51 Wieści przybywaj do Cairhien

Rand wsparł dłoń o kamienną balustradę balkonu i przypatrywał się położonemu niżej ogrodowi; z prostej fajki o krótkim cybuchu, którą zaciskał w zębach, unosiła się cieniutka strużka niebieskiego dymu. Ostre cienie wydłużały się; słońce wyglądało jak czerwona kula spadająca na tle bezchmurnego nieba. Dziesięć dni w Cairhien, a zdawało się, że to pierwszy taki moment, kiedy zaznał spokoju, wyjąwszy czas snu. Tuż obok stała Selande z bladą twarzą zadartą w górę, wpatrzona w niego zamiast w ogród. Włosów nie miała kunsztownie utrefionych, jak przystało arystokratce wyższej rangi, niemniej jednak fryzura i tak dodała pół stopy do jej wzrostu. Starał się ją ignorować, ale jakoś trudno ignorować kobietę, która uparcie. napiera sprężystym łonem na twoją rękę. Zebranie przeciągało się tak długo, że aż nabrał ochoty na chwilę przerwy. Zorientował się, że to błąd, ledwie Selande wyszła jego śladem z komnaty.

— Znam pewien ustronny staw — rzekła cicho — gdzie można zaznać wytchnienia od upału. To ukryty staw, gdzie nic nam nie przeszkodzi.

Zza kanciastych łuków za ich plecami napłynęła melodia, którą Asmodean wygrywał na harfie. Lekka, o odświeżającym brzmieniu.

Rand pyknął nieco żwawiej z fajki. Ten upał. Nic w porównaniu z Pustkowiem, a jednak... Niby jesień za pasem, a mimo to popołudnie sprawiało wrażenie samego środka lata. Bezdeszczowego lata. W ogrodzie mężczyźni w samych koszulach lali wodę z wiader, specjalnie o tak późnej porze, by zapobiec jej wyparowaniu; tak wiele roślin zbrązowiało albo obumarło. Ta pogoda żadną miarą nie była normalna. Płonące słońce drwiło sobie z niego. Moiraine zgodziła się, także Asmodean, żadne jednak nie wiedziało lepiej od niego, co zrobić, ani tym bardziej — jak. Sammael. Ten potrafiłby jakoś temu zaradzić.

— Chłodna woda — wymruczała Selande — tylko ty i ja, sami.

Przysunęła się jeszcze bliżej, aczkolwiek on nie pojmował, jak jej się to udało.

Rozmyślał nad tym, kiedy po raz. kolejny stanie się przedmiotem drwin. Żadnej utraty panowania nad sobą, czegokolwiek by Sammael nie uczynił. Jak już zakończy metodyczne gromadzenie wojsk w Łzie, zacznie ciskać błyskawice. Jedno miażdżące uderzenie, którym raz na zawsze wykończy Sammaela, a jednocześnie wrzuci do swojego worka Illian. Pospołu z Illian, Łzą, Cairhien oraz armią Aielów dostatecznie wielką, by podporządkować sobie dowolny kraj w kilka tygodni...

— Nie miałbyś chęci popływać? Sarna nie pływam najlepiej, ale ty z pewnością mnie nauczysz.

Westchnął. Przez chwilę żałował, że nie ma tu Aviendhy. Nie. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, była posiniaczona Selande, uciekająca z wrzaskiem w strzępach odzienia.

Osłoniwszy dłonią oczy, spojrzał na nią z góry i przemówił cicho, nie wyjmując fajki z ust.

— Ja przenoszę. — Zamrugała, cofając się bez drgnienia choćby jednego mięśnia. Nigdy nie pojmowały, po co przywoływał ten temat; dla nich było to coś, co należało tuszować albo w miarę możliwości ignorować. — Powiadają, że czeka mnie obłęd. Ale ja jeszcze nie jestem obłąkany. Jeszcze nie. — Zaśmiał się serdecznie, po czym umilkł znienacka, z nieprzeniknioną twarzą. — Nauczyć cię pływać? Podtrzymam cię na powierzchni wody za sprawą Mocy. Wiesz, że saidin jest skażony. Dotykiem Czarnego. Ty jednak nie poczujesz skazy. Otoczy cię, a ty nic nie poczujesz. — Znowu śmiech, nieznacznie rzężący tym razem. Jej ciemne oczy nie mogły już bardziej się rozszerzyć; uśmiech przemienił się w chorobliwy grymas. — A zatem później. Chcę być sam, chcę pomyśleć o...

Nachylił się, jakby zamierzał ją pocałować; pisnęła i dygnęła tak nagle, iż z początku wydało mu się, że nogi jej odmówiły posłuszeństwa.

Cofała się, przy każdym kroku dygając, paplała o wielkim zaszczycie, jakim jest służenie mu, o swej najszczerszej chęci bycia jego służką, wszystko to głosem na skraju histerii, dopóki nie zderzyła się plecami z jednym z kanciastych łuków. Ostatnie ugięcie kolan i zniknęła we wnętrzu.

Skrzywił się i odwrócił z powrotem do balustrady. Straszenie kobiet. Gdyby ją poprosił. żeby zostawiła go w spokoju, to zaczęłaby uciekać się do wymówek, rozkaz przyjęłaby jedynie jako chwilowe niepowodzenie, o ile nie wiązałby się ze zniknięciem z jego obecności, a nawet wtedy... Może tym razem wieść się rozniesie. Musi trzymać temperament na krótkiej wodzy; ostatnimi czasy zbyt łatwo wyrywał się na swobodę. To ta susza, z którą nic nie mógł zrobić, te problemy, które wybijały niczym chwasty, gdziekolwiek nie spojrzał. Jeszcze kilka chwil spędzanych wyłącznie w towarzystwie fajki. Kto by zgodził się władać jakimś narodem, gdyby w zamian mógł wykonywać jakieś lżejsze zajęcie, na przykład nosić wodę w przetaku na szczyt wzgórza?

Za ogrodem, między dwoma stopniami wspinającymi się ku niebu wieżami Królewskiego Pałacu, roztaczał się widok na Cairhien, spowite w wyraziste światła i cienie, które jakby bardziej ujarzmiało wzgórza, gdzie je pobudowano, miast łagodnie się po nich roztaczać. Nad jedną z tych dwu wież zwisał bezwładnie jego purpurowy sztandar ze starożytnym symbolem Aes Sedai; nad drugą podłużna replika Sztandaru Smoka. Ten powiewał w kilkunastu punktach miasta, włączywszy najwyższą z wielkich, nie ukończonych wież, która wyrastała tuż przed nim. Pokrzykiwania odniosły tyleż samo skutku co rozkazy; ani Tairenianie., ani Cairhienianie nie dali wiary, że naprawdę życzył sobie, by sztandar pozostał tylko jeden, Aielów zaś sztandary nie obchodziły.

Nawet teraz, gdy przebywał głęboko w labiryncie pałacu, docierał doń pomruk miasta, które lada chwila mógł rozsadzić panujący w nim ścisk. Uchodźcy z każdego zakątka kraju, bardziej przerażeni wizją powrotu do domu niźli swoją obecnością w pobliżu Smoka Odrodzonego. Wśród nich kupcy, którzy sprzedawali wszystko, na kupno czego ludzie mogli sobie pozwolić i kupowali wszystko, czego ludzie nie mogli zatrzymać. Lordowie i uzbrojeni mężczyźni, którzy zbierali się pod jego albo innym jakimś sztandarem. Myśliwi polujący na Róg, którym się zdawało, ze znajdą go gdzieś blisko niego; kilkunastu, może nawet i stu mieszkańców Foregate było gotowych sprzedać go każdemu z tego towarzystwa. Ogirowie, budowniczy ze Stedding Tsofu, którzy przybywali sprawdzić, czy przypadkiem na ich osławione umiejętności nie czekają jakieś zadania. Awanturnicy, w tym tacy, którzy jeszcze przed tygodniem zaliczali się do bandytów, którzy przybywali sprawdzić, czy nie da się czegoś ukraść. Zjawiło się nawet stu, może i więcej Białych Płaszczy, które jednakże umknęły z miasta galopem, kiedy stało się jasne, że stan oblężenia został zniesiony. Czy fakt, że Pedron Niall zwoływał ku sobie Białe Płaszcze miał stać się przedmiotem jego troski? Egwene dawała mu znać o różnych dziejących się sprawach, ale ona patrzyła na nie z perspektywy Białej Wieży, gdziekolwiek akurat by się nie znajdowała. Jemu punkt widzenia Aes Sedai był obcy.

Przynajmniej karawany wozów wypełnionych ziarnem zaczęły przybywać z Łzy z niejaką regularnością. Głodni mogli wszcząć zamieszki. Żałował, że nie może poprzestać na prostym zadowoleniu, iż już nie są głodni, ale fakt pozostawał faktem. Ubyło bandytów. A wojna domowa nie wybuchła na nowo. Na razie. Więcej dobrych wieści. Musiał nabrać pewności, że taki stan rzeczy utrwali się na dobre, zanim będzie mógł wyjechać. Sto różnych spraw, którymi należało się zająć, nim ruszy na Sammaela. Spośród tych wodzów, którym naprawdę ufał, tych, którzy maszerowali wraz z nim od samego Rhuidean, pozostali tylko Rhuarc i Bael. Skoro jednak nie można było wówczas ufać tym czterem klanom, które przyłączyły się do niego na końcu, to czy mógł im zawierzyć w wolnym Cairhien? Indirian i inni uznali go jako Car’a’carna, jednakże znali go równie słabo jak on ich. Wieść otrzymana tego ranka oznaczała być może nowy kłopot. Berelain, Pierwsza z Mayene, znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset mil od miasta, zamierzając przyłączyć się do niego wraz z jej niewielką armią; nie miał pojęcia, jakim cudem przeprowadziła ją przez terytorium Łzy. Co dziwniejsze, w liście pytała go, czy jest z nim Perrin. Bez wątpienia obawiała się, że Rand mógłby zapomnieć o jej małym państewku, jeśli ona mu się sama nie przypomni. Byłaby to wręcz przyjemność przyglądać się, jak wymienia szturchańce z Cairhienianami, ostatnia z długiej linii Pierwszych, którym dzięki udziałowi w Grze Domów udało się nie dopuścić, by Łza połknęła ich kraj. Może gdyby tak przekazał jej tutaj władzę... Kiedy nadejdzie czas, zabierze z sobą Meilana i pozostałych Tairenian. O ile ten czas kiedykolwiek nadejdzie.

Tak wcale nie było lepiej od czekania w środku. Wypukawszy nie dopalony tytoń z fajki, zagasił butem ostatnie iskierki. Lepiej pamiętać o ryzyku pożaru w ogrodzie; zająłby się ogniem jak pochodnia. Ta susza. Nienormalna pogoda. Uświadomił sobie swoje rozdrażnienie. Pierwsza rzecz, z którą z całą pewnością mógł coś zrobić. Z wysiłkiem zapanował nad twarzą, zanim wszedł do środka.

Asmodean, odziany równie dostatnio jak lord, z kaskadami koronki przy kołnierzu, wygrywał jakąś kojącą melodię, siedząc na taborecie ustawionym w kącie, wsparty o ciemną, surową boazerię, jakby właśnie korzystał z chwili odpoczynku. Pozostali, którzy również siedzieli, na widok Randa chcieli już poderwać się ze swoich krzeseł, ale rozkazujący gest sprawił, że natychmiast opadli z powrotem na siedzenia. Meilan, Torean i Aracome zajmowali rzeźbione i ozdobione złoceniami krzesła, ustawione z jednego boku dywanu w barwach głębokiej czerwieni i złota, przy czym za plecami każdego siedział jakiś młody taireniański lord; stanowili lustrzane odbicie Cairhienian uszeregowanych tak samo po przeciwnej stronie. Także za Dobraine i Maringilem siedzieli młodzi lordowie, z których każdy miał na podobieństwo Dobraine wygolony i upudrowany przód czaszki. Selande ze zbielałą twarzą stała u boku Colavaere; zatrzęsła się, kiedy Rand na nią spojrzał.

Przywoławszy na twarz wyraz zdecydowania, przeszedł energicznymi krokami po dywanie do swojego krzesła. Już samo krzesło stanowiło powód, dla którego musiał kontrolować swe emocje. Był to dar od Colavaere i pozostałych dwóch, utrzymany w stylu, który oni uważali za wybitnie taireniański. On na pewno uwielbia taireniańską wystawność; władał wszak Łzą, przysłał ich tutaj. Rzeźbione Smoki podtrzymywały siedzenie, całe iskrzące się złotem i czerwienią emalii, z wielkimi słonecznymi kamieniami osadzonymi w oczodołach. Dwa inne tworzyły poręcze, a jeszcze kolejne wspinały się po wysokim oparciu. Niezliczeni rzemieślnicy musieli zapewne harować bez snu, by od czasu jego przybycia wykonać ten mebel. Siedząc na nim, czuł się jak dureń. Muzyka Asmodeana zmieniła się; pobrzmiewała w niej teraz jakaś doniosła nuta, triumfalny marsz.

A mimo to w ciemnych oczach obserwujących go Cairhienian czaiła się jakaś dodatkowa czujność, czujność, która niczym w lustrze odbijała się w twarzach Tairenian. Była tam, jeszcze zanim wyszedł na zewnątrz. Może zaświtało im, że w swych próbach nadskakiwania popełnili jakiś błąd. Wszyscy starali się ignorować to, kim był, udawać, że jest po prostu młodym lordem, który ich podbił, którego jakoś sobie podporządkują i poddadzą manipulacjom. To krzesło — ten tron — mówiło im, kim i czym jest tak naprawdę.

— Czy wymarsz żołnierzy postępuje zgodnie z planem, lordzie Dobraine? — Dźwięki harfy przycichły nieco, ledwie otworzył usta, Asmodean najwyraźniej nawykł pysznić się swą grą.

Mężczyzna o skórzastej twarzy uśmiechnął się ponuro.

— Postępuje, Lordzie Smoku.

I nic więcej. Rand nie żywił złudzeń, że Dobraine przepadał za nim bardziej niż pozostali, ani nawet, że nie będzie próbował zyskać czegoś dla siebie, gdzie się tylko da, niemniej jednak zdawał się gotów dotrzymać złożonej przez siebie przysięgi. Kolorowe rozcięcia przez pierś kaftana wyzierały spod spiętego na nim napierśnika.

Maringil podał się do przodu w krześle, szczupły niczym bat i wysoki jak na Cairhienianina, z siwymi włosami sięgającymi niemalże ramion. Nie golił przodu czaszki, jego kaftan zaś, z paskami rozcięć prawie sięgającymi kolan, nie nosił śladów zużycia.

— Potrzebujemy tych ludzi tutaj, Lordzie Smoku. — Jastrzębie oczy zamrugały w stronę pozłacanego tronu, po czym na powrót skupiły się na osobie Randa. — Na terytorium całego kraju jeszcze wielu bandytów przebywa na wolności.

Znowu zmienił pozycję, dzięki czemu nie musiał patrzeć na Tairenian. Meilan i pozostali dwaj uśmiechali się blado.

— Posłałem Aielów, by polowali na bandytów — odparł Rand. Istotnie, otrzymali rozkazy zgarniania wszelkich przestępców, jakich spotkają na swej drodze. Ale równocześnie nie mieli w żadnym razie z tej drogi zbaczać, przynajmniej nie po to, by ich szukać. Nawet Aielowie nie mogli robić tego i jednocześnie przemieszczać się szybko. — Mówiono mi, że trzy dni temu Kamienne. Psy zabiły blisko dwustu w okolicy Morelle.

Było to blisko granicy najdalej wysuniętej na południe, jaką Cairhien zagarnęło ostatnimi laty, w połowie drogi do rzeki Iralell. To towarzystwo nie musi się dowiadywać, że ci Aielowie mogli już dotrzeć do samej rzeki. Potrafili pokonywać dalekie dystanse szybciej od koni.

Maringil ciągnął swoje, marszcząc czoło z niepokojem.

— Jest jeszcze jeden powód. Połowa naszego kraju na zachód od Alguenyi znajduje się w rękach Andoru. — Zawahał się. Wszyscy oni wiedzieli, że Rand wychował się w Andorze; kilkanaście plotek czyniło go synem tego czy innego andorańskiego Domu, nawet. synem samej Morgase, który został odrzucony, bo potrafił przenosić albo który sam uciekł, zanim zdążono go poskromić. Szczupły mężczyzna kontynuował, jakby stąpał boso, z zawiązanymi oczyma, po sztyletach. — Morgase jak dotąd nie zdaje się sięgać po więcej, ale trzeba jej odebrać to, co do tej pory zagarnęła. Heroldzi obwieścili jej roszczenia do...

Urwał raptownie. Żaden z nich nie wiedział, dla kogo Rand przeznaczył Tron Słońca. Może tą osobą miała być Morgase.

Mrocznym spojrzeniem Colavaere ponownie jakby kładła Randa na szalach wagi; niewiele tego dnia mówiła. I nie powie, dopóki nie będzie wiedziała, dlaczego twarz Selande jest taka blada.

Rand poczuł nagle, że jest zmęczony, zmęczony tymi sprzeciwami arystokratów, knowaniami dyktowanymi przez reguły Daes Dae’mar.

— Andorańskimi roszczeniami względem Cairhien zajmę się, kiedy będę gotów. Ci żołnierze pomaszerują do Łzy. Weźmiecie przykład ze znakomitego posłuszeństwa Wysokiego Lorda Meilana i nie usłyszę nic więcej na ten temat. — Odwrócił się szybko w stronę Tairenian. — Twój przykład jest godzien naśladowania, nieprawdaż, Meilan? A twój, Aracome? Jeżeli wyjadę jutro, to nie znajdę w odległości dziesięciu mil na południe obozowiska tysiąca Obrońców Łzy, którzy dwa dni temu mieli wyruszyć w drogę powrotną do Łzy, mam rację? Względnie obozowiska dwóch tysięcy zbrojnych z Taireniańskich Domów?

Niewyraźne uśmiechy bladły z każdym jego słowem. Zesztywniałemu Meilanowi zalśniły oczy, a wąska twarz Aracome pobladła, czy z gniewu, czy ze strachu, trudno było orzec. Torean przykładał do kluchowatej twarzy jedwabną chusteczkę wyciągniętą z rękawa. Rand sprawował władzę w Łzie i naprawdę zamierzał tego dowieść; Callandor wbity w posadzkę Kamienia Łzy stanowił tego symbol. Dlatego właśnie nie protestowali przeciwko wysłaniu cairhieniańskich żołnierzy do Łzy. Zamierzali wykroić dla siebie nowe majątki, może królestwa, tutaj, z dala od miejsca, gdzie on władał.

— Nie znajdziesz, Lordzie Smoku — powiedział w końcu Meilan. — Jutro wyjadę z tobą, dzięki czemu będziesz mógł osobiście się przekonać.

Rand w to nie wątpił. Jeździec zostanie wysłany na południe tak szybko, jak Meilan zdoła to zaaranżować, i do jutra ci żołnierze pokonają szmat drogi w stronę Łzy. To wystarczy. Na razie.

— Skończyłem zatem. Możecie mnie zostawić.

Kilka bezgłośnych oznak zdziwienia, maskowanych tak szybko, że mogły być jedynie wytworem wyobraźni i już wstawali, kłaniając. się i dygając, Selande i młodzi lordowie wycofywali się pierwsi. Spodziewali się czegoś więcej. Audiencja u Lorda Smoka w ich mniemaniu była zawsze długa i mordercza; w jej trakcie zwykł popychać ich w narzuconym przez siebie kierunku, czy szło o zadeklarowanie, że żaden Tairenianin nie zagarnie ziem w Cairhien, jeśli nie wżeni się w jakiś cairhieniański Dom, czy o odmowę przegnania mieszkańców Foregate, czy o narzucenie arystokratom praw, jakie wcześniej nie imały się nikogo prócz gminu.

Przez chwilę odprowadzał wzrokiem Selande. Nie była pierwsza w ciągu tych ostatnich dziesięciu dni. Nawet nie dziesiąta albo dwudziesta. Kuszono go, przynajmniej z początku. Kiedy odrzucał szczupłą, natychmiast zastępowała ją pulchna, tak jak wysoka albo ciemna, w przypadku Cairhienianek w każdym razie, pojawiała się w ślad za niską albo jasną. Stałe poszukiwanie kobiety, która by go zadowoliła. Panny dawały odpór tym, które usiłowały zakraść się nocą do jego komnat, stanowczo — aczkolwiek znacznie delikatniej niźli Aviendha zajęła się tamtą, którą osobiście przyłapała. Aviendha najwyraźniej traktowała prawo Elayne do niego ze śmiertelną powagą. Niemniej jednak jej typowe dla Aielów poczucie humoru zdawało się sprawiać, że torturowanie go przynosiło jej moc satysfakcji; widział zadowolenie na jej twarzy, kiedy zaczynała się rozbierać do nocnego spoczynku, a on wzdychał głęboko i krył twarz. Dlatego byłby się oburzył tą jej śmiertelną powagą, gdyby nie pojął prędko, co kryje się za tym szeregiem młodych piękności.

— Lady Colavaere.

Zatrzymała się natychmiast, kiedy wymówił jej imię, chłodnooka i spokojna pod zdobną wieżycą ciemnych pukli. Selande nie miała innego wyboru, jak tylko pozostać wraz z nią, aczkolwiek wyraźnie nie miała najmniejszej ochoty, gdy zaś pozostali nie chcieli odejść. Meilan i Maringil złożyli pożegnalne ukłony jako ostatni, tak mocno zainteresowani Colavaere i próbami odgadnięcia, dlaczego kazano jej zostać, że nie zorientowali się, iż stanęli obok siebie. Ich oczy doskonale upodobniły się wzajem, ciemne i drapieżne.

Kryte ciemnymi panelami drzwi zamknęły się.

— Selande to bardzo urodziwa, młoda kobieta — rzekł Rand. — Są jednak tacy, którzy wolą towarzystwo kobiety bardziej dojrzałej... dysponującej głębszą wiedzą. Spożyjesz wieczerzę w moim towarzystwie tego wieczora, kiedy wybije Druga Parzysta. Już nie mogę się doczekać tej przyjemności.

Gestem nakazał jej odejść, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, o ile w ogóle potrafiła. Twarz jej się nie zmieniła, za to dygnęła jakby nieco chwiejnie. Na twarzy Selande malowało się czyste zaskoczenie. A także bezbrzeżna ulga.

Kiedy drzwi zamknęły się za dwiema kobietami, Rand odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Ostrym sarkastycznym śmiechem. Był zmęczony Grą Domów, więc nie myśląc, wziął w niej udział. Brzydził się sobą za to, że nastraszył jedną kobietę, więc nastraszył drugą. To był dostateczny powód do śmiechu. To Colavaere srała za tym szeregiem młodych kobiet, które rzucały mu się na szyję. Znaleźć dla Lorda Smoka partnerkę do łoża, młodą kobietę, marionetkę, której sznurki ona pociągała i tym samym uwiązać do siebie samego Randa. Ale to nie siebie, lecz inną kobietę zamierzała umieścić w łożu Smoka Odrodzonego, może nawet z nim ożenić. Teraz będzie pociła się przez te wszystkie godziny do Drugiej Parzystej. Musiała wiedzieć, że jest ładna, niemalże. piękna, i skoro on odrzucił wszystkie te młode kobiety, które do niego przysłała, to być może dlatego, że marzył o niej od, powiedzmy, jakichś piętnastu lat. I z pewnością wiedziała, że nie odważy się powiedzieć „nie” człowiekowi, którzy trzymał Cairhien w garści. Do wieczora powinna nabrać rozsądku, położyć kres tym idiotyzmom. Aviendha najprawdopodobniej poderżnęłaby gardło każdej kobiecie., którą znalazłaby w jego łożu; poza tym nie miał czasu na te wszystkie lękliwe turkawki, którym się zdawało, że poświęcają się dla Cairhien i Colavaere. Ze zbyt licznymi problemami należało się uporać, a czasu dla odmiany było za mało.

„Światłości, a jeśli Colavaere stwierdzi, że warto się poświęcić?”

Mogła. Dość łatwo odzyskiwała zimną krew.

„No to będę musiał dopilnować, by ta krew była zastygła w niej ze strachu”.

Co nie będzie trudne. Wyczuwał saidina niczym coś tuż poza granicą pola widzenia. Czuł jogo skazę. Czasami zdawało mu się, że to, co czuje, to skaza w nim samym, osad pozostawiony przez saidina.

Zorientował się, że patrzy groźnie na Asmodeana. Zdawał się przyglądać mu badawczo, z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu. Ponownie zabrzmiała muzyka, niczym kojące szemranie wody na kamieniach. A więc to tak! Potrzebował ukojenia?

Drzwi otworzyły się bez pukania, do izby weszły razem Moiraine, Egwene. i Aviendha, Aielowe odzienie dwu młodszych kobiet podkreślało blade błękity Aes Sedai. Kogaś innego, nawet Rhuarka alba jakiegoś innego wodza nadal przebywającego w okolicy miasta czy kolejną delegację Mądrych, poprzedziłoby wejście zapowiadającej ich przybycie Panny. Tylko te trzy Panny przepuszczały nawet wtedy, gdy brał kąpiel. Egwene zerknęła na „Nataela” i skrzywiła się; melodia nabrała barwy i przez chwilę brzmiała zawile, wręcz tanecznie, po czym przycichła, upodabniając się niejako do westchnień wiatru. Mężczyzna przyoblekł na usta krzywy uśmiech, wzrok skierował na harfę.

— Zaskoczony jestem twoim widokiem, Egwene — rzekł Rand. Przerzucił nogę przez oparcie krzesła. — Cóż to? Od sześciu dni mnie unikasz? Przyniosłaś mi może więcej dobrych wieści? Czy Masema złupił Amador w moim imieniu? A może te Aes Sedai, które, jak twierdzisz, mnie popierają, okazały się Czarnymi Ajah? Zauważ, nie pytam, ani kim są ani gdzie są. Ani nawet, skąd o nich wiesz. Nie proszę, byś wyjawiała mi sekrety Aes Sedai alba sekrety Mądrych, czy czyjekolwiek, do kogo by tam należały. Po prostu ofiaruj mi te okruchy wiedzy, którymi skłonna jesteś się podzielić, i pozwól, że sam będę się zamartwiał, czy to, o czym nie raczysz mi powiedzieć, przyjdzie mnie nocą zasiec.

Spojrzała na niego spokojnie.

— Wiesz to wszystko, co powinieneś wiedzieć. I ja nie powiem ci niczego, czego wiedzieć nie musisz. — To samo oznajmiła mu przed sześcioma dniami. W każdym calu była Aes Sedai, tak sama jak Moiraine, mimo iż jedna nosiła odzienie Aielów, a druga bladoniebieskie jedwabie.

Aviendha natomiast nie była ani w calu spokojna. Podeszła, by stanąć ramię w ramię z Egwene, błyskając zielonymi oczyma, z plecami tak prostymi, jakby były z żelaza. Na poły zdziwił się, że Moiraine nie przyłączyła się do nich, dzięki czemu teraz wszystkie trzy mogłyby piorunować go wzrokiem. Jej obietnica posłuszeństwa pozostawiła, jak się zdawało, zaskakującą ilość przestrzeni, a ponadto zbliżyły się jakby na powrót do siebie od czasu jego kłótni z Egwene. Co wcale nie znaczyło, że była ta kłótnia poważna; trudna się raczej kłócić z kobietą, która cię obserwuje zimnymi oczyma, ani razu nie podnosi głosu i po jednej odmowie udzielenia odpowiedzi, nie chce nawet przyjąć do wiadomości twojego pytania.

— Czego chcecie? — zapytał.

— Przysłano je dla ciebie niespełna godzinę temu — powiedziała Moiraine, podając mu dwa listy. Jej głos zdawał się dobrze harmonizować z wygrywaną przez Asmodeana melodią, przywodzącą na myśl małe dzwoneczki.

Rand wstał, by z podejrzliwością je odebrać.

— Jeśli one są dla mnie, to jak się znalazły w twoich rękach? — Jeden został zaadresowany na „Randa al’Thora”, równymi, kanciastymi literami, drugi na „Lorda Smoka Odrodzonego”, pismem zdobnym, a jednak nie mniej precyzyjnym. Pieczęcie nie były przełamane. Przy drugim spojrzeniu zamrugał. Obie pieczęcie zdawały się z tego samego, czerwonego wosku i na jednej widniał odcisk Płomienia Tar Valon, na drugiej wieży na tle figury, w której rozpoznał wyspę Tar Valon.

— Może stało się to za sprawą miejsca, z którego je wysłano — odparła Moiraine — a także osób, które je wystosowały.

Nie było to wprawdzie wyjaśnienie, ale tyle tylko mógł uzyskać, chyba że stanowczo zażąda czegoś więcej. A nawet wtedy musiałby ją nakłaniać przy każdym kolejnym kroku. Dotrzymywała przysięgi, ale na swój sposób.

— W pieczęciach nie ma żadnych zatrutych igieł. Ani też żadnych wplecionych pułapek.

Znieruchomiał z kciukiem ułożonym na Płomieniu Tar Valon — a żadnych igłach albo pułapkach nawet nie pomyślał — po czym przełamał pieczęć. Jeszcze jeden Płomień z czerwonego wosku zastał odciśnięty obok podpisu: “Elaida da Avriny a’Roihan”, złażonym pospiesznymi gryzmołami nad jej tytułami. Resztę napisano kanciastym charakterem pisma.

Nie da się zaprzeczyć, iż to ty jesteś tym, którego zapowiedziały Proroctwa, niemniej jednak wielu będzie usiłowało cię zniszczyć za wszystko inne, czym jesteś. Dla dobra świata nie wolna do tego dopuścić. Dwa narody ugięły już przed tobą kalana, a także dzicy Aielowie, a jednak władza tranów jest niczym pył obok Jedynej Mocy. Biała Wieża udzieli ci schronienia i ochrony przed tymi, którzy nie chcą dostrzec tego, co musi nadejść. Biała Wieża dopilnuje, byś dożył Tarmon Gai’don. Nikt inny nie może tego uczynić. Przybędzie do ciebie eskorta Aes Sedai, która sprowadzi cię do Tar Valon z honorami i szacunkiem, na jakie zasługujesz. Zobowiązuję się do tego pod słowem honoru.

— Ona nawet nie prosi — skwitował kąśliwym tonem. Dobrze pamiętał Elaidę, mimo iż widział ją tylko raz jako kobietę tak twardą, że przy niej Moiraine mogła uchodzić za małego kotka. Te „honory i szacunek”, na jakie zasługiwał. Gotów był iść o zakład, że liczba Aes Sedai wchodzących w skład tej eskorty będzie wynosiła właśnie trzynaście.

Oddawszy Moiraine list Elaidy, otworzył drugi. Stronicę zapełniła ta sama ręka, która go zaadresowała.

Z całym szacunkiem, pokornie dopraszam się, by mi wolno było przedstawić się Lordowi Smokowi Odrodzonemu, którego Światłość błogosławi jako zbawcę świata.

Cały świat winien patrzyć na ciebie z przestrachem, ty bowiem w jeden dzień podbiłeś Cairhien, tak samo jak Łzę. A mimo to strzeż się, zaklinam cię, twój splendor bówiem wywoła zazdrość nawet u tych, którzy nie są skalani przez Cień. Nawet tutaj, w Białej Wieży są ślepe, które nie dostrzegają twej prawdziwej świetlistości, która oświeci nas wszystkich. Wiedz jednak, że są też takie, które radują się twym przybyciem i z rozkoszą będą służyły twej chwale. My nie jesteśmy tymi, które skradłyby twój blask dla siebie, lecz raczej z tych, które uklękną, by skąpać się w twej promienności. Ty zbawisz świat, zgodnie z Proroctwami, i świat będzie należał do ciebie.

Z wielkim wstydem muszę prosić cię, byś nikomu nie pokazywał tych słów i zniszczył je zaraz po przeczytaniu. Nie mam twojej ochrony, a otoczona jestem takimi, które uzurpowałyby sobie prawo do twej potęgi i nie umiem orzec, kto w twym otoczeniu jest ci równie wierny jak ja. Mówiono mi, iż jest z tobą Moiraine Damodred. Być może służy ci z oddaniem, posłuszna twym słowom niczym prawu, co i ja będę czyniła. Nie mogę jednak być niczego pewna, pamiętam bowiem ją jako kobietę tajemniczą, żywiącą wielkie upodobanie do knowań, co jest typowe. dla wszystkich Cairhienian. Niemniej jednak, nawet jeśli ty uznasz, że jest ona tak samo twoim stworzeniem jak ja, to błagam, zachowaj to tajemne posłanie w sekrecie nawet. przed nią.

Moje życie spoczywa w twoich dłoniach, Lordzie; Smoku Odrodzony, jestem Twoją służką.

Alviarin Freidhen

Przeczytał to raz jeszcze, mrugając, po czym wręczył Moiraine. Ledwie przeleciała stronicę wzrokiem i oddała ją Egwene, która wspólnie z Aviendhą studiowała właśnie drugi list. Może Moiraine wiedziała wcześniej, co oba zawierają?

— Dobrze, że złożyłaś swoją przysięgę — powiedział. — Przez sposób, w jaki kiedyś się zachowywałaś, zatrzymując wszystko dla siebie, mógłbym już nabrać względem ciebie podejrzeń. Dobrze, że jesteś teraz bardziej otwarta. — Nie zareagowała. — Co z tego wszystkiego rozumiesz?

— Ona musiała słyszeć o tej pysze, w jaką się wbiłeś -rzekła cicho Egwene. Nie sądził, by było to przeznaczone dla jego uszu. Kręcąc głową, dodała znacznie głośniej: To wcale nie przypomina mi Alviarin.

— To jej ręka — odparła Moiraine. — A co ty z tego rozumiesz, Rand?

— W Wieży jest rysa, czy Elaida o tym wie, czy nie. Zakładam, że Aes Sedai nie jest wcale łatwiej napisać kłamstwo niż powiedzieć? — Nie czekał, aż przytaknie. — Gdyby Alviarin wyrażała się mniej kwieciście, mógłbym pomyśleć, że one współpracują, by mnie wciągnąć w pułapkę. Nawet w połowie tego, co napisała Alviarin, nie dostrzegam sposobu myślenia Elaidy i nie wyobrażam sobie, by godziła się na Opiekunkę zdolną napisać coś takiego wbrew jej wiedzy.

— Nie zrobisz tego — powiedziała Aviendha, mnąc list Elaidy w dłoni. To nie było pytanie.

— Nie jestem głupcem.

— Czasami nie jesteś — odparła zrzędliwym tonem i jeszcze to pogorszyła, gdy uniosła pytająco brew w stronę Egwene, która zastanawiała się przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami.

— Widzisz coś jeszcze? — spytała Moiraine.

— Widzę szpiegów Białej Wieży — odparł sucho. — One wiedzą, że ja zdobyłem miasto. — Przez co najmniej dwa albo trzy dni po bitwie Shaido mieli zatrzymywać wszystko z wyjątkiem gołębi, co udawało się. na północ. Nawet jeździec, który wiedział, gdzie może zmienić konie, rzecz niepewna w drodze między Cairhien a Tar Valon. nie dotarłby do Wieży w takim czasie, by te listy mogły tu przybyć dzisiaj.

Moiraine uśmiechnęła się.

— Szybko się uczysz. Poradzisz sobie. — Przez chwilę wyglądała niemalże na rozczuloną. — Co z tym zrobisz?

— Nic, tyle że dopilnuję, by „eskorta” Elaidy nie dotarła do mnie na odległość bliższą niż mila. — Trzynaście najsłabszych Aes Sedai mogło go pokonać, gdyby się połączyły, a nie sądził, by Elaida wysłała po niego najsłabsze. — Tyle, a poza tym zapamiętam, że Wieża wie, co ja zrobię już następnego dnia. I nic ponadto, dopóki nie dowiem się czegoś więcej. Czy Alviarin należy może do twoich tajemniczych przyjaciółek, Egwene?

Zawahała się, a jemu nagle przyszło do głowy, czy ona przypadkiem nie powiedziała Moiraine więcej niż jemu. Czy dochowywała sekretów Aes Sedai czy Mądrych?

— Nie wiem — odparła wreszcie.

Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi i do izby wsunęła płową głowę Somara.

— Matrim Cauthon przybył, Car’a’carnie. Powiada, że posłałeś po niego.

Cztery godziny temu, kiedy się dowiedział, że Mat wrócił do miasta. Jaka tym razem będzie wymówka? Czas skończyć z wymówkami.

— Zostańcie — przykazał kobietom. W obecności Mądrych Mat robił się równie niespokojny jak przy Aes Sedai; te trzy wytrącą go na pewno z równowagi. Na moment się nie zastanawiał, czy ma prawo je wykorzystać. Mata tez zamierzał wykorzystać. — Każ mu wejść, Somara.

Mat wszedł spacerowym krokiem, uśmiechając się szeroko, jakby to była wspólna izba jakiejś gospody. W rozchełstanym zielonym kaftanie i z połową tasiemek przy koszuli rozsznurowaną, demonstrował medalion ze srebrną głową lisa, wiszący na owłosionej piersi, ale mimo upału szyję miał owiniętą ciemną jedwabną chustą, która kryła bliznę po stryku.

— Przepraszam, że tak długo to trwało. Znaleźli się Cairhienianie, którym się zdawało, że potrafią grać w karty. Czy on nie zna nic żywszego? — zapytał, wskazując głową Asmodeana.

— Doszły mnie słuchy — zaczął Rand — że każdy młody mężczyzna, który potrafi podjąć miecz, chce się przyłączyć do Legionu Czerwonej Ręki. Talmanes i Nalesean muszą ich odganiać całymi stadami. A Daerid podwoił liczbę swej piechoty.

Mat znieruchomiał w trakcie siadania na krześle, które przedtem zajmował Aracome.

— To prawda. Całkiem sporo młodych... jegomości pragnie stać się bohaterami.

— Legion Czerwonej Ręki — mruknęła Moiraine. — Shen an Calhar. Legendarna grupa bohaterów. prawda, aczkolwiek mężczyźni, którzy ją tworzyli, musieli się po wielokroć zmieniać podczas wojny, która trwała dobre trzysta lat. Powiadają, że oni byli ostatnimi, którzy ulegli trollokom, strzegąc samego Aemona, kiedy padło Manetheren. Legenda mówi, że wszędzie tam, gdzie padali, wybijało źródło, by naznaczyć miejsce ich zgonu, ja jednak skłonna jestem uważać, że takie źródło już tam było.

— Ja bym o niczym nie wiedział. — Mat dotknął medalionu i jego głos nabrał siły. — Jakiś dureń wygrzebał gdzieś tę nazwę i wszyscy zaczęli jej używać.

Moiraine spojrzała obojętnie na medalion. Mały, błękitny kamyk na jej czole zdawał się jarzyć pochwyconym światłem, aczkolwiek kąty odbicia tego światła były niewłaściwe. — Jesteś bardzo odważny, jak się zdaje, Mat.

Zostało to powiedziane nieodgadnionym tonem, a cisza, która po tym zapadła, jeszcze to uwypukliła. Matowi aż zesztywniała twarz.

— Bardzo odważny — dodała na koniec — skoro miałbyś poprowadzić Shen an Calhar przez Alguenyę i na południe przeciwko Andoranom. A nawet jeszcze odważniejszy, krążą bowiem pogłoski, jakobyś samotnie udał się na zwiady w tamtą stronę; Talmanes i Nalesean musieli jechać co koń wyskoczy, by cię dogonić. — W tle rozległo się głośne prychnięcie Egwene. — Raczej mało roztropne posunięcie. jak na młodego lorda, który dowodzi swymi ludźmi.

Mat wydął wargę.

— Nie jestem żadnym lordem. Mam do siebie więcej szacunku, by przedstawiać się takim mianem.

— Ale jesteś bardzo odważny — powiedziała Moiraine, jakby w ogóle się nie odezwał. — Andorańskie wozy dostawcze spalone, forpoczty rozbite. I trzy bitwy. Trzy bitwy i trzy zwycięstwa. Z niewielkimi stratami wśród twoich ludzi, nawet jeśli mieli przeciw sobie przewagę liczebną.

Kiedy przejechała palcem po rozdarciu w rękawie jego kaftana, rozsiadł się na krześle, najwygodniej jak mógł.

— Czy to ciebie wciąga wir bitwy, czy to bitwy ciągną do ciebie? Jestem niemalże zdziwiona, że wróciłeś. Z opowieści, gdyby ich słuchać, wynika, że mógłbyś przepędzić Andoran za Erinin, gdybyś został.

— Myślisz, że to śmiesznie? — warknął Mat. — Jeśli chcesz coś powiedzieć, to powiedz to. Możesz udawać kota, jeśli tak ci się podoba, ale ja nie jestem myszą. — Na krótki moment jego oczy pomknęły ku Egwene i Aviendzie, obserwujących całą scenę z założonymi rękoma, po czym znowu obwiódł palcem srebrny łeb lisa. Musiał się pewnie zastanawiać. Medalion sprawił, że przenosząca go kobieta nie potrafiła dotknąć go Mocą. Czy powstrzyma aż trzy?

Rand tylko patrzył. Patrzył, jak zmiękczają mu przyjaciela przed tym, co zamierzał z nim zrobić.

„Czy zostało mi coś jeszcze prócz tego, co konieczne?”

To była nagła myśl, pojawiła się i odeszła. Zrobi, co musi.

Głos Aes Sedai nabrał brzmienia kryształowego szronu, kiedy się odezwała, prawie jak echo jego słów.

— Wszyscy robimy to, co musimy, zgodnie z ustaleniami Wzoru. Dla jednych swobody jest mniej niż dla innych. Nieważne, czy to my wybieramy, czy zostajemy wybrani. Będzie, co musi być.

Mat bynajmniej nie wyglądał na zmiękczonego. Czujnego, owszem, i z pewnością bardzo rozzłoszczonego, ale nie na zmiękczonego. Przypominał kocura zagnanego w kąt przez trzy psy. Kocura, który zamierzał drogo sprzedać swoją skórę. Jakby zapomniał, że w izbie jest jeszcze ktoś prócz niego i trzech kobiet.

— Zawsze musisz zagnać człowieka tam, gdzie chcesz go mieć, prawda? Posłać go tam kopniakiem, jeśli nie da się zawieść za nos. Krew i krwawe popioły! Nie patrz na mnie takim wzrokiem, Egwene, będę mówił, co mi się podoba. A żebym sczezł! Jeszcze tu tylko brakuje Nynaeve, żeby sobie wyszarpywała warkocz z głowy i Elayne, która patrzyłaby z góry. No cóż, cieszę się, że tej tu nie ma, bo by się dowiedziała, ale nawet, gdybyście tu miały Nynaeve, to nie dałbym się zagnać...

— Czego by się dowiedziała? — wtrącił ostro Rand. — Czego nie powinna wiedzieć Elayne?

Mat spojrzał na Moiraine.

— Czy to ma znaczyć, że jest coś, czego nie wywęszyłaś?

— Co to za wieści? — spytał ostro Rand.

— Morgase nie żyje.

Egwene jęknęła głośno, przycisnąwszy obie dłonie do ust; jej oczy zogromniały niczym młyńskie koła. Moiraine wyszeptała coś, co mogło być modlitwą. Palce Asmodeana na moment się nie potknęły na strunach harfy.

Rand miał wrażenie, że wypruto mu żołądek.

„Elayne, przebacz mi”.

I odległe echo, zmienione.

„Ilyeno, przebacz mi”.

— Jesteś pewien?

— Na tyle pewien, na ile mogę być, nie widziawszy ciała. Jak się zdaje, Gaebril został koronowany na Króla Andoru. I Cairhien także, skoro już o tym mowa. Rzekomo uczyniła to sama Morgase. Że niby czasy wymagają silnej, męskiej ręki czy coś takiego, jakby kto mógł mieć silniejszą rękę od samej Morgase. Tyle, że ci Andoranie z południa słyszeli pogłoski, jakoby nie widziano jej od tygodni. Więcej niż pogłoski. Sami powiedzcie, o czym to świadczy. Andor nigdy dotąd nie miał króla, a teraz ma, i królowa zniknęła. Gaebril to ten, który chciał, żeby zabić Elayne. Próbowałem jej o tym powiedzieć, ale wiecie dobrze, że ona zawsze wie lepiej niźli farmer ze stopami ubabranymi w błocie. Moim zdaniem, on by się nie zawahał nawet sekundy przed poderżnięciem gardła królowej.

Rand zorientował się, że siedzi na jednym z krzeseł naprzeciwko Mata, choć wcale nie pamiętał, żeby się ruszał z miejsca. Aviendha położyła dłoń na jego ramieniu. Troska zmarszczyła jej czoło.

— Nic mi nie jest — powiedział szorstko. — Nie trzeba posyłać po Somarę. — Twarz jej poczerwieniała, ale on ledwie to zauważył.

Elayne nigdy mu nie wybaczy. Wiedział, że Rahvin — Gaebril — trzyma Morgase w niewoli, ale ignorował to, Przeklęci bowiem mogli się spodziewać, że on jej przyjdzie z pomocą. Powędrował własną drogą, robił to, czego się nie spodziewali. A na koniec ścigał Couladina, zamiast robić to, co zaplanował. Wiedział, a skupił całą uwagę na Sammaelu. Bo ten człowiek go judził. Morgase mogła zaczekać, aż on zmiecie Sammaelową pułapkę i Sammaela wraz z nią. I przez to Morgase nie żyła. Matka Elayne nie żyła. Elayne będzie go za to przeklinać aż do śmierci.

— Powiem ci jedno — ciągnął Mat. — Jest tu siła ludzi królowej. Nie są tacy pewni, czy chcą się bić za jakiegoś króla. Znajdź Elayne. Połowa z nich zleci się do ciebie, żeby usadzić ją na...

— Zamknij się! — warknął Rand. Trząsł się z furii tak mocno, że aż Egwene cofnęła się i nawet Moiraine uważnie zmierzyła go wzrokiem. Dłoń Aviendhy zacisnęła się na jego ramieniu, ale on strząsnął ją, kiedy wstawał. Morgase nie żyła, bo on nic nie zrobił. Jego ręka tak samo dzierżyła ten nóż jak ręka Rahvina. Elayne.

— Ona zostanie pomszczona. Rahvin, Mat. Nie Gaebril. Rahvin. Dobiorę mu się do skóry, choćbym już nigdy nie miał zrobić nic innego!

— Och, krew i krwawe popioły! — jęknął Mat.

— To obłęd. -Egwene wzdrygnęła się, jakby do niej dotarło, co powiedziała, ale zachowała ten sam stanowczy, spokojny głos. -Ciągle jeszcze masz ręce pełne Shaido, nie wspominając nawet Shaido na północy i tego wszystkiego, co zaplanowałeś w Łzie. Masz zamiar wszcząć kolejną wojnę, mimo że na talerzu masz już dwie inne i zniszczony kraj na dokładkę?

— To nie wojna. To ja. Mogę się znaleźć w Cairhien w ciągu godziny. Rajd... racja, Mat? ...rajd, nie wojna. Wydrę Rahvinowi serce. — Jego głos brzmiał jak młot. Miał wrażenie, że żyłami popłynął kwas. — Mógłbym wręcz żałować, że nie mam trzynastu sióstr Elaidy, bo bym je zabrał z sobą, żeby go utemperować i doprowadzić w ręce sprawiedliwości. Osądzić i skazać za morderstwo. To byłaby sprawiedliwość. Ale on będzie musiał zwyczajnie umrzeć, nieważne jakim sposobem go zabiję.

— Jutro — rzekła cicho Moiraine.

Rand spiorunował ją wzrokiem. Ale ona miała rację. Jutro będzie lepiej. Noc ostudzi wściekłość. Musiał być chłodny, kiedy zmierzy się z Rahvinem. Teraz miał ochotę objąć saidina i młócić nim wokół, niszcząc wszystko. Muzyka Asmodeana znowu się zmieniła w melodię, którą uliczni muzykanci w tym mieście wygrywali podczas wojny domowej. Nadał się ją czasami słyszało, kiedy przejeżdżał jakiś arystokrata. Głupiec, który uważał się za króla.

— Wynoś się, Natael. Wynoś się!

Asmodean powstał zwinnie, z ukłonem, aczkolwiek z twarzą, która przywodziła na myśl śnieg, i przeszedł przez izbę szybko, jakby niepewien, co może przynieść następna sekunda. Zawsze sobie pozwalał na zbyt wiele, ale tym razem posunął się za daleko. Kiedy otwierał już drzwi, Rand odezwał się ponownie.

— Zobaczę się z tobą wieczorem. Albo zobaczę cię martwego.

Ukłon Asmodeana nie był tym razem pełen gracji.

— Jak Lord Smok rozkaże — odparł ochryple i pospiesznie zatrzasnął za sobą drzwi.

Trzy kobiety patrzyły na Randa z nieodgadnionymi minami, nawet nie mrugając.

— Niech pozostali też stąd odejdą. — Mat skoczył ku drzwiom. — Nie ty. Tobie mam jeszcze kilka rzeczy do powiedzenia.

Mat zatrzymał się jak wryty, głośno wzdychając i majstrując nerwowo przy medalionie. Był jedyną osobą, która się poruszyła.

— Nie masz trzynastu Aes Sedai — powiedziała Aviendha — ale masz dwie. I mnie również. Może nie wiem tyle, co Moiraine Sedai, ale jestem równie silna jak Egwene i taniec nie jest mi obcy. — Miała na myśli taniec włóczni, czyli to, czym dla Aielów była bitwa.

— Rahvin jest mój — powiedział jej cicho. Może Elayne będzie skłonna mu wybaczyć choć odrobinę, jeśli przynajmniej pomści jej matkę. Może nie, ale wówczas może sam sobie wybaczy. Odrobinę choć. Przymusił dłonie, by zwisały w miarę swobodnie po bokach, by nie zaciskać ich w pięści.

— Czy wyrysujesz na ziemi linię, przez którą ma przestąpić? — spytała Egwene. — Walczył do pierwszej krwi? Czy nie pomyślałeś, że Rahvin może nie być sam, skoro mieni się teraz Królem Andoru? Dużo z tego dobrego, jeśli ty się tam pojawisz i jeden z jego gwardzistów przeszyje ci serce strzałą.

Pamiętał jeszcze, jak kiedyś życzył sobie, by przestała na niego pokrzykiwać. Okazało się ostatecznie, że tak jest o wiele łatwiej.

— Myślałaś, że zamierzam pójść sam? — Zamierzał; przez moment nie pomyślał, by ktoś mógł strzec jego pleców, aczkolwiek teraz słyszał cichy szept: „On lubi atakować od tyłu albo od flanek”. Prawie nie potrafił myśleć jasno. Gniew zdawał się wieść odrębny żywot, wzniecając ogniska, przy których stale się podsycał. — Ale nie z wami. To niebezpieczne. Moiraine może, jeśli sobie tego życzy.

Egwene i Aviendha nie popatrzyły wzajem na siebie, nim zrobiły krok do przodu, za to ruszyły jednocześnie, nie zatrzymując się, dopóki nie były tak blisko, że nawet Aviendha musiała zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w twarz.

— Moiraine może, jeśli sobie życzy — powtórzyła Egwene.

O ile jej głos brzmiał niczym gładki lód, to głos Aviendhy miał barwę stopionego kamienia.

— Ale to dla nas zbyt niebezpieczne.

— Czy ty się stałeś moim ojcem? Czy ty się nazywasz Bran al’Vere?

— Jak masz trzy włócznie, to odkładasz dwie na bok, bo są nowsze?

— Nie chcę narażać was na ryzyko — odparł sztywno.

Egwene wygięła brwi w łuk.

— Ach tak? — I to było wszystko.

— Ja nie jestem dla ciebie gai’shain. — Aviendha obnażyła żeby. — Nigdy nie będziesz decydował za mnie, na jakie ryzyko mam się poważyć, Randzie al’Thor. Nigdy. Dowiedz się o tym już teraz.

Mógł... Co? Opakować je w saidina i tak zostawić? Nadal nie potrafił odgradzać ich tarczą. Więc równie dobrze mogły złapać go w zamian we własne sidła. Niezły bałagan, a wszystko dlatego, że zdecydowały się na upór.

— O gwardzistach pomyślałeś — powiedziała Moiraine — a co, jeśli z Rahvinem jest Semirhage albo Graendal? Albo Lanfear? Tych dwoje można pokonać z osobna, ale czy w pojedynkę dałbyś radę stawić czoło jej i Rahvinowi razem?

W jej głosie coś zadrżało, kiedy wymówiła imię Lanfear. Czy ona się bała, że Lanfear tu jest, że on mógłby się ostatecznie z nią sprzymierzyć? Co by zrobił, gdyby Przeklęta znajdowała się gdzieś blisko? Co mógłby zrobić?

— Mogą pójść — rzekł przez zaciśnięte zęby. — Zechcecie teraz odejść?

— Jak rozkażesz — odparła Moiraine, ale nie było im do tego spieszno. Aviendha i Egwene zajęły się ostentacyjnym poprawianiem szali, nim ruszyły w stronę drzwi. Lordowie i lady mogli podrywać się do biegu pod wpływem jego słów, one nigdy.

— Nie próbowałaś mnie od tego odwieść — powiedział nagle.

Przeznaczył to dla Moiraine, ale pierwsza odezwała się Egwene, uśmiechając się do Aviendhy i do niej kierując słowa:

— Powstrzymanie mężczyzny od tego, co postanowił zrobić, przypomina odbieranie. dziecku łakoci. Bywa, że musisz to zrobić i bywa też, że nie warto zawracać sobie tym głowy.

Aviendha przytaknęła.

— Koło obraca się, jak chce — brzmiała odpowiedź Moiraine. Stała w drzwiach, najpełniejsze uosobienie wszystkich cech Aes Sedai, jakie kiedykolwiek u niej dojrzał, nie zdradzająca żadnych znamion upływu lat, z ciemnymi oczyma, które zdawały się gotowe połknąć go, drobna i szczupła, a przy tym tak królewska, że równie dobrze mogła wydawać rozkazy izbie pełnej królowych, nawet gdyby nie potrafiła przenieść bodaj iskierki. Błękitny kamyk na czole znowu chwytał światło. — Poradzisz sobie, Rand.

Wpatrywał się w drzwi jeszcze długo po tym, jak zamknęły się za nimi.

Szuranie butów przypomniało mu o obecności Mata. Mat usiłował zakraść się do drzwi, poruszając się powoli, żeby go nie zauważono.

— Muszę z tobą pogadać, Mat.

Mat skrzywił się. Dotknąwszy lisiej głowy niczym talizmanu, obrócił się na pięcie i spojrzał Randowi w twarz.

— Jeżeli myślisz, że ja położę głowę na pieńku katowskim tylko dlatego, że uczyniły to te głupie kobiety, to już teraz możesz zapomnieć o tym pomyśle. Nie jestem żadnym przeklętym bohaterem i nie chcę nim być. Morgase była piękną kobietą... nawet ją lubiłem, na tyle, na ile da się lubić królową... ale Rahvin to Rahvin, żebyś sczezł, a ja...

— Zamknij się i posłuchaj. Musisz przestać uciekać.

— A żebym sczezł, jeśli przestanę! To nie jest gra, którą sam wybrałem i nie...

— Powiedziałem, zamknij się! — Rand wbił twardym palcem medalion w pierś Mata. — Ja wiem, skąd ty to masz. Byłem tam, pamiętasz? To ja przeciąłem sznur, na którym zawisnąłeś. Nie wiem dokładnie, co ci wpakowano do głowy, ale cokolwiek to jest, ja tego potrzebuję. Wodzowie klanów wiedzą, co to wojna, ale z jakichś powodów ty też to wiesz, a wręcz nawet i lepiej. Ja tej wiedzy potrzebuję! Oto więc, co zrobisz, ty i Legion Czerwonej Ręki...

— Bądźcie jutro ostrożne — przestrzegła Moiraine.

Egwene zatrzymała się obok drzwi do swej izby.

— To oczywiste, że będziemy ostrożne. — Żołądek zaczynał jej fikać koziołki, ale mówiła pewnym głosem. — Wiemy, jak niebezpieczne będzie starcie z jednym z Przeklętych.

Sądząc z wyrazu twarzy Aviendhy, mogły dyskutować o tym, co będzie na kolację. Ale dla odmiany ta nigdy niczego się nie bała.

— I pamiętajcie o tym teraz — mruknęła Moiraine. — Ale bądźcie ostrożne zawsze. czy wam się zdaje, że jeden z Przeklętych jest blisko, czy nie. Rand będzie was obie potrzebował w nadchodzących dniach. Panujecie nad jego usposobieniem... aczkolwiek muszę stwierdzić, że posługujecie się niezwykłymi metodami. Będzie potrzebował ludzi, którzy nie dadzą się odegnać albo zastraszyć jego napadami wściekłości, takich, którzy będą mu mówić, co powinien usłyszeć, a nie to, co ich zdaniem on chce wiedzieć.

— Przecież robisz to, Moiraine — powiedziała jej Egwene.

— Ma się rozumieć. Ale on potrzebuje również was. Wyśpijcie się. Jutrzejszy dzień będzie... trudny dla nas wszystkich. — Oddaliła się posuwistym krokiem w głąb korytarza, przechodząc od jednej plamy mroku przez kałużę światła lampy do kolejnego skupiska ciemności. Noc: już wdzierała się do tych cienistych komnat, a zapasy oliwy były niewielkie.

— Czy zostaniesz ze mną trochę, Aviendho? — spytała Egwene. — Bardziej mam ochotę pogadać, niż jeść.

— Muszę powiedzieć Amys, co obiecałam jutro zrobić. I muszę znaleźć się w sypialni Randa al’Thora, zanim on się tam zjawi.

— Elayne nie będzie mogła się nigdy poskarżyć, że nie pilnowałaś dla niej Randa. Czyś ty naprawdę powlokła lady Berewin za włosy przez korytarz?

Policzki Aviendhy okryły się bladym rumieńcem.

— Czy sądzisz, że te Aes Sedai w... Salidarze... pomogą mu ?

— Strzeż tej nazwy, Aviendho. Randowi żadną miarą nie wolno ich znaleźć nie przygotowanych.

Przez wzgląd na stan, w jakim się aktualnie znajdował, najprawdopodobniej zamiast mu pomóc, poskromiłyby go albo przynajmniej przysłały swoich trzynaście sióstr. Musiałaby stanąć między nimi w Tel’aran’rhiod, ona, Nynaeve i Elayne, z nadzieją, że te Aes Sedai zaangażowały się w sprawę zbyt głęboko, by wycofać się, zanim odkryją, jak blisko przepaści on się znalazł.

— Będę jej strzegła. Wyśpij się. I najedz się do syta. Rankiem nic nie jedz. Źle się tańczy włócznie z pełnym żołądkiem.

Egwene odprowadziła ją wzrokiem i dopiero wtedy przycisnęła dłonie do brzucha. Nie sądziła, że zje cokolwiek tego wieczora albo nazajutrz. Rahvin. I może Lanfear albo któreś z pozostałych. Nynaeve zmierzyła się z Moghedien i wygrała. Ale Nynaeve była silniejsza od niej i od Aviendhy, kiedy mogła przenosić. Może też nikogo tam nie być. Rand twierdził, że Przeklęci nie ufają sobie wzajem. Niemalże wolałaby, żeby się mylił, albo przynajmniej nie był taki pewny. To było przerażające, kiedy zdawało jej się, że widzi innego mężczyznę wyzierającego z jego oczu oraz kiedy słyszała padające z jego ust słowa innego mężczyzny. Tak nie powinno być; każdy się odradzał na nowo wraz z przeznaczonym obrotem Koła. Ale Smok Odrodzony to nie każdy. Moiraine nie chciała o tym rozmawiać. Co by Rand zrobił, gdyby Lanfear tu była? Lanfear kochała Lewsa Therina Telamona, ale co Smok do niej czuł? Do jakiego stopnia Rand był wciąż jeszcze Randem?

— Tym sposobem jeszcze dorobisz się gorączki — powiedziała sobie stanowczo. — Nie jesteś dzieckiem. Zachowuj się jak kobieta.

Kiedy służąca przyniosła jej wieczerzę złożoną z groszku, ziemniaków i świeżo upieczonego chleba, zmusiła się, by to wszystko zjeść. Smakowało popiołem.


Mat przemaszerował przez ciemno oświetlone korytarze pałacu i z rozmachem otworzył drzwi wiodące do komnat przydzielonych młodemu bohaterowi bitwy stoczonej z Shaido. To wcale nie znaczyło, by spędzał tu dużo czasu; właściwie wcale. Słudzy zapalili dwie stojące lampy. Bohater! Nie jest żadnym bohaterem! Co taki bohater dostaje? Aes Sedai pogłaszcze cię najpierw po głowie i dopiero wtedy pośle niczym psa, byś wszystko powtórzył. Arystokratka wkradnie się w twoje łaski pocałunkiem albo położy kwiat na twym grobie. Krążył tam i z powrotem po przedsionku, tym razem nie szacując wartości kwiecistego illiańskiego dywanu albo krzeseł, komód i stołów pozłacanych i inkrustowanych kością słoniową.

Burzliwe spotkanie z Randem przeciągnęło się aż do zachodu słońca. Mat się wykręcał, odmawiał, natomiast Rand dążył do celu równie wytrwale niczym Hawkwing po pogromie na Przełęczy Cole. I co miał zrobić? Gdyby znowu wyjechał, Talmanes i Nalesean z pewnością ścigaliby go z taką liczbą ludzi, ilu tylko zdołaliby posadzić na siodło, przekonani, że on znajdzie im kolejną bitwę. I prawdopodobnie znalazłby ją; to w tym wszystkim było najbardziej przygnębiające. Choć za nic nie chciał tego przyznać, Aes Sedai miała rację. Ciągnęło go do bitwy albo bitwę ciągnęło do niego. Nikt po tej stronie Alguenyi nie starał się bardziej jej unikać. Nawet Talmanes tak to skomentował. Dopóki następnym razem jego ostrożne odczołgiwanie się z dala od jednej grupy Andoran nie zawiodło ich do miejsca, gdzie nie było innego wyboru, tylko walczyć z drugą. I za każdym razem czuł kości toczące się w jego głowie, niczym ostrzeżenie, że walka toczy się tuż za następnym wzgórzem, właśnie teraz.

Zawsze czekał albo mógł czekać jakiś statek w porcie, obok barek z ziarnem. Trudno znaleźć się w samym środku bitwy na statku, na rzece. Z tym wyjątkiem, że połowę albo i więcej brzegu Alguenyi poniżej miasta opanowali Andoranie. Sądząc po sposobie, w jaki dopisywało mu szczęście, statek zaryłby w ziemię zachodniego brzegu, w miejscu, gdzie obozuje połowa andorańskiej armii.

Czyli pozostawało zrobić to, czego chciał Rand. Sam to zresztą rozumiał.

— Dzień dobry, Wysoki Lordzie Weiramonie i wszyscy pozostali Wysocy Lordowie i Lady. Jestem hazardzistą, chłopcem z farmy, mam przejąć dowodzenie nad waszą przeklętą armią! Cholerny Lord Smok Odrodzony przyłączy się do nas, jak tylko się upora ze swym przeklętym, niewielkim strapieniem.

Porwawszy włócznię z czarnym drzewcem z kąta, cisnął ją przez całą długość izby. Przeszyła jeden z gobelinów — przedstawiający scenę myśliwską — i uderzyła w kamienną ścianę z głośnym szczękiem, po czym zsunęła się na posadzkę, równo przepołowiwszy polujących. Zaklął i pospieszył ją podnieść. Dwustopowe ostrze miecza nie wyszczerbiło się ani nie wygięło. To oczywiste, że nie. Dzieło Aes Sedai.

Przejechał palcem po krukach wytrawionych w ostrzu.

— Czy ja się kiedykolwiek uwolnię od dzieł Aes Sedai?

— Co to było? — spytała od drzwi Melindhra.

Mierzył ją wzrokiem, kiedy stawiał włócznię pod ścianą, ale to nie o tych włosach utkanych przez słońce, nie o tych czysto błękitnych oczach albo mocnym ciele myślał tym razem. Zdawało się, że każdy Aiel musiał się przejść, prędzej czy później, nad rzekę, by milcząco zapatrzyć się w płynącą wodę, ale Melindhra chadzała tam co dnia, właśnie stamtąd wróciła.

— Czy Kadere znalazł już statki? Kadere nie uda się do Tar Valon na barkach ze zbożem.

— Wozy handlarza ciągle jeszcze tam są. Nie wiem nic o... statkach. — Niezdarnie wymówiła obce jej słowo. — Czemu chcesz wiedzieć?

— Wyjeżdżam na trochę. Z polecenia Randa — dodał pospiesznie. Jej twarz zastygła natychmiast. — Zabrałbym cię z sobą, gdybym mógł, ale ty zapewne nie zechciałabyś opuścić Panien.

Statek czy własny koń? I dokąd? Oto pytanie. Szybkim statkiem dotarłby do Tar Valon szybciej niż na Oczku. Czy będzie tak głupi, by dokonać takiego wyboru, jeśli miał w ogóle wybór.

Melindhra na moment zacisnęła usta. Ku jego zdziwieniu nie chodziło wcale o to, że ją zostawiał.

— A więc wślizgujesz się znowu w cień Randa al’Thora. Zdobyłeś moc honoru na własną rękę, zarówno pośród Aielów jak i mieszkańców mokradeł. To twój honor, nie honor odbity od Car’a’carna.

— On może sobie zatrzymać swój honor i zabrać go do Caemlyn albo Szczeliny Zagłady, jeśli o mnie idzie. Nic się nie martw. Znajdę mnóstwo honoru. Napiszę ci o tym. Z Łzy. — Łza? Nigdy nie ucieknie od Randa ani Aes Sedai, jeśli dokona takiego wyboru.

— Czy on się wybiera do Caemlyn?

Mat opanował grymas. Miał nikomu o niczym nie mówić. Niezależnie od tego, co postanowi zrobić z resztą spraw, tu mógł dotrzymać obietnicy.

— To tylko nazwa, którą na chybił trafił wyciągnąłem z kieszeni. Pewnie przez tych Andoran na południu, jak mi się zdaje. Ja nie wiedziałbym, dokąd on...

Nie otrzymał ostrzeżenia. W jednej chwili stanęła obok niego, w następnej jej stopa trafiła w jego brzuch, odbierając dech i zginając wpół. Z wytrzeszczonymi oczyma zmuszał się, by ustać, wyprostować się i pomyśleć. Dlaczego? Okręciła się na pięcie w tył niczym tancerka, a on zachwiał się, gdy druga stopa wylądowała na jego skroni. Nie zatrzymawszy się, podskoczyła, wyrzucając nogę; cios miękkiego podbicia zdzielił go z całej siły w twarz.

Kiedy odzyskał wzrok w stopniu dostatecznym, by coś widzieć, leżał na plecach, połowę długości izby od niej. Czuł krew na twarzy. Głowę miał jakby wypełnioną wełną, a izba zdawała się kołysać. Wtedy właśnie zobaczył, jak wyciąga nóż z pochwy, cienkie ostrze niewiele dłuższe od jej głowy, połyskujące w świetle lampy. Jednym szybkim ruchem omotała głowę shoufą, podnosząc czarną zasłonę na twarz.

Zamroczony poruszał się instynktownie, nie myśląc. Z rękawa wyłoniło się ostrze, opuściło jego dłoń, wolno, jakby dryfowało w galarecie. Dopiero wtedy uświadomił sobie, co zrobił i desperacko pochylił się do przodu, jakby chciał zatrzymać je w locie.

Rękojeść wykwitła między jej piersiami. Padła bezwładnie na kolana, po czym runęła w tył.

Mat podźwignął się z posadzki, stając chwiejnie na czworakach. Nie ustałby, choćby od tego zależało jego życie, ale podczołgał się do niej, mamrocząc jak oszalały.

— Dlaczego? Dlaczego?

Zerwał zasłonę z jej twarzy i czyste, niebieskie oczy skupiły się na nim. Uśmiechała się nawet. Nie patrzył na rękojeść swojego noża. Dokładnie wiedział, w którym miejscu znajduje się serce.

— Dlaczego, Melindra?

— Zawsze lubiłam twoje piękne oczy — wydyszała tak cicho, że musiał się wytężyć, by usłyszeć.

— Dlaczego?

— Niektóre przysięgi są ważniejsze od innych, Macie Cauthon. — Nóż z cienkim ostrzem szybko uniósł się w górę, wiedziony resztą siły, jaka w niej jeszcze została; czubek wbił się w głowę lisa dyndającą na jego piersi. Srebrny medalion nie powinien był powstrzymać ostrza. jednak kąt uderzenia był niewłaściwy i za sprawą jakiejś ukrytej wady stali ostrze rozpołowiło się dokładnie przy rękojeści, kiedy chwycił ją za rękę. — Masz szczęście samego Wielkiego Władcy.

— Dlaczego? — spytał. — A żebyś sczezła, dlaczego?

Wiedział, że odpowiedzi już nie pozna. Usta pozostały otwarte, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale oczy zaczynały już zachodzić szklistą powłoką.

Zaczął zaciągać zasłonę z powrotem, chcąc zakryć tę twarz i wytrzeszczone oczy, po czym odjął rękę. Zabijał już mężczyzn i trolloki, ale nigdy dotąd kobiety. Nigdy żadnej kobiety, aż do teraz. Kobiety były zadowolone, kiedy wkraczał w ich życie. To nie były przechwałki. Kobiety uśmiechały się do niego; nawet kiedy je zostawiał, uśmiechały się, jakby chciały go powitać z powrotem. Tego, tak naprawdę, chciał od kobiet; uśmiechu, tańca, pocałunku i bycia wspominanym z czułością.

Dotarło do niego, że bredzi w myślach. Wyszarpnął pozbawioną ostrza rękojeść z dłoni Melindhry — wykonano ją z oprawionego w złoto jadeitu, inkrustowanego złotymi pszczołami — i cisnął ją do marmurowego kominka z nadzieją, że się roztrzaska. Miał ochotę płakać, wyć.

„Ja nie zabijam kobiet! Ja je całuję, ja nie...!”

Musiał pomyśleć jasno. Dlaczego? Nie dlatego, że wyjeżdżał, to pewne. Na to prawie nie zareagowała. Poza tym ona uważała, że udaje się w pogoń za honorem; to zawsze pochwalała. Coś, co powiedziała, nie dawało mu spokoju, potem wróciło i przeniknął go dreszcz. Szczęście Wielkiego Władcy. Słyszał to już wiele razy, rozmaicie formułowane Szczęście Czarnego.

— Sprzymierzeniec Ciemności...

Pytanie czy pewność? Żałował, że pod wpływem tej myśli wcale nie zrobiło mu się lżej. Jej twarz miał nosić w pamięci aż po sam grób.

Łza. Powiedział jej tylko, że wybiera się do Łzy. Sztylet. Złote pszczoły osadzone w jadeicie. Nawet nie patrząc, poszedłby o zakład, że jest ich dziewięć. Dziewięć złotych pszczół na zielonym tle. Godło Illian. Tam gdzie władał Sammael. Czyżby Sammael bał się go? Skąd w ogóle Sammael mógł wiedzieć? Minęło zaledwie kilka godzin, odkąd Rand poprosił Mata — rozkazał mu — i sam nie był pewien, co ostatecznie zrobi. Może Sammael nie chciał ryzykować? Racja. Jeden z Przeklętych, w strachu przed hazardzistą, nieważne, że z głową napchaną wiedzą o bitwach, będącą własnością innych ludzi. To było niedorzeczne.

Wszystko na to wskazywało. Mógł starać się przekonać siebie, że Melindhra nie była Sprzymierzeńcem Ciemności, że postanowiła go zabić dla kaprysu, że nie istniał związek między jadeitową rękojeścią inkrustowaną złotymi pszczołami a jego wyjazdem do Łzy, gdzie miał stanąć na czele armii udającej się na Illian. Mógłby uwierzyć, gdyby był durny jak byk albo gęś. Lepiej grzeszyć ostrożnością, co sam zawsze zwykł powtarzać. Jeden z Przeklętych go przyuważył. Z pewnością teraz już nie stał w cieniu Randa.

Siedział wsparty plecami o drzwi, wpatrzony w twarz Melindhry, starając się coś postanowić. Kiedy zapukała służąca, która mu przyniosła kolację, zawołał, że ma odejść. Jedzenie było ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Co on miał teraz zrobić? Żeby przynajmniej nie widział tych kości toczących się w jego głowie.

Загрузка...