobą, a jeszcze więcej... udzielając ci pomocy, ponieważ nie mogłam stać z boku i przyglądać się, jak samotnie walczysz z Cieniem... toczyłam tę wojnę w tak wielu żywotach, że wszystkich nawet już nie pamiętam... ale będę stosowała się do tak wielu obowiązujących reguł, jak to tylko możliwe. Musisz dotrzymać złożonej obietnicy.

— Oczywiście, iż tak się stanie — odrzekła z oburzeniem — chyba, że sama zwolnisz mnie z przyrzeczenia. I właśnie proszę cię, abyś...

— Nie.

I Birgitte zniknęła. W jednej chwili dłoń Nynaeve spoczywała na białej materii kaftana tamtej, w następnej zaś czuła ,już tylko pustkę pod palcami. Przez głowę przemknęło jej kilka tych przekleństw, które posłyszała od Thoma i Juilina, za które ostro skarciłaby Elayne, gdyby się dowiedziała, że ona ich słucha, a co dopiero używa. Nie było sensu powtórnie wzywać imienia Birgitte. Najpewniej nie pojawiłaby się. Nynaeve mogła mieć tylko nadzieję, że odpowie następnym razem, gdy ona lub Elayne zechcą się z nią spotkać.

— Birgitte! Dotrzymam mojej obietnicy, Birgitte!

Powinna usłyszeć. Być może do następnego spotkania dowie się czegoś więcej o poczynaniach Moghedien. Niemalże pragnęła, by tak się nie stało. Jeżeli Birgitte ją znajdzie, to będzie oznaczało, że Moghedien naprawdę czai się w Tel’aran’rhiod.

„Głupia kobieta! «Jeżeli nie baczysz na węże, nie skarż się potem, gdy któryś cię ukąsi»”.

Chciałaby kiedyś spotkać tę Lini od Elayne.

Pustka wielkiej komnaty zaczynała już jej ciążyć, te kolumny z polerowanego kamienia rozciągające się jak okiem sięgnąć, poczucie bycia obserwowaną spośród zalegających wśród nich cieni.

„Gdyby ktoś naprawdę tam był, Birgitte by o tym wiedziała”.

Przyłapała się na tym, że wygładza fałdy jedwabiu opinające jej biodra i aby przestać myśleć o tych obserwujących ją oczach, których wszak wcale tam nie było, skoncentrowała się na swojej sukni. To właśnie w dobrych wełnach z Dwu Rzek Lan zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy zaś wyznał jej swą miłość, miała na sobie prostą, skromnie ozdobioną suknię, niemniej byłoby przyjemnie, gdyby ją zobaczył w takim stroju. I cała sytuacja nie miałaby w sobie nic nieprzyzwoitego, wszak tylko on by ją widział.

Przed nią pojawiło się wysokie stojące lustro, odbijało jej wizerunek, kiedy odwracała się to w tę, to w drugą stronę, a nawet spoglądała przez ramię. Żółte fałdy jedwabiu opinały ją ściśle, sugerując zupełnie jednoznacznie to, co skrywały. Członkinie Koła Kobiet w Polu Emonda za taki ubiór bez wątpienia zawlokłyby ją na rozmowę w jakimś ustronnym miejscu, i nic nie pomogłaby godność Wiedzącej. A jednak była naprawdę piękna. Tutaj, zupełnie sama, mogła się przed sobą przyznać, że już właściwie oswoiła się, a wręcz polubiła noszenie publicznie takich strojów.

„Sprawia ci to przyjemność — skarciła się w duchu. — Jesteś dokładnie tak samo nieprzyzwoita, jak zdaje się stawać z każdą chwilą Elayne”.

Ale przecież ona była piękna. I być może nawet nie tak nieskromna, jak zwykła o niej zawsze sądzić. Nie miała przecież dekoltu do samych kolan niczym Pierwsza z Mayene. Cóż, być może dekolt Berelain nie był tak głęboki, jednak bez wątpienia głębszy niż wymagał tego szacunek dla samej siebie.

