Liandrin prowadziła swego konia przez zatłoczone ulice Amadoru, grymas jej różanych ust skrywał głęboki, wygięty czepek. Nie znosiła sytuacji, kiedy musiała rezygnować ze swoich licznych warkoczyków, a jeszcze bardziej nienawidziła niedorzecznej mody tej absurdalnej krainy; czerwienie i żółcie kapelusza oraz sukni do konnej jazdy nawet jej odpowiadały, pomijając przyczepione do nich wielkie aksamitne kokardy. Jednakże czepek skrywał jej brązowe oczy, które wraz z włosami barwy miodu, pozwoliłyby każdemu natychmiast rozpoznać w niej Taraboniankę, co nie było obecnie korzystne w Amadicii — a ponadto jeszcze coś, co okazałoby się zapewne znacznie gorsze: twarz Aes Sedai. Bezpiecznie zamaskowana mogła spokojnie uśmiechać się do Białych Płaszczy, a co piąty chyba mężczyzna na ulicy był Synem. Nie żeby żołnierze, którzy stanowili kolejną, piątą część tłumu, byli w jakikolwiek sposób lepsi. Żaden z nich jednak nawet nie pomyślał, by zajrzeć pod czepek. Aes Sedai były tutaj wyjęte spod prawa, co w ich mniemaniu oznaczało zapewne, że tych kobiet tu nie ma.
Mimo to poczuła się znacznie lepiej, kiedy skręciła w zdobną żelazną bramę przed domem Jorina Arene. Kolejna bezowocna podróż w poszukiwaniu wieści z Białej Wieży; nie było nic od czasu, jak dowiedziała się, że Elaida sądzi, iż kontroluje Wieżę, oraz że usunięto tę kobietę, Sanche. Siuan uciekła, to prawda, ale teraz nie była niczym więcej jak bezużytecznym łachmanem.
Ogród rozciągający się za murem z szarego kamienia, pełen kwiatów, które usychały z braku deszczu, był mimo to świetnie utrzymany, wystrzyżony w kule i sześciany. korona zaś jednego z drzew przypominała skaczącego konia. Tylko jedna, oczywiście. Kupcy tacy jak Arene naśladowali lepszych od siebie, ale nie ośmielali się posunąć za daleko, żeby ktoś nie pomyślał, iż ich mniemanie o sobie za wysoko sięga. Dekoracyjne barierki balkonów zdobiły wielki drewniany dom, kryty czerwoną dachówką, wyposażony nawet w kolumnadę, ale w przeciwieństwie do siedziby lorda, którą imitował, stał na kamiennej podmurówce nie wyższej niż na stopę. Dziecinna pretensja do posiadania szlacheckiego dworu.
Żylasty, siwowłosy mężczyzna, który pośpieszył, by z uniżeniem przytrzymać jej strzemię, kiedy zsiadała z konia, a potem wziął od niej wodze, był cały odziany w czerń. Jakikolwiek kolor wybrałby kupiec na liberię dla swej służby, mógł być pewien, że akurat trafi na barwy jakiegoś prawdziwego lorda, a nawet pomniejszy lord potrafił narobić prawdziwych kłopotów najbogatszemu choćby sprzedawcy dóbr. Lud na ulicy nazywał czerń „kupiecką liberią” i parskał przy tym śmiechem. Liandrin gardziła czarnym kaftanem stajennego w takim samym stopniu, jak domem Arene i samym Arene. Kiedyś będzie miała prawdziwe dwory. Pałace. Zostało jej to obiecane, a wraz z nimi obiecano jej władzę.
Ściągnęła rękawiczki, których używała do konnej jazdy, weszła po idiotycznej rampie, wiodącej pochyło wzdłuż podmurówki budynku aż do rzeźbionych w liście winorośli drzwi. Fortece lordów posiadały takie rampy, a więc oczywiście kupiec, który szanował samego siebie, nie mógł mieć zwyczajnych schodów. Odziana na czarno młoda służąca odebrała od niej rękawiczki i kapelusz w okrągłym holu wejściowym, otoczonym mnogimi drzwiami, jaskrawo pomalowanymi kolumnami i biegnącym dookoła balkonem. Malunek na suficie imitował mozaikę, tysiące złotych gwiazd na tle czarnego nieba.
— Za godzinę wezmę kąpiel — zwróciła się do służącej. — Tym razem ma mieć właściwą temperaturę, tak?
