Pod majaczącymi gdzieś wysoko w mgle iglicami Grzbietu Świata, Rand prowadził Jeade’ena kamienistym zboczem, które od podnóża gór wiodło ku Przełęczy Jangai. Zęby Muru Smoka wgryzały się w niebo — w porównaniu z nim wszystkie pozostałe góry przypominały kopczyki ziemi — pokryte śniegiem szczyty zadawały kłam piekącemu upałowi popołudniowego słońca. Najwyższe z nich sterczały wysoko ponad chmury drwiące z Pustkowia obietnicą deszczu, który nigdy nie miał spaść. Rand nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego człowiek miałby się na nie wspinać, jednak powiedziano mu, że ci, którzy próbowali, musieli zawrócić pokonani przez strach i brak powietrza. Nietrudno było uwierzyć, że wspiąwszy się tak wysoko, człowiek może przestraszyć się do tego stopnia, iż nie będzie w stanie złapać tchu.
— ...jednak choć Cairhienanie są całkowicie pochłonięci Grą Domów — ciągnęła jadąca przy jego boku Moiraine — pójdą za tobą, dopóki będą widzieli twoją siłę. Bądź więc dla nich twardy, ale proszę cię, byś traktował ich sprawiedliwie. Władca, który potrafi być sprawiedliwy...
Próbował nie słuchać tego, co mówiła, podobnie zresztą ignorował pozostałych jeźdźców oraz skrzypienie osi i turkot kół wozów Kadere, które mozolnie pełzły jego śladem. Pokonali już kręte wąwozy i parowy Pustkowia, ale te poszarpane wzniesienia, niemalże równie nagie i jałowe, wcale nie były bardziej dogodne dla wozów. Od dwudziestu lat nikt nie podążał tą drogą.
Moiraine rozmawiała z nim w ten sposób niemalże od świtu do zmierzchu, oczywiście kiedy udzielał jej na to zgody. Jej wykłady dotyczyły bądź to rzeczy drobnych — szczegółów dworskiej etykiety, powiedzmy, w Cairhien czy Saldaei, albo gdziekolwiek indziej — bądź poważnych: politycznych wpływów Białych Płaszczy czy na przykład efektów, jakie może wywierać handel na decyzje władców dotyczące przystąpienia do wojny. Wyglądało tak, jakby postanowiła zapewnić mu wykształcenie godne arystokraty, i to zanim osiągną drugą stronę gór. Zaskakujące, jak często jej informacje i wnioski stanowiły odbicie czegoś, co każdy w Polu Emonda określiłby jako zwykły zdrowy rozsądek I jakże często bywało odwrotnie.
Od czasu do czasu zdarzało jej się powiedzieć coś naprawdę zaskakującego — na przykład, że nie powinien ufać żadnej kobiecie z Wieży z wyjątkiem jej samej, Egwene, Elayne i Nynaeve albo że Elaida jest teraz Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Niezależnie od przysięgi posłuszeństwa nie chciała mu powiedzieć, jak się o tym dowiedziała. Poinformowała go tylko, że wieści te pochodzą od kogoś jeszcze innego i że ten ktoś sam mu ujawni ich źródło, jeśli uzna to za stosowne, ona zaś nie ma zamiaru zdradzać cudzych sekretów. Podejrzewał, że dowiedziała się tego ad spacerujących po snach Mądrych, chociaż gdy wysuwał wobec nich takie przypuszczenia., patrzyły mu prosto w oczy, odmawiając powiedzenia wprost tak albo nie. Żałował, iż nie może zmusić Mądrych, by złożyły przysięgę podobną do tej, do jakiej skłonił Moiraine; wciąż wtrącały się w sprawy jego i wodzów, jakby chciały, żeby tylko za ich pośrednictwem mógł się z nimi kontaktować.
W tej jednak chwili nie miał ochoty myśleć o Elaidzie czy o Mądrych, ani też słuchać Moiraine. Przyglądał się leżącej przed nimi przełęczy — głęboka szczelina w masywie górskim wiła się jakby wyrąbano ją jakimś gigantycznym tępym toporem, uderzającym trochę na. oślep. Kilka chwil szybkiej jazdy i już stałby na niej.