Słyszała, co zwykły często nosić kobiety Domani; nawet Tarabonianie nazywali ten ubiór nieprzyzwoitym. Wraz z tą myślą żółte jedwabie zmieniły się w zmarszczone fałdy, spięte wąskim paskiem ze złotej plecionki. I przezroczyste. Policzki jej poczerwieniały. Prawie całkowicie przezroczyste. W rzeczy samej ledwie cokolwiek zasłaniały. Gdyby Lan zobaczył ją w takiej sukni, z pewnością nie mamrotałby o tym, że jego miłość do niej jest beznadziejna i że nie ma zamiaru ofiarowywać jej wdowiego wieńca na podarunek ślubny. Jedno spojrzenie i już zawrzałaby w nim krew. A wtedy...

— A cóż to, w imię Światłości, ty masz na sobie, Nynaeve? — zapytała Egwene zgorszonym tonem.

Nynaeve aż podskoczyła, odwróciła się błyskawicznie, a kiedy wreszcie spojrzała na Egwene i Melaine — to zapewne musiała być Melaine, ponieważ akurat jej tylko brakowałoby w tej sytuacji — lustro zniknęło, ona zaś miała na sobie ciemną wełnianą sukienkę, jaką nosiła w Dwu Rzekach, wystarczająco grubą, by chroniła przed chłodem najmroźniejszej zimy. Upokorzona tym, że ją zaskoczono — głównie tym, że ją zaskoczono — natychmiast zmieniła na powrót swą sukienkę, nie myśląc nawet, w cienką pajęczynę stroju Domani, a zaraz potem, równie szybko, w żółte taraboniańskie fałdy.

Twarz jej spłonęła rumieńcem. Przypuszczalnie uznają ją za skończoną idiotkę. I to jeszcze tak się wygłupić przed Melaine. Mądra była piękną kobietą, z długimi włosami o barwie czerwonego złota, jasnymi zielonymi oczyma. Nie chodziło o to, że szczególnie dbała, jak tamta wygląda. Ale Melaine była obecna również przy jej ostatnim spotkaniu z Egwene i wyśmiewała się z niej w związku z Lanem. Nynaeve straciła wówczas panowanie nad sobą. Egwene twierdziła, że nie były to żadne kpiny, przynajmniej wśród kobiet Aielów, ale Melaine przecież wygłosiła szereg komplementów na temat ramion Lana, jego dłoni, oczu. Jakie prawo miała ta zielonooka kocica przyglądać się ramionom Lana? Nie miała oczywiście żadnych podstaw, by wątpić w jego wierność, ale przecież był mężczyzną, znajdował się daleko od niej, Melaine zaś była tam, tuż przy nim i... Zdecydowanie nakazała sobie porzucić ten tok rozumowania.

— Czy Lan...? — Miała wrażenie, że jej twarz zaraz chyba spłonie.

„Czy nie możesz uważać na to, co mówisz, kobieto?”

Ale nie mogła — nie potrafiła — się wycofać, nie w obecności Melaine. Rozbawiony uśmiech Egwene był już wystarczająco nieprzyjemny, ale Melaine ośmieliła się nawet obrzucić ją spojrzeniem pełnym zrozumienia.

— Czy ma się dobrze? — Próbowała wypowiedzieć te słowa tonem pełnym chłodnego opanowania, ale wydostały się z jej gardła zduszone, jakby sprawiły jej ból.

— Ma się dobrze — odrzekła Egwene. — On również martwi się, czy ty jesteś bezpieczna.

Nynaeve zdała sobie sprawę, że właśnie wypuściła długo wstrzymywany oddech. Pustkowie było niebezpiecznym miejscem, nawet bez takich postaci jak Couladin i jego Shaido, a ten człowiek nie znał znaczenia słowa ostrożność. Martwił się o jej bezpieczeństwo? Czy ten głupi mężczyzna sądzi, że ona nie potrafi sama o siebie zadbać?

— Nareszcie. dotarłyśmy do Amadicii — powiedziała szybko, chcąc ukryć poprzednie zmieszanie.

„Kłapiesz językiem, a potem jęczysz! Ten mężczyzna odebrał mi resztki zdrowego rozsądku!”

Na podstawie wyrazu ich twarzy nie umiała osądzić, czy ,jej się udało.