Służąca pobladła, wykonując ukłon, wyjąkała potwierdzenie i śpiesznie umknęła.
Amellia Arene, żona Jorina, wyszła z którychś drzwi pogrążona w konwersacji z grubym, łysiejącym mężczyzną w śnieżnobiałym fartuchu. Liandrin pogardliwie wydęła usta. Ta kobieta miała swoje pretensje, jednak nie tylko osobiście rozmawiała z kucharzem, lecz również wzywała go z jego kuchni, by omówić skład posiłku. Traktowała służącego jak... jak przyjaciela!
Gruby Evon zobaczył ją pierwszy i aż przełknął ślinę, spojrzenie jego świńskich oczek natychmiast uciekło w bok. Nie lubiła, jak mężczyźni patrzyli wprost na nią i już pierwszego dnia powiedziała mu ostro parę rzeczy na temat sposobu, w jaki czasami zawiesza na niej spojrzenie. Próbował jej przeczyć, ale ona już dobrze znała paskudne obyczaje mężczyzn. Evon, nie chcąc zostać natychmiast odprawiony przez swą panią, prawie pobiegł z powrotem drogą, którą przyszedł.
Siwiejąca żona kupca była kobietą o surowej twarzy, kiedy Liandrin z pozostałymi przybyły do jej domu. Teraz oblizywała nerwowo usta i zupełnie niepotrzebnie wygładzała udekorowaną kokardami zieloną jedwabną sukienkę.
— Jest ktoś na górze wraz z pozostałymi, maja pani — powiedziała nieśmiało. Tamtego pierwszego dnia uznała, że może Liandrin mówić po imieniu. — W salonie od frontu. Z Tar Valon, jak sądzę.
Zastanawiając się, któż to może być, Liandrin ruszyła na górę najbliższymi krętymi schodami. Ze względów bezpieczeństwa znała oczywiście tylko kilka Czarnych Ajah; czego inne nie wiedzą, tego nie będą mogły zdradzić. W Wieży znała wcześniej tylko jedną z dwunastki, która poszła z nią, kiedy opuściła Tar Valon. Dwie z tych dwunastu nie żyły już, ona zaś wiedziała, kogo należy obciążyć za to winą. Egwene al’Vere, Nynaeve al’Meara i Elayne Trakand. W Tanchico wszystko poszło tak źle, że gotowa była przypuszczać, iż te trzy niedowarzone Przyjęte mogły tam być, gdyby nie fakt, że były tak głupie, iż już dwukrotnie weszły posłusznie do pułapek, które na nie zastawiała. I że uciekły z nich bez żadnych konsekwencji. Gdyby rzeczywiście znalazły się w Tanchico, toby na pewno wpadły w jej ręce. Następnym razem kiedy je znajdzie, już jej nie uciekną. Skończy z nimi od razu, niezależnie od otrzymanych rozkazów.
— Moja pani — wyjąkała Amellia. — Mój mąż, moja pani. Jorin. Czy jedna z was nie mogłaby mu pomóc? On nie chciał tego, moja pani. Zrozumiał już swoją nauczkę.
Liandrin znieruchomiała z jedną dłonią na rzeźbionej poręczy i spojrzała przez ramię.
— Nie powinien był sądzić, że przysięgi, które składał Wielkiemu Władcy, można tak łatwo i swobodnie puścić w niepamięć, nieprawdaż?
— On już to wie, moja pani. Proszę. Przez cały dzień leży pod kocami... w tym upale!... i trzęsie się z zimna. Płacze, gdy się go dotyka, albo mówi głośniej niż szeptem.
Liandrin milczała przez chwilę, jakby się zastanawiając, a potem łaskawie skinęła głową.
— Poproszę Chesmal, żeby zobaczyła, co da się zrobić. Rozumiesz, że nie jest to żadna obietnica?
Niepewne podziękowania kobiety ścigały ją, gdy szła na górę po schodach, ale puściła je mimo uszu. Temaile dała się ponieść swym namiętnościom. Zanim została Czarną Ajah była Szarą i zawsze sprawiała ból, nawet gdy leczyła; odnosiła wielkie sukcesy jako mediatorka, lubiła bowiem cudzy ból. Chesmal powiedziała, że za kilka miesięcy kupiec będzie zdolny do wykonywania prostych zadań, pod warunkiem, iż nie będą szczególnie ciężkie i nikt nie będzie przy nim podnosił głosu. Była jedną z najlepszych Uzdrowicielek wśród kilku ostatnich pokoleń Żółtych, więc zapewne wiedziała, co mówi.