Po jednej stronie wejścia do przełęczy strome zbocze wygładzone zostało na szerokość. ponad stu kroków, wyryto w nim ogromną płaskorzeźbę — zerodowany przez wiatry wąż owijał się wokół kija wysokiego na dobre trzysta piędzi; pomnik, znak albo godło władcy. Z pewnością pozostałość po jakimś zatraconym w mrokach dziejów narodzie, datująca się sprzed epoki Artura Hawkwinga, a być może nawet sprzed Wojen z Trollokami. Już przedtem widywał pozostałości po ludach, które dawno zniknęły z powierzchni ziemi; często nawet Moiraine nie potrafiła wyjaśnić pochodzenia tych szczątków.
Wysoko po przeciwnej stronie, tak wysoko, że nie miał pewności, czy widzi to naprawdę, czy mu się tylko zdaje, tuż pod linią śniegów, stało coś jeszcze bardziej dziwnego. Coś, przy czym ten pierwszy pomnik sprzed kilku tysięcy lat zdawał się rzeczą zupełnie pospolitą. Przysiągłby, że oto patrzy na pozostałości zrujnowanych budowli, lśniących szarością na tle ciemnych gór, a co jeszcze dziwniejsze, pobudowanych z tego samego materiału co dok portowy i nachylonych pod zupełnie niesamowitym kątem względem zbocza góry. Jeżeli nie była to tylko gra wyobraźni, ruiny musiały pochodzić sprzed Pęknięcia Świata. W owych czasach oblicze ziemi zostało ostatecznie odmienione. Przedtem mogło tu być dno oceanu. Będzie musiał zapytać Asmodeana. Nawet gdyby miał czas, nie sądził, by chciało mu się wspinać na tę wysokość, aby sprawdzić na własne oczy.
U stóp gigantycznego węża leżało Taien, otoczone wysokimi murami miasto średniej wielkości, ocalałe z czasów, kiedy Cairhienianom pozwalano wysyłać karawany przez Ziemię Trzech Sfer, a bogactwa płynęły Jedwabnym Szlakiem z Shary. Z tej odległości miał wrażenie, że ponad miastem krążą ptaki, mury obronne zaś w regularnych odstępach znaczą ciemne plamy. Mat stanął w strzemionach Oczka, osłonił oczy szerokim rondem swego kapelusza i spoglądał, marszcząc brwi, w górę przełęczy. Na twardej twarzy Lana nie było śladu jakichkolwiek emocji, jednak czuło się, iż patrzy z podobnym napięciem; zabłąkany podmuch wiatru, który tutaj był odrobinę chłodniejszy, zawinął wokół jego ciała poły płaszcza i na moment cała prawie jego postać, od ramion aż po buty, zlała się z tłem kamienistego wzgórza, porośniętego z rzadka kolczastymi krzewami.
— Słuchasz mnie? — nagle zapytała Moiraine, podprowadzając bliżej siwą klacz. — Musisz...! — Przerwała, by wziąć głęboki oddech. — Proszę, Rand. Jest tyle rzeczy, o których muszę ci powiedzieć, tak wiele jeszcze powinieneś się nauczyć.
Delikatny ślad prośby w jej głosie sprawił, że spojrzał na nią uważniej. Pamiętał jeszcze czasy, gdy sama jej obecność go przytłaczała. Teraz wydawała się całkiem niewysoka, mimo swych królewskich manier. Głupia rzecz, ale czuł się za nią odpowiedzialny, jakby musiał ją chronić.
— Mamy mnóstwo czasu przed sobą, Moiraine — powiedział łagodnie. — Nie udaję, że wiem tyle o świecie co ty. I mam zamiar trzymać cię blisko siebie.
Ledwie zdał sobie sprawę, jak bardzo się wszystko zmieniło od czasu, kiedy to ona trzymała go blisko siebie.
— Ale teraz mam coś innego na głowie.
— Oczywiście. — Westchnęła. — Jak sobie życzysz. Mamy jeszcze dużo czasu.
