Pić… Umoczyć spękane wargi w chłodnym, orzeźwiającym napoju… Wchłonąć w spragniony płynu organizm kilka łyków życiodajnej wody!
Już wczoraj z rana wysączyliśmy ze zbiorników skafandrowych ostatnie krople. Nie mamy więc nie tylko pożywienia, ale i wody, której stały, nieprzerwany dopływ niezbędny jest do życia. Co prawda, regenerowane w skafandrach powietrze zachowuje dużą wilgotność, ale przecież aparatura nie jest przystosowana do uzupełniania wody przeznaczonej do picia. Któż mógł przewidzieć taką sytuację, że będziemy zamknięci w skafandrach na wiele dni?
Dziś przed świtem dotarliśmy do Morza Północnego. Taką nazwę nadaliśmy jeszcze z kosmolotu największemu zbiornikowi wodnemu na półkuli obejmującej w przeniesie- niu na firmament niebieski również Gwiazdę Polarną. Niestety, ciecz, która wypełnia Morze Północne, nie jest bynajmniej ziemską wodą morską, lecz roztworem o znacznym stężeniu trujących dla organizmu ludzkiego substancji.
Nie dysponujemy żadnymi przyrządami do oczyszczania wody, a więc ten ogromny jej zbiornik ma dla nas tę samą wartość co suchy piasek pustyni. Ponadto nikt z nas nie jest chemikiem i nasze wiadomości pozwalają nam na dokonywanie zaledwie elementarnych doświadczeń. Jesteśmy więc w sytuacji daleko gorszej od Robinsona Cruzoe, który nie byt pozbawiony wody do picia, mógł zdobywać pożywienie oraz wykorzystywać swe umiejętności i wiedzę.
Cóż z tego, że znajdujemy się w skafandrach ochraniających nasze organizmy przed trującymi gazami atmosfery, wysokim ciśnieniem i temperaturą? Wystarczy, że nie mamy narzędzi i bibliotek, a stajemy się bezbronni wobec natury bardziej niż człowiek pierwotny.
Jedyna nadzieja ratunku opiera się na wierze w szybkie spotkanie z gospodarzami planety. Niestety, przebyliśmy już ponad dwa tysiące dwieście kilometrów, a nie znaleźliśmy żywych mieszkańców Błyskającej.
Jak to możliwe? Przecież na każdym niemal kroku napotykamy przejawy wysokiej cywilizacji technicznej. Wszystko tu porusza się, zmienia, przeobraża, przetwarza i rozbudowuje. Gdyby ktoś powiedział nam jeszcze miesiąc temu, że staniemy wobec tak dziwnej zagadki i nie potrafimy jej rozwiązać — nikt z nas z pewnością by w to nie uwierzył.
A dziś?… Trzeba jednak zacząć od początku.
Po zniknięciu kosmolotu, przekonani o śmierci Deana, Jara i Zoe, postanowiliśmy poszukać gospodarzy planety, lecąc wzdłuż równika na zachód. Jeśli piszę „my”, nie znaczy to, że w pierwszych godzinach po ciosie, jaki na nas spadł, mogłam decydować wraz z Szu i Ast o naszych dalszych losach.
Utrata Deana i dwojga najbliższych przyjaciół zupełnie mnie załamała psychicznie. Początkowo nawet niezbyt dobrze zdawałam sobie Sprawę, co się wokół mnie dzieje.
Kierunek lotu wyznaczony został z uwagi