Widok, jaki zastała w salonie od frontu, zaskoczył ją. Dziewięć z dziesięciu Czarnych sióstr, które przybyły tu z nią, stało pod rzeźbioną i malowaną boazerią, chociaż na dywanie ze złotymi frędzlami było mnóstwo wykładanych jedwabnymi poduszkami krzeseł. Dziesiąta, Temaile Kinderode, podawała delikatną porcelanową filiżankę z herbatą ciemnowłosej, przystojnej kobiecie o zaciętej twarzy, w brązowej szacie obcego kroju. Siedząca kobieta zdawała się jakoś odległe znajoma, chociaż z pewnością nie była Aes Sedai; zbliżała się najwyraźniej do średniego wieku, a mimo gładkich policzków na jej twarzy nie było widać owego charakterystycznego braku śladów działania czasu.
Jednak nastrój panujący w pomieszczeniu sprawił, że Liandrin zachowała ostrożność. Temaile była zwodniczo krucha na pierwszy rzut oka, z wielkimi, błękitnymi oczami dziecka, które sprawiały, że ludzie jej ufali; teraz jednak w tych oczach gościła troska, wręcz niepokój, filiżanka grzechotała leciutko na spodeczku, dopóki tamta kobieta nie odebrała jej od niej. Wszystkie twarze znaczył lęk, wyjąwszy oblicze tej jakby znajomej kobiety. Jeaine Caide o miedzianej skórze, odziana w jedną z tych niesmacznych sukien Domani, które nosiła w domu, wciąż miała lśniące ślady łez na policzkach; była niegdyś Zieloną i lubiła wdzięczyć się. da mężczyzn bardziej nawet niźli większość Zielonych. Rianna Andomeran, niegdyś Biała, zawsze chłodna, arogancka morderczyni, nerwowo dotykała pasma siwizny przecinającego czarne włosy na lewej skroni. Jej arogancja jakby zmalała.
— Co tu się dzieje? — zażądała wyjaśnień Liandrin. — Kim ty jesteś i co...?
Nagle wspomnienia ożyły w jej pamięci. Sprzymierzeniec Ciemności, służąca w Tanchico, która bezustannie wynosiła się ponad nią.
— Gyldin! — warknęła. Ta służąca w jakiś sposób podążała ich śladem, a teraz najwidoczniej usiłowała się podać za kurierkę Czarnych, przywożącą nie cierpiące zwłoki wieści. — Tym razem posunęłaś się za daleko.
Próbowała objąć saidara, ale zanim zdążyła tego dokonać, tamtą kobietę również otoczyła poświata, Liandrin zaś odbiła się od niewidzialnej, mocnej ściany oddzielającej ;ją od Źródła. Mogła je poczuć, wisiało tam niczym słońce, dręcząco nieosiągalne.
— Przestań się tak gapić, Liandrin — powiedziała spokojnie tamta. — Wyglądasz jak ryba z tymi rozdziawionymi ustami. Nie jestem Gyldin, lecz Moghedien. Tej herbacie przydałoby się więcej miodu, Temaile.
Szczupła kobieta o lisiej twarzy szybko podbiegła, by odebrać od niej filiżankę.
Nie mogło być wątpliwości. Któż inny potrafiłby tak je nastraszyć? Liandrin spojrzała na dziewczyny stojące pod ścianami. Eldrith Jondar o okrągłej twarzy przynajmniej raz nie wyglądała na zatopioną w myślach, mimo smugi atramentu na nosie, tylko żywo kiwała głową. Pozostałe zamarły z przerażenia. Dlaczego jedna z Przeklętych — oczekiwano od nich, że nie będą używać tego imienia, chociaż zazwyczaj i tak się nim posługiwały w rozmowach między sobą — dlaczego Moghedien ukryła się pod przebraniem służącej, tego nie potrafiła pojąć. Ta kobieta miała lub mogła mieć wszystko, czego Liandrin sama pragnęła. Nie tylko wiedzę na temat Jedynej Mocy, przekraczającą jej najśmielsze sny, lecz również władzę. Władzę nad innymi, władzę nad światem. I nieśmiertelność. Władzę w życiu, które nigdy nie dobiegnie końca. Ona i jej siostry czasami spekulowały na temat waśni wśród Przeklętych; zdarzało im się otrzymywać od nich sprzeczne rozkazy, rozkazy zaś, jakie otrzymywali inni Sprzymierzeńcy Ciemności, pozostawały w sprzeczności z ich poleceniami. Być może Moghedien kryła się przed pozostałymi Przeklętymi.