Rand puścił swego srokatego ogiera kłusem, pozostali zaś ruszyli za nim. Wozy również przyśpieszyły, chociaż nie mogły dotrzymać im tempa na dość stromym zboczu. Naszywany kolorowymi łatkami płaszcz barda Jasina Nataela — Asmodeana — powiewał za nim podobnie jak sztandar, którego koniec masztu zatknął w strzemię; pośrodku jaskrawoczerwonego tła widniał biało-czarny symbol starożytnych Aes Sedai. Na jego twarzy gościł ponury grymas; nie był szczególnie zadowolony, że uczyniono go chorążym. Pod tym znakiem zwycięży, powiadało Proroctwo Rhuidean, a ponadto być może nie przerazi on świata w takim stopniu jak Sztandar Smoka, sztandar Lewsa Therina, który powiewał teraz nad Kamieniem Łzy. Niewielu w istocie będzie wiedziało, co to godło oznacza.
Ciemne plamy na murach Taien to były ciała; poskręcane w agonii, spalone promieniami słońca, wisiały równym rzędem, który zdawał się obiegać całe miasto. Nad nimi krążyły lśniące czernią kruki oraz sępy o plugawych głowach i szyjach. Niektóre z ptaków przysiadły na ciałach, skubały je, nie dbając o obecność przybyszów. Słodki, mdły odór rozkładu wisiał w suchym powietrzu, w nozdrza gryzł kwaśny zapach spalenizny. Żelazne kraty w bramach stały otworem, ukazując obraz zniszczenia, poznaczone śladami sadzy kamienne. budynki i zapadnięte dachy. Wszędzie panował bezruch.
„Niczym Mar Ruois”.
Próbował odpędzić tę myśl, ale oczyma wyobraźni widział już obraz wielkiego miasta po tym, jak zostało ponownie odbite, wysokie wieże poczerniałe i częściowo zwalone, pozostałości ogromnych stosów na skrzyżowaniach ulic, gdzie tych, którzy odmówili złożenia przysięgi Cieniowi, związanych rzucano żywcem w ogień. Wiedział, czyje to były wspomnienia, chociaż nie odważył się rozmawiać o tym z Moiraine.
„Jestem Rand al’Thor. Lews Therin Telamon nie żyje już od trzech tysięcy lat. Jestem sobą!”
To była jedyna bitwa, którą z pewnością miał zamiar wygrać. Jeśli ma umrzeć. przy Shayol Ghul, umrze jako on sam. Zmusił się, by myśleć o czymś innym.
Minęło pół miesiąca od czasu, jak opuścili Rhuidean. Pół miesiąca, podczas którego Aielowie narzucali takie tempo, maszerując nieprzerwanie od wschodu do zachodu słońca, że konie ledwie nadążały. Ale Couladin szedł tą drogą już tydzień wcześniej, zanim Rand w ogóle się dowiedział o jej istnieniu. Jeżeli nie uda im się nadrobić choć trochę straconego dystansu, to Couladin będzie pustoszyć Cairhien tak długo, aż Rand nie dotrze do niego. Albo jeszcze dłużej, zanim Shaido zostaną pokonani. Niezbyt wesoła perspektywa.
— Ktoś nas obserwuje zza tych skał po lewej stronie — powiedział cicho Lan. Pozornie był całkowicie pochłonięty obserwacją ruin Taien. — Nie Aiel, gdyż wątpi, bym wówczas zobaczył błysk ostrza.
Rand był zadowolony, że nakazał Egwene i Aviendzie pozostać z Mądrymi. Widok tego miasta stanowił dodatkowy powód, obecność zaś obserwatora pasowała do pierwotnego zamiaru, który powziął w nadziei, że Taienianie uciekną. Egwene przecież, podobnie jak Aviendha, wciąż miała na sobie ubiór Aielów, a Aielowie, nie byli specjalnie lubiani w Taien. Bez wątpienia po mieszkańcach miasta, którzy przeżyli masakrę, nie należało się spodziewać szczególnie serdecznego powitania.
Obejrzał się na wozy zatrzymujące się niedaleko u dołu stoku. Teraz, kiedy mogli wyraźnie zobaczyć miasto i ornamenty jego murów, woźnice zaczęli coś miedzy sobą szeptać. Kadere, który tego dnia znowu wbił swe potężne ciało w biel, ocierał swą obdarzoną jastrzębim nosem twarz wielką chustką; wydawał się obojętny wobec rozciągającego się przed nim obrazu. Zagryzał tylko wargi, jakby o czymś intensywnie myślał.