— Wioska nazywa się Sienda, na wschód od Amadoru. Pełno wszędzie Białych Płaszczy, ale nawet nie spojrzeli na nas powtórnie. To tymi drugimi powinnyśmy się przejmować.

Rozmawiając w obecności Melaine, musiała ostrożnie dobierać słowa — w istocie, nawet odrobinę naginać prawdę, to tu, to tam — ale opowiedziała im o Ronde Macura, jej dziwnej wiadomości i o tym, jak próbowała je odurzyć narkotykiem. Użyła słowa „próbowała”, ponieważ nie potrafiłaby się przyznać, stojąc twarzą w twarz z Melaine, że tamtej się właściwie udało.

„Światłości, co ja robię? Nigdy dotąd, w całym moim życiu, nie okłamałam Egwene!”

Rzekomy powód — sprowadzenie z powrotem zbiegłej Przyjętej — oczywiście nie mógł się pojawić w jej opowieści, nie wówczas, kiedy słuchała wszystkiego jedna z Mądrych. Utrzymywały je w przekonaniu, że ona i Elayne są pełnymi Aes Sedai. Jednak w jakiś sposób musiała Egwene przekazać prawdę.

— To może mieć coś wspólnego z jakimś spiskiem dotyczącym Andoru, ale Elayne, ciebie, Egwene, oraz mnie łączą pewne rzeczy, dlatego powinnaś być równie ostrożna jak Elayne. — Dziewczyna wolno pokiwała głową, wyglądała na osłupiałą, w czym zresztą nie było nic dziwnego, ale chyba zrozumiała. — Dobrze się stało, że smak tej herbaty wydał mi się podejrzany. Wyobraź sobie, próbowała napoić widłokorzeniem kogoś, kto zna się na ziołach tak jak ja.

— Spiski wewnątrz spisków — wymruczała Melaine. — Wielki Wąż to właściwe dla was godło, Aes Sedai, pewnego dnia same się połkniecie przez przypadek.

— My również mamy ci do przekazania wieści — powiedziała Egwene.

Nynaeve nie rozumiała, skąd ten pośpiech.

„Nie stracę znowu panowania nad sobą przez tę kobietę. A już na pewno nie rozgniewam się tylko dlatego, że obraża Wieżę”.

Wypuściła warkocz z dłoni. Ale to, co powiedziała Egwene, natychmiast wyparło wszelki gniew z jej myśli.

Couladin przekroczył Grzbiet Świata — to była już dostatecznie ponura informacja — a ta, że Rand poszedł za nim, niewiele bardziej radosna; maszerował ostrym tempem, od świtu do zmierzchu, ku Przełęczy Jangai; Melaine dodała, że wkrótce do niej dotrze. Sytuacja panująca obecnie w Cairhien była już dostatecznie zła, nawet bez wojny między Aielami na jego terytorium. W konsekwencji zapewne mogło to doprowadzić do kolejnej Wojny z Aielami, jeśli Randowi uda się wcielić w życie swój szalony plan. Szalony. Z pewnością Rand jeszcze nie oszalał. W jakiś sposób musiał zachowywać zdrowe zmysły.

„Ile czasu minęła, odkąd jeszcze chciałam go chronić? — pomyślała gorzko. — A teraz pragnę tylko, by zachował jasność umysłu do czasu, aż będzie musiał stoczyć Ostatnią Bitwę”. — Nie tylko o to jej chodziło, prawda, ale o to wszakże też. Był, kim był. — „Żeby mnie Światłość spaliła, jestem równie. zła jak Siuan Sanche i cała reszta!”

Ale dopiero ta, co Egwene powiedziała na temat Moiraine, przyprawiło ją o prawdziwy wstrząs.

— Ona go słucha? — zapytała z niedowierzaniem. Egwene żywo przytaknęła, na głowie miała ten idiotyczny szal Aielów.

— Zeszłej nocy pokłócili się... ona starała się go przekonać, by nie przekraczał Muru Smoka... i na koniec on kazał jej odejść i nie wracać, póki nie ochłonie; wyglądała, jakby połknęła język, ale posłuchała. Przez godzinę w każdym razie spacerowała sama w ciemnościach nocy.