Liandrin, najlepiej jak potrafiła, rozłożyła swe rozcięte spódnice do konnej jazdy w głębokim ukłonie.
— Witamy cię, Wielka Pani. Pod przewodnictwem Wybranej z pewnością zatriumfujemy, nim nastanie Dzień Powrotu Wielkiego Władcy.
— Ładnie powiedziane — sucho zauważyła Moghedien, biorąc filiżankę z rąk Temaile. — Tak, tak jest znacznie lepiej.
Temaile wydawała się absurdalnie wręcz zaszczycona oraz przepełniona uczuciem ulgi. Co ta Moghedien im zrobiła?
Nagle Liandrin przyszła do głowy pewna myśl, nieprzyjemna myśl. Potraktowała jedną z Wybranych jak służącą.
— Wielka Pani, w Tanchico nie wiedziałam, że ty...
— Oczywiście, że nie wiedziałaś — z irytacją odparła Moghedien. — Cóż dobrego by przyszło z mojego oczekiwania w cieniach, gdybyście mnie znały?
Nieoczekiwanie lekki uśmiech wygiął kąciki jej ust, ale nie objął reszty twarzy.
— Martwisz się tymi wszystkimi razami, które odebrała Gyldin, gdy wysyłałaś ją do kucharki? — Na czoło Liandrin nagle wystąpiły kropelki potu. — Czy naprawdę sądzisz, że pozwoliłabym na coś takiego? Ta kobieta z pewnością doniosła ci o wszystkim, ale pamiętała tylko tyle, ile kazałam jej pamiętać. Tak naprawdę było jej bardzo przykro z powodu Gyldin, tak okrutnie traktowanej przez swoją panią. — Ta myśl najwyraźniej bardzo ją rozbawiła. — Dawała mi trochę tych deserów, które dla ciebie przyrządzała. Nie sprawiłaby mi przykrości wieść, że ona wciąż jeszcze żyje.
Liandrin wypuściła od dawna wstrzymywane powietrze. Nie umrze.
— Wielka Pani, nie ma potrzeby oddzielać mnie od Źródła. Ja również służę Wielkiemu Władcy. Złożyłam moje przysięgi Sprzymierzeńca Ciemności, zanim jeszcze poszłam do Białej Wieży. Poszukiwałam Czarnych Ajah od dnia, kiedy zrozumiałam, że potrafię przenosić.
— Czyżbyś miała się okazać jedyną w tym niewychowanym stadzie. która nie potrzebuje nauki? — Moghedien uniosła brew. — Nie posądzałabym cię o to.
Otaczająca ją poświata zniknęła.
— Mam dla ciebie zadanie. Dla was wszystkich. Zapomnijcie o tym, co robiłyście dotąd. Jesteście nieudolną bandą, dowiodłyście tego w Tanchico. Kiedy ja będę trzymała smycz, być może zaczniecie polować bardziej skutecznie.
— Oczekujemy na rozkazy z Wieży, Wielka Pani — powiedziała Liandrin. Nieudolne! Omal nie udało im się znaleźć tego, czego szukały, kiedy nagle w mieście wybuchły zamieszki; ledwie uniknęły śmierci z rąk Aes Sedai, które jakby znikąd wkroczyły w sam środek tak dobrze opracowanych planów. Gdyby Moghedien się ujawniła albo chociaż stanęła po ich stronie, wówczas by zwyciężyły. Jeżeli ich porażka była czyjąkolwiek winą, to samej Moghedien. Liandrin sięgnęła do Prawdziwego Źródła nie po to, by je objąć, ale żeby się upewnić, że tarcza nie została zapleciona na stałe. Zniknęła. — Zostałyśmy obarczone poważną odpowiedzialnością,, mamy wielkie. dzieło do wykonania i z pewnością otrzymamy rozkazy, by je kontynuować...
Moghedien przerwała jej ostro.
— Służycie temu z Wybranych, któremu przyjdzie do głowy was wykorzystać. Ktokolwiek wysyła wam rozkazy z Białej Wieży, otrzymuje swoje od nas i najprawdopodobniej podczas ich wysłuchiwania czołga się na brzuchu, Będziesz mi służyć, Liandrin. Możesz być tego pewna.