Rand przypuszczał, że Moiraine będzie musiała znaleźć sobie nowych woźniców, wkrótce po tym, jak pokonają przełęcz. Kadere i jego ludzie zapewne uciekną, gdy tylko nadarzy się okazja. A on będzie musiał pozwolić im odejść. To nie było w porządku — to nie było sprawiedliwe — ale konieczne, by chronić Asmodeana. Od jak dawna już robił to, co konieczne zamiast tego, co słuszne? W prawidłowo skonstruowanym świecie obie te rzeczy zapewne były tożsame. Zaśmiał się, kiedy o tym pomyślał, ochrypłym śmiechem, który zabrzmiał jak skrzek. Daleką przebył drogę od tego wiejskiego chłopca, którym był niegdyś, ale czasami tamten chłopak niespodzianie do niego wracał. Pozostali spojrzeli na niego i musiał zwalczyć pokusę, by nie poinformować ich, że wcale jeszcze nie oszalał.
Minęło kilka długich chwil, zanim zza skał wyszli dwaj mężczyźni bez kaftanów oraz kobieta, wszyscy obszarpani, brudni i bosi. Zbliżali się niepewnie, przekrzywiając z wahaniem głowy, spojrzenie przeskakiwało od jeźdźca do jeźdźca, jakby w każdej chwili gotowi byli się rzucić do ucieczki. Zapadnięte policzki i chwiejny krok wyraźnie wskazywały, że nie jedli już od jakiegoś czasu.
— Dzięki Światłości — powiedział na koniec jeden z mężczyzn. Był siwy — żadne z tej trójki nie było pierwszej młodości — a twarz przecinały głębokie zmarszczki. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po postaci Asmodeana, po pianie koronek u mankietów i kołnierza, ale przywódca oddziału nie dosiadałby przecież muła i nie dzierżył sztandaru. Zdecydował w końcu i przypadł do strzemienia Randa. — Światłości niech będą dzięki, że udało wam się żywym wydostać z tych strasznych ziem, mój panie.
Musiał zaważyć niebieski, jedwabny kaftan, który Rand miał na sobie, haftowany na ramionach złotem, a może sztandar, wreszcie zwykła służalczość. Ten człowiek z pewnością nie miał powodu, by sądzić, że są kimś lepszym od zwykłych kupców, choćby nawet byli trochę lepiej ubrani.
— Te mordercze dzikusy znowu się zbuntowały. Wybuchła nova Wojna o Aiel. Nocą, kiedy spaliśmy, przeszli przez mury, wymordowali wszystkich, którzy próbowali się bronić i ukradli wszystko, co nie było przybite gwoździami.
— Nocą? — zapytał ostro Mat. Spod opuszczonego nisko ronda kapelusza wciąż obserwował zrujnowane miasto. — Czy strażnicy spali? Przecież wystawiliście chyba warty, znajdując się tak blisko wroga? Nawet Aielowie mieliby kłopoty ze. zdobyciem miasta, gdybyście uważnie go strzegli.
Lan rzucił mu pochwalne spojrzenie.
— Nie, mój panie. — Siwowłosy spojrzał na Mata, zamrugał, po czym dalszą część odpowiedzi skierował do Randa. Wspaniały, zielony kaftan Mata mógłby swobodnie uchodzić za odzież jakiegoś lorda, gdyby nie był rozpięty i nie wyglądał tak, jakby tamten w nim sypiał. — My... mieliśmy tylko stróżów przy każdej bramie. Tyle czasu minęło, odkąd po raz ostatni widzieliśmy któregoś z tych dzikusów. Ale tym razem... Czego nie ukradli, spalili, a nas wypędzili, byśmy pomarli z głodu. Bestie nikczemne! Dzięki Światłości, że wy się pojawiliście, by nas uratować, mój panie, w przeciwnym razie wszyscy byśmy tutaj zginęli. Jestem Tal Nathin. Jestem... byłem... rymarzem. Dobrym rymarzem, mój panie. To jest moja siostra Aril i jej mąż, Ander Corl. Robi niezłe buty.
— Brali też ludzi w niewolę — powiedziała kobieta zbolałym głosem. Nieco młodsza od brata, kiedyś mogła być nawet przystojna, lecz przemożne zmartwienie wyryło ślady w jej twarzy; Rand podejrzewał, że nigdy już nie znikną. Jej mąż miał w oczach wyraz zagubienia, jakby nie był nawet pewny, jak się nazywa. — Moją córkę, mój panie, i mojego syna. Zabrali wszystkich młodych, wszystkich, którzy ukończyli szesnasty rok życia, a i nawet dwukrotnie starszych. Powiedzieli, że są gai-jakoś-tam, zdarli z nich ubiory na ulicy i pognali przed sobą. Mój panie, czy mógłbyś...?