— To nie jest stosowne — oznajmiła Melaine, zdecydowanym ruchem poprawiając swój szal. — Mężczyźni nie mają żadnego prawa rozkazywać Aes Sedai, podobnie jak Mądrym. Nawet Car’a’carn.

— Oczywiście, że nie mają — zgodziła się Nynaeve, po chwili jednak zdała sobie sprawę, że urwała i zamarła z rozdziawionymi ustami; aż musiała przyłożyć da nich rękę.

„A co mnie to maże obchodzić, jeśli Moiraine tańczy, jak on jej zagra? Nazbyt często sama zmuszała do tego nas wszystkich”. — Ale to było nie w porządku. — „Ja wcale nie chcę zostać Aes Sedai, chcę się tylko dowiedzieć więcej na temat Uzdrawiania. Chcę zostać tym, kim jestem. Niech on jej rozkazuje do woli!”

A jednak nie mogła się pozbyć przekonania, że to nie w porządku.

— Przynajmniej teraz zaczął z nią rozmawiać — kontynuowała Egwene. — Przedtem robił się wyjątkowo nieprzyjemny, kiedy tylko znalazła się bliżej niż dziesięć stóp od niego. Nynaeve, on z każdym dniem zadziera nosa coraz wyżej.

— Kiedyś myślałam, że będziesz moją następczynią jako Wiedząca — gniewnie odparowała Nynaeve. — Uczyłam cię, jak sobie z tym radzić. Lepiej byłoby dla niego, gdybyś mu trochę utarła nosa, zanim sobie zacznie wyobrażać, że jest największym bykiem na pastwisku. Chociaż być może właśnie nim jest. Wydaje mi się, że królowie... i królowe... mogą wyjść na głupców, kiedy zapomną, kim są i jak powinni się zachowywać, ale stają się jeszcze gorsi, gdy pamiętają tylko, kim są, a nie ta, jakie zachowanie im przystoi. Większość powinna mieć przy sobie kogoś, kto będzie im nieustannie przypominał, że jedzą, pocą się i płaczą dokładnie tak samo, jak zwykły wieśniak.

Melaine owinęła się szalem, jakby na znak, że nie ma pewności, czy powinna się zgodzić z tym stwierdzeniem, czy nie, ale Egwene powiedziała:

— Próbuję, ale czasami on wydaje się zupełnie odmieniony, a nawet wówczas, gdy zachowuje się jak dawny Rand, ma w sobie tyle arogancji, że nie sposób do niego dotrzeć.

— Staraj się, jak możesz. Jeżeli uda ci się sprawić, że nie zapomni o tym, kim jest, zrobisz najlepszą rzecz, jaką ktokolwiek w ogóle może dla niego zrobić. Dla niego i dla reszty świata.

Po tej wypowiedzi zapadło milczenie. Ona i Egwene z pewnością nie lubiły rozmawiać o szaleństwie Randa, Melaine bez wątpienia również.

— Mam ci jeszcze coś ważnego do powiedzenia — podjęła po dłuższej chwili. — Wydaje mi się, że Przeklęci coś planują. .

To nie było równoznaczne z poinformowaniem jej o Birgitte. Opowiedziała wszystko w taki sposób, aby wyglądało, iż to ona sama widziała Lanfear i pozostałych. Tak naprawdę to potrafiłaby rozpoznać wyłącznie Moghedien, gdyby ją spotkała, być może również Asmodeana, chociaż widziała go tylko raz i to z oddali. Miała nadzieję, że żadna z nich nie zechce zapytać, w jaki sposób odkryła, kto jest kim, ani dlaczego sądzi, że Moghedien może gdzieś tu czatować. Okazało się, że ten problem w ogóle się nie pojawił.

— Czy wędrujesz sama po Świecie Snów? — Oczy Melaine lśniły niczym zielony lód.

Nynaeve odpowiedziała na jej twardy wzrok podobnym spojrzeniem, nie zwracając uwagi na to, że Egwene niespokojnie kręci głową.

— Zapewne nie udałoby mi się zobaczyć Rahvina i pozostałych, gdyby było inaczej, nieprawdaż?