Moghedien nie wiedziała, kto kieruje Czarnymi Ajah. To była niespodzianka. Moghedien nie wiedziała wszystkiego. Liandrin zawsze sobie wyobrażała, że Przeklęci są omalże wszechwiedzący. :Być może ta kobieta naprawdę odłączyła się od pozostałych. Wydanie jej w ich ręce z pewnością poprawiłoby status Liandrin. Może. nawet zostałaby jedną z nich, Znała pewną sztuczkę, której nauczyła się w młodości. I mogła już. dotknąć Źródła.
— Wielka Pani, służymy Wielkiemu Władcy, podobnie jak ty. Nam również obiecano wieczny żywot i władzę, kiedy Wielki Władca powró...
— Czy ty sobie wyobrażasz, że jesteś mi równa, mała siostrzyczko? — Moghedien skrzywiła się z niesmakiem. — Czy stanęłaś w Szczelinie Zagłady, aby poświęcić swą duszę Wielkiemu Władcy? Czy smakowałaś słodki smak zwycięstwa pod Paaran Disen albo gorzkie popioły pod Asar Don? Jesteś ledwie wytresowanym szczeniaczkiem, nie zaś przewodniczką stada i pójdziesz tam, gdzie ci każę, dopóki nie zechcę wyznaczyć ci innego miejsca. Tamte też uważały, że są czymś lepszym niż w rzeczywistości. Czy chcesz spróbować zmierzyć się ze mną?
— Oczywiście, że nie, Wielka Pani. — Nie, dopóki tamta jest czujna i gotowa. — Ja...
— Ty to zrobisz, wcześniej lub później, wolałabym więc mieć już to wszystko za sobą. Dlaczego, jak sądzisz, twoje towarzyszki wyglądają tak pogodnie? Każdej musiałam udzielić dzisiaj tej samej lekcji. Nie mam zamiaru się zastanawiać, czy tobie ona też jest potrzebna. Zrobię to od razu. Próbuj.
Liandrin przerażona oblizała wargi. Potem rozejrzała się po kobietach stojących sztywno pod ścianami. Tylko Asne Zaremone odważyła się zamrugać, nawet nieznacznie pokręciła głową, Nakrapiane tęczówki Asne, wystające kości policzkowe i wydatny nos wskazywały jednoznacznie na Saldaeankę, a Asne była ucieleśnieniem słynnej saldaeańskiej śmiałości. Jeżeli odradzała, jeżeli w jej ciemnych oczach można było dostrzec cień przestrachu, wówczas lepiej będzie się ukorzyć, niezależnie od tego, jak wiele potrzeba, by przebłagać Moghedien. A potem.,. miała jeszcze przecież tę swoją sztuczkę.
Padła na kolana, opuściła głowę, potem podniosła wzrok na Przeklętą, na poły jedynie udając strach. Moghedien rozparła się w krześle, popijając herbatę.
— Wielka Pani, błagam o wybaczenie, jeśli pozwoliłam sobie na zbyt wiele. Wiem, że jestem tylko robakiem u twych stóp. Błagam jako ta, która będzie twoim wiernym psem, abyś zlitowała się nad swym zwierzęciem.
Moghedien zapatrzyła się na swoją filiżankę, Liandrin zaś, pod wpływem chwili, kiedy słowa jeszcze płynęły z jej ust, objęła Źródło i przeniosła, szukając tej szczeliny, która musiała istnieć w podstawach wiary w samą siebie u Przeklętej, szczeliny, która u każdego człowieka tworzy pęknięcie w fasadzie siły.
Kiedy tylko sięgnęła ku tamtej Mocą, poświata saidara otoczyła również Moghedien, a Liandrin w tym samym momencie poczuła ból. Padła na dywan, z gardła wyrywał jej się skowyt, ale ból, jakiego nie zaznała dotąd w życiu, zamknął jej usta. Zdawało się, że oczy wyskoczą jej z czaszki; skóra, jakby odchodziła pasami od ciała. Udręka targała jej członkami przez całą wieczność, a kiedy zniknęła, równie nagle jak się pojawiła, mogła tylko leżeć nieruchomo, trzęsąc się i zanosząc szlochem.
— Zaczynasz powoli rozumieć? — zapytała spokojnie Moghedien, oddając Temaile pustą filiżankę ze słowami: -Ta była już niezła. Ale następnym razem proszę o trochę mocniejszą.
Temaile spojrzała na nią z takim wyrazem twarzy, jakby miała zemdleć.
— Nie jesteś dostatecznie szybka, Liandrin, nie masz dosyć siły, ani nie wiesz wystarczająco wiele. Ta żałosna, marna sztuczka, której zamierzałaś przeciwko mnie użyć. Czy chciałabyś zobaczyć, na czym naprawdę polega?
Przeniosła.
Liandrin patrzyła na nią z uwielbieniem. Pełzała po posadzce, a słowa wylewały się z jej ust w przerwach między szlochami, których nie potrafiła powstrzymać.
— Przebacz mi, Wielka Pani. — Ta wspaniała kobieta, niczym gwiazda na niebiosach, przecudna kometa, ponad wszystkimi królowymi i królami, spowita w chwałę. — Przebacz, proszę — błagała, całując raz za razem rąbek spódnicy Moghedien i nie przerywając potoku słów. — Wybacz, robakiem jestem, psem. — Była do głębi duszy zawstydzona, że wcześniej te rzeczy nie przyszły jej do głowy. Przecież tak wyglądała prawda. — Pozwól mi służyć sobie, Wielka Pani. Zgódź się, bym ci służyła. Błagam. Błagam.
— Ja nie jestem Graendal — powiedziała Moghedien, odsuwając ją brutalnie stopą obutą w aksamitny pantofel.
Nagle wszelkie poczucie oddania zniknęło. Liandrin jednak zapamiętała to wszystko, leżąc bezwładnie na podłodze i płacząc. Zdjęta ostatecznym przerażeniem spojrzała na Przeklętą.
— Jesteś .już przekonana, Liandrin?
— Tak, Wielka Pani — udało jej się wykrztusić. Była. Przekonana, że nie ośmieli się nawet pomyśleć o powtórnej próbie, o ile nie będzie całkowicie pewna zwycięstwa. Jej sztuczka była jedynie bladym odbiciem tego, co zrobiła Moghedien. Ale może mogłaby się tego nauczyć...
— Zobaczymy. Myślę, że ty możesz być jedną z tych, którym potrzeba powtórnej lekcji. Módl się, żeby tak nie było, Liandrin; w moim przypadku powtórna lekcja bywa nadzwyczaj nieprzyjemna. Teraz stań sobie tam pod ścianą. Przekonasz się, że. zabrałam niektóre z tych przedmiotów, które miałyście w swoich pokojach. Drobiazgi, które zostawiłam, możecie sobie zatrzymać. Czyż nie jestem łaskawa?
— Wielka Pani jest bardzo łaskawa — zgodziła się Liandrin, wśród szlochów i łkań, które od czasu do czasu wciąż wyrywały się z jej piersi i których nie potrafiła powstrzymać.
Chwiejnie podniosła się i odeszła, by stanąć obok Asne; opierając się plecami o boazerię, mogła się wreszcie wyprostować. Widziała, jak splatały się strumienie Powietrza; to było tylko Powietrze, jednak wzdrygnęła się, kiedy zakneblowało jej usta i sprawiło, że przestała cokolwiek słyszeć. Oczywiście nie próbowała się opierać. Nawet nie pozwoliła sobie pomyśleć o saidarze. Kto wie, do czego może się posunąć jedna z Przeklętych? Być może czytała w myślach. Liandrin omal nie rzuciła się do ucieczki. Nie.. Gdyby Moghedien znała jej myśli, już by nie żyła. Albo wciąż wrzeszczałaby na posadzce. Albo całowała jej stopy, błagając ją, by pozwoliła sobie służyć. Liandrin przeszył dreszcz, nad którym nie potrafiła zapanować; gdyby nie ten knebel w ustach, zaczęłaby szczękać zębami.
Moghedien otoczyła podobnymi splotami wszystkie z wyjątkiem Rianny, której władczym ruchem palca nakazała klęknąć przed sobą. Potem ją odesłała, kolej zaś przyszła na Marillin Gemalphin, która została uwolniona ze splotów i wezwana przed oblicze Przeklętej.
Liandrin mogła ze swojego miejsca obserwować ich twarze, nawet jeśli usta poruszały się bezdźwięcznie. Najwyraźniej każda kobieta otrzymywała przeznaczone tylko dla siebie rozkazy, o których pozostałe miały nic nie wiedzieć. Jednak z wyrazu twarzy potrafiła coś niecoś odczytać. Rianna tylko słuchała, w jej oczach widać było ślad ulgi, potem skłoniła głowę na znak zgody i odeszła. Marillin wyglądała z początku na zaskoczoną, potem w jej spojrzeniu zabłysnął entuzjazm, ale przecież była Brązową, a Brązowe z zapałem powitają każdą możliwość odkrycia jakichś zakurzonych strzępów dawno zapomnianej wiedzy. Na twarzy Jeaine Caide w pewnym momencie odbiło się najczystsze przerażenie, najpierw potrząsnęła przecząco głową, usiłując się wycofać, jakby chciała gdzieś się schować razem z tym swoim przejrzystym nieprzyzwoitym ubiorem, ale w tym momencie rysy Moghedien stwardniały, Jeaine zaś pośpiesznie pokiwała głową i odeszła na bok, jeśli nie z równą ulgą jak Marillin, to przynajmniej równie szybko. Berylla Naron, szczupła tak, że niemalże można by ją nazwać kościstą, a jednocześnie znakomita manipulatorka i mistrzyni tajemnych knowań, oraz Falion Bhoda, o pociągłej, pomimo goszczącego na niej nie skrywanego strachu, chłodnej twarzy, zdradziły równie mało emocji jak przedtem Rianna. Ispan Shefar, pochodząca podobnie jak Liandrin z Tarabon, chociaż ciemnowłosa, naprawdę pocałowała rąbek szaty Moghedien, zanim powstała.
Wreszcie strumienie wiążące Liandrin rozplotły się. Myślała, że teraz nadeszła jej kolej, aby zostać wysłaną, Cień jeden tylko wie dokąd, z jakąś osobliwą misją, dopóki nie zobaczyła, że więzy obejmujące pozostałe bynajmniej nie zniknęły. Palec Moghedien skinął rozkazująco i Liandrin uklękła między Asne i Chesmal Emry, wysoką przystojną kobietą, ciemnowłosą i ciemnooką. Chesmal, niegdyś Żółta, potrafiła Uzdrawiać i zabijać z równą łatwością, ale intensywność spojrzenia, jakie wbijała w Moghedien, sposób, w jaki drżały jej dłonie wczepione w spódnice, jasno oznajmiały, że teraz pragnie tylko słuchać.
Liandrin zrozumiała, że powinna więcej uwagi zwracać na te oznaki. Próba podzielenia się z jedną z pozostałych swoim przekonaniem, że za wydanie Moghedien w ręce innych Przeklętych mogą otrzymać nagrodę, mogłaby się okazać katastrofalna, gdyby któraś z nich zdecydowała, iż w jej interesie jest pozostać wiernym psem. Niemalże zaszlochała na myśl o „powtórnej lekcji”.
— Was zatrzymam przy sobie — oznajmiła Przeklęta — dla realizacji najważniejszego zadania. To, co mają zrobić tamte, może zrodzić słodkie owoce, ale dla mnie to wasza misja przyniesie najważniejsze plony. Osobiste plony. Jest kobieta, która nazywa się Nynaeve al’Meara.
Liandrin aż uniosła głowę, a w tym momencie spojrzenie ciemnych oczu Moghedien stwardniało.
— Znasz ją?
— Gardzę nią — odpowiedziała zgodnie z prawdą Liandrin. — Jest brudną dzikuską, której nigdy nie powinno się pozwolić przekroczyć progów Wieży.
Gardziła wszystkimi dzikuskami. Marząc o zostaniu Czarną Ajah, zaczęła na własną rękę uczyć się przenoszenia na rok przed udaniem się do Wieży, ale oczywiście we własnym mniemaniu nie była żadną dzikuską.
— Bardzo dobrze. Wasza piątka ma ją dla mnie znaleźć. Chcę mieć ją żywą. O tak, chcę mieć ją żywą. — Uśmiech Moghedien sprawił, że Liandrin zadrżała; oddanie Nynaeve i pozostałych dwóch w ręce tamtej powinno być jak najbardziej korzystne. — Przedwczoraj znajdowała się w wiosce zwanej Sienda, jakieś sześćdziesiąt mil na wschód stąd, w towarzystwie innej młodej kobiety, która może mi się przydać, ale potem obie zniknęły. Wy...
Liandrin słuchała chciwie. Dla takiej sprawy może zostać wiernym psem. Jeśli chodzi o inne, cierpliwie zaczeka.