Urwała, kiedy zrozumiała bezsens swojej prośby, przymknęła oczy i osunęła się na ziemię. Niewielkie były szanse, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy swe dzieci.
Moiraine natychmiast zeskoczyła z siodła i podbiegła do niej. Wynędzniała kobieta westchnęła głośno, kiedy dotknęły jej dłonie Aes Sedai, od stóp do głów targnęło nią drżenie. Zdumione spojrzenie pytająco spoczęło na Moiraine, ale tamta tylko pomogła jej wstać.
Mąż kobiety nagle zamarł z szeroko rozwartymi oczyma, patrzył na sprzączkę przy pasie Randa, prezent od Aviendhy.
— Na rękach miał takie same znaki. Jak ten. Oplatały całą ich długość niczym węże górskie. Tal niepewnie spojrzał na Randa.
— Wódz dzikusów, mój panie. On... miał takie same znaki na przedramionach. Ubrany był równie dziwnie jak oni wszyscy, ale rękawy kaftana miał ucięte, by mieć pewność, iż widać owe znaki.
— To podarunek, który otrzymałem w Pustkowiu — oznajmił Rand. Upewnił się, że jego dłonie wciąż spoczywają na łęku siodła; rękawy kaftana skrywały jego własne Smoki, oprócz ich głów; dostrzegłby je każdy na wierzchach jego dłoni, kto przyjrzałby się uważniej. Aril zdążyła już zapomnieć o tym, co przed chwilą zrobiła dla niej Moiraine, cała trójka wyraźnie miała ochotę rzucić się do ucieczki. — Jak dawno temu odeszli?
— Sześć dni temu, mój panie — odparł Tal. — To, co zrobili, zajęło im całą noc i dzień, następnego dnia zaś odeszli. Poszlibyśmy również, ale co by było, gdybyśmy natknęli się na nich, jak będą wracać? Z pewnością musieli zostać odparci pod Selan.
To było miasto po drugiej stronie przełęczy. Rand wątpił, by Selan znajdowało się obecnie w lepszym stanie niźli Taien.
— Czy oprócz waszej trójki komuś jeszcze udało się przeżyć?
— Jest nas jakaś setka, mój panie. Może więcej. Nikt nie liczył.
Nagle zawrzał w nim gniew, choć starał się utrzymać go na wodzy.
— Setka? — Jego głos przypominał zlodowaciałe żelazo. — I minęło sześć dni? To dlaczego zostawiliście swych zmarłych krukom? Dlaczego zwłoki wciąż zdobią mury miasta? To ciała waszych ludzi wypełniają odorem rozkładu wasze nosy! — Zbili się w niepewną gromadkę, odsuwając się od jego wierzchowca.
— Baliśmy się, mój panie — ochryple odrzekł Tal. — Odeszli, ale przecież mogą wrócić. A on nam powiedział... Ten ze znakami na rękach przykazał nam, byśmy niczego nie ruszali.
— Wiadomość — głuchym głosem dodał Ander. — Wybierali tych, których mieli powiesić, zwyczajnie wyciągali ich z tłumu, dopóki nie otoczyli całych murów miasta. Kobiety, mężczyźni, nieważne. — Jego oczy wciąż utkwione były w sprzączce przy pasie Randa. — Powiedział, że to jest wiadomość dla jakiegoś człowieka, który idzie za nim. Oraz że chce, aby ten człowiek wiedział... wiedział, co zamierzają robić po drugiej stronie Grzbietu Świata. Powiedział... powiedział, że temu człowiekowi zrobi jeszcze gorsze rzeczy.
Oczy Aril rozszerzyły się raptownie, a cała trójka spojrzała gdzieś za plecy Randa i zamarła. Potem z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Przy skałach, spoza których wyszli, pojawiła się sylwetka zamaskowanego Aiela, skierowali się więc w inną stronę. Ale tam również czekał na nich kolejny Aiel, a wtedy padli bezwładnie na ziemię, szlochając i tuląc się do siebie, jakby się poddawali. Moiraine miała twarz chłodną i opanowaną, ale w jej oczach nie było śladu spokoju.