— Aes Sedai, wiesz niewiele, a porywasz się na zbyt trudne dla ciebie zadania. Nie powinnyśmy cię były w ogóle uczyć, nawet tych kilku rzeczy, które dzięki nam znasz. Jeśli o mnie chodzi, często żałuję, że zgodziłyśmy się choćby na te spotkania. Niedouczonym kobietom powinno się raz na zawsze zakazać wstępu do Tel’aran’rhiod.

— Sama nauczyłam się więcej, niźli wy mi kiedykolwiek powiedziałyście. — Nynaeve dokładała wszelkich starań, by nie uzewnętrznić targających nią emocji. — Sama nauczyłam się przenosić i nie rozumiem, dlaczego w Świecie Snów miałoby być inaczej.

To tylko wynikający z gniewu upór skłonił ją do wypowiedzenia tych słów. Sama nauczyła się przenosić, prawda, ale nie mając pojęcia, czym jest to, co robi, a co i tak robiła tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Przed Białą Wieżą czasami udawało się jej kogoś Uzdrowić, jednak robiła to nieświadomie, dopóki Moiraine nie powiedziała jej, na czym to wszystko polega. Jej nauczycielki w Wieży mówiły, iż to dlatego, że musi się rozzłościć, by przenosić; sama przed sobą skrywała swe zdolności, obawiając się ich, a tylko wściekłość potrafiła przezwyciężyć strach od dawna zagrzebany głęboko w duszy.

— A więc jesteś jedną z tych, które Aes Sedai nazywają dzikuskami. — W ostatnim słowie zabrzmiała jakaś odległa nuta, ale czy było to szyderstwo, czy litość, Nynaeve i tak się nie podobało. Pojęcia tego w Wieży rzadko używano jako komplementu. Oczywiście, wśród Aielów nie było dzikusek. Mądre, które potrafiły przenosić, odnajdywały wszystkie dziewczęta rodzące się z naturalną iskrą talentu, a więc takie, które wcześniej czy później same rozwinęłyby w sobie zdolność przenoszenia, nawet gdyby się tego nie uczyły. Utrzymywały również, że znalezione przez nie dziewczęta, które nie mają owej iskry, pod odpowiednim kierownictwem nauczą się, jak władać Mocą. Żadna z Aielów nie umierała, próbując się uczyć na własną rękę. — Znasz więc niebezpieczeństwa, jakie towarzyszą nauce posługiwania się Mocą bez odpowiedniej nauczycielki, Aes Sedai. Nie sądź, że niebezpieczeństwa czyhające w snach są mniejsze. Są równie wielkie., być może nawet jeszcze większe dla tych, którzy ryzykują, nie dysponując dostateczną wiedzą.

— Jestem ostrożna — powiedziała Nynaeve napiętym głosem. Nie miała zamiaru pozwolić, aby ta złotowłosa jędza udzielała jej lekcji. — Wiem, co robię, Melaine.

— Nic nie wiesz. Tak samo uparta była ona, kiedy do nas przyszła. — Mądra obdarzyła Egwene uśmiechem, w którym kryła się prawdziwa sympatia. — Poskromiłyśmy jej nadmierny entuzjazm i teraz uczy się łatwo. Chociaż wciąż popełnia zbyt wiele pomyłek.

Uśmiech zadowolenia zniknął z twarzy Egwene; Nynaeve podejrzewała, że to ze względu na ten uśmiech Melaine dodała ostatnie słowa.

— Jeżeli chcesz wędrować po snach — ciągnęła dalej kobieta Aiel — przyjdź do nas. Wytępimy również twoją gorliwość i nauczymy cię.

— Nie potrzebuję, by coś we mnie tępiono, dziękuję ci bardzo — odparowała Nynaeve z grzecznym uśmiechem.

- Aan’allein nie przeżyje dnia, kiedy się dowie, że umarłaś.

Nynaeve poczuła lodowate ukłucie w sercu. Aan’allein było imieniem, jakie Aielowie nadali Lanowi. Jedyny Człowiek, w Dawnej Mowie, lub Samotny Człowiek, albo wreszcie Człowiek Który Jest Całym Ludem; dokładne tłumaczenia z Dawnej Mowy często przysparzały trudności. Aielowie darzyli Lana wielkim szacunkiem jako człowieka, który nie zrezygnował ze swej walki z Cieniem, z wrogiem, który zniszczył jego lud.

— Stasujesz chwyty poniżej pasa — wymamrotała.

Melaine uniosła brwi.

— A walczymy ze sobą? Jeżeli tak, to wiedz, że w boju są tylko zwycięstwa i porażki. Reguły, których należy przestrzegać, by komuś nie stała się krzywda, odnoszą się jedynie do gier. Chcę, żebyś mi obiecała, że nie zrobisz, nic w śnie, nie zapytawszy pierwej jednej z nas. Wiem, że Aes Sedai nie mogą kłamać, a więc chciałabym usłyszeć, jak to mówisz.

Nynaeve zazgrzytała zębami. Łatwo byłoby wypowiedzieć te słowa. Nie musiałaby ich potem przestrzegać; nie była związana Trzema Przysięgami. Ale oznaczałoby to przyznanie racji Melaine. Nie wierzyła jej, a więc nie powie nic.

— Ona nie obieca, Melaine — powiedziała na koniec Egwene. — Kiedy ma w oczach to mułowate spojrzenie, to nie wyszłaby z domu, nawet gdybyś jej pokazała, że dach już płonie.

Nynaeve popatrywała na nią ponuro. Mułowate spojrzenie, patrzcie sobie! A ona przecież tylko nie zgodziła się, by ją traktowano jak szmacianą lalkę.

Po dłuższej chwili Melaine westchnęła.

— Cóż, dobrze. Ale lepiej będzie, jeśli zapamiętasz, Aes Sedai, że jesteś tylko dzieckiem w Tel’aran’rhiod. Chodź Egwene. Czas już na nas.

Przez twarz Egwene przemknął błysk rozbawienia, kiedy obie znikały.

Nagle Nynaeve zdała sobie sprawę, że jej ubiór się odmienił. Został zmieniony; Mądre wiedziały dość na temat Tel’aran’rhiod, by dokonywać przemian u innych z równą łatwością, jak u siebie. Miała na sobie białą bluzkę i ciemną spódniczkę, ale w przeciwieństwie do spódnic kobiet, które przed momentem opuściły jej towarzystwo, jej spódnica kończyła się wysoko nad kolanami. Buty i pończochy zniknęły, włosy zaś zaplecione były w dwa warkocze wysoko nad uszami i zakończone żółtymi kokardami. Obok jej bosych stóp siedziała szmaciana lalka z główką wyrzeźbioną z drewna. Zazgrzytała zębami. Zdarzyło się to nie po raz pierwszy; po tamtym razie udało jej się dowiedzieć od Egwene, że w taki sposób Aielowie ubierają małe dziewczynki.

Ogarnięta furią, natychmiast wróciła do żółtych taraboniańskich jedwabi — tym razem przylegały jeszcze ściślej do ciała — i kopnęła lalkę. Poleciała w bok, rozpływając się w powietrzu. Ta Melaine chyba jednak miała jakieś zamiary wobec

Lana; wszyscy Aielowie zdawali się sądzić, że jest jakimś bohaterem. Wysoki karczek zmienił się w suty koronkowy kołnierz, a głęboki wąski dekolt ukazał rowek między piersiami. Jeżeli ta kobieta choćby uśmiechnie się do niego...! Jeżeli on...! Nagle zdała sobie sprawę, że jej dekolt błyskawicznie pogłębia się i poszerza, więc szybko doprowadziła rzeczy do poprzedniego stanu; nie do końca zresztą, ale na tyle, by się nie rumienić przed samą sobą. Sukienka stała się tak obcisła, że wręcz nie mogła się poruszyć; tym również się zajęła.

Oczekiwano od niej, że poprosi o pozwolenie, czyż tak? Że pójdzie błagać Mądre, zanim cokolwiek zrobi? Czy nie pokonała Moghedien? W swoim czasie naprawdę wywarło to na nich wrażenie, ale teraz najwyraźniej już zapomniały.

Jeżeli nie mogła uciec się do pomocy Birgitte, by się dowiedzieć, co zaszło w Wieży, to być może uda jej się dokonać tego na własną rękę.

Загрузка...