Rand odwrócił się w siodle. Rhuarc i Dhearic nadchodzili po stoku, w marszu odpinając zasłony i zdejmując shoufy z głów. Dhearic był nieco bardziej krępy od Rhuarka, miał wydatny nos, jego złote włosy znaczyły pasma siwizny. Przyprowadził Reyn Aiel, dokładnie tak jak to Rhuarc przewidział.
Timolan i jego Miagoma przez trzy dni podążali równolegle do trasy ich marszu, od północy, wymieniając od czasu do czasu wieści przez posłańców, ale nie zdradzając nawet śladu swych zamiarów. Codarra, Shiande i Daryne wciąż byli gdzieś na wschodzie, szli ich śladem, tego dowiedziały się Amys i pozostałe podczas rozmów w snach z ich Mądrymi, ale wędrowali powoli. Tamte Mądre nie miały większego pojęcia o zamiarach wodzów swoich klanów niźli Rand o intencjach Timolana.
— Czy to było konieczne? — zapytał, kiedy dwaj wodzowie podeszli bliżej. Najpierw sam postraszył trochę tych ludzi, ale miał ku temu powody, lecz nie chciał przecież, by myśleli, że zaraz zostaną zabici.
Rhuarc zwyczajnie wzruszył ramionami, Dhearic zaś powiedział:
— Niepostrzeżenie rozstawiliśmy włócznie wokół tego miejsca, jak sobie zażyczyłeś, ale wyglądało na to, że nie ma powodu dłużej czekać, skoro nie został nikt, kto byłby w stanie zatańczyć włócznię. Poza tym, to są tylko mordercy drzew.
Rand wciągnął głęboko powietrze. Zdawał sobie sprawę, że ta kwestia do pewnego stopnia może nastręczyć równie poważne problemy, jak poczynania Couladina. Blisko pięćset lat temu Aielowie podarowali Cairhienianom sadzonkę, odrośl Avendesory wraz z prawem, którego nie zyskał żaden inny naród — swobodnej przeprawy karawan kupieckich przez Ziemię Trzech Sfer do Shary. Nie padali żadnych powodów — ich stanowisko wobec mieszkańców mokradeł można było w najlepszym przypadku określić mianem obojętnej niechęci — ale postąpili zgodnie z wymaganiami ji’e’toh. Podczas trwającej wiele lat tułaczki, która w końcu przywiodła ich do Pustkowia, tylko jeden lud ich nie zaatakował i pozwolił im swobodnie czerpać wodę z nielicznych pozostałych zbiorników, podczas gdy cały świat piekł się w żarze. Na koniec znaleźli wreszcie potomków tych ludzi. Cairhienian.
Przez pięćset lat Cairhien bogaciło się dzięki napływającym doń jedwabiom i kości słoniowej. Pięćset lat Avendoraldera rosła w Cairhien. A potem król Laman ściął drzewo, by zbudować sobie z niego tron. Narody wiedziały, dlaczego Aielowie dwadzieścia lat temu przeszli Grzbiet Świata — nazywano to Grzechem Lamana albo Pychą Lamana — ale mało kto wiedział, że dla Aielów to nie była wojna. Cztery klany wyruszyły na poszukiwania tego, który złamał przysięgę, a kiedy został zabity, wrócili do Ziemi Trzech Sfer. Ale ich pogarda dla morderców drzew, dla wiarołomców, nigdy nie wygasła. Moiraine jako Aes Sedai zrezygnowała ze swego cairhieniańskiego rodowodu, ale Rand nigdy się nie dowiedział, do jakiego stopnia.
— Ci ludzie nie złamali żadnej przysięgi — oznajmił im. — Znajdźcie pozostałych, rymarz powiedział, że jest ich około setki. I postępujcie z nimi łagodnie. Zapewne wszyscy zmykają teraz w góry, jeżeli któryś z nich nas obserwował.
Aielowie już się odwracali, kiedy dodał jeszcze:
— Czy słyszeliście, co mi powiedzieli? Jakie jest wasze zdanie na temat tego, co Couladin tutaj zrobił?
— Zabili więcej, niż musieli — odrzekł Dhearic, z niesmakiem kręcąc głową. — Jak łasice w kurniku.
Zabijanie jest równie łatwe jak umieranie, powiadali Aielowie, każdego głupca na to stać.
— A o tej drugiej rzeczy? Że wzięli więźniów. Gai’shain.
Rhuarc i Dhearic wymienili spojrzenia, Dhearic zacisnął usta. Najwyraźniej słyszeli już i czuli się z tego powodu skrępowani. A trzeba było wiele zachodu, by Aielowie odczuwali skrępowanie.
— To niemożliwe — oznajmił na koniec Rhuarc. — Jeżeli to... Gai’shain to sprawa ji’e’toh. Nie można uczynić gai’shain z kogoś, kto nie przestrzega ji’e’toh, chyba że zrobili z nich ludzkie zwierzęta, takie same, jakie trzymają Shaarad.
— Couladin nie stosuje się już do wymogów ji’e’toh - Dhearic powiedział to w taki sposób, jakby mówił, że kamieniom wyrosły skrzydła.
Mat podprowadził Oczko bliżej wierzchowca Randa. Zawsze był najwyżej przyzwoitym jeźdźcem, ale ostatnimi czasy, zwłaszcza kiedy myślał o czymś innym, tak dosiadał konia, jakby urodził się w siodle.
— To was dziwi? — zapytał. — Po tym wszystkim, co już dotąd zrobił? Ten człowiek oszukałby własną matkę przy grze w kości.
Spojrzeli na niego oczyma pozbawionymi wyrazu, podobnymi do błękitnych kamieni. Z wielu względów ji’e’toh stanowiło samo serce natury Aielów. A cokolwiek jeszcze Couladin zrobił, w ich oczach był wciąż Aielem. Szczep przed klanem, klan przed obcymi, ale Aielowie przed mieszkańcami mokradeł.
Przyłączyły się do nich niektóre z Panien, Enaila i Jolien, Adelin oraz żylasta, siwowłosa Sulin, która została wybrana panią Dachu Panien w Rhuidean. Powiedziała Pannom, które tam zostały, że mają wybrać którąś z pozostałych, sama zaś poprowadziła Panny za Randem. Wyczuły panujący nastrój i nie powiedziały nic, tylko cierpliwie czekały, z grotami włóczni wbitymi w ziemię. Aielowie, jeśli tak chcieli, potrafili sprawić, że kamienie wyglądały na popędliwe.
Lan przerwał milczenie.
— Couladin mógł zostawić jakąś niespodziankę na przełęczy, jeśli spodziewał się, że za nim pójdziesz. Setka ludzi dałaby radę bronić niektórych tych przesmyków przeciwko całej armii. Tysiąc...
— A więc tu rozbijemy obóz — oznajmił Rand — i wyślemy zwiadowców, by przekonali się, czy droga jest wolna. Duadhe Maahdi’in?
— Poszukiwacze Wody — zgodził się Dhearic, wyraźnie zadowolony. To była jego społeczność, zanim został wodzem klanu.
Sulin i pozostałe Panny popatrzyły na Randa niezbyt przyjemnym wzrokiem, kiedy wódz Reyn schodził w dół po zboczu. Przez ostatnie trzy dni wybierał zwiadowców z innych społeczności, kiedy zaczął się obawiać tego, co zastanie tutaj, ale miał wrażenie, że one wiedzą, iż nie chodzi tylko o to, by pozostali wypełniali przypadającą na nich część obowiązków. Spróbował zignorować ich spojrzenia. Z Sulin było szczególnie trudno; ta kobieta mogłaby wbijać gwoździe spojrzeniem swoich jasnoniebieskich oczu.
— Rhuarc, kiedy odnajdą się ci, którzy przeżyli, dopatrz, by ich nakarmiono. I żeby ich dobrze traktowano. Zabierzemy ich ze sobą. — Jego wzrok przyciągnęły mury miasta. Niektórzy Aielowie strzelali już do kruków. Czasami Pomiot Cienia używał kruków i innych padlinożernych zwierząt jako szpiegów; Oczy Cienia, tak nazywali je Aielowie. Te akurat nie potrafiły przerwać swej potwornej uczty, dopóki nie padły na ziemię przeszyte strzałą, ale rozważny człowiek nie będzie ryzykował z krukami czy szczurami. — I zajmijcie się pogrzebaniem zabitych.
Przynajmniej w tej jednej sprawie słuszność i konieczność były tym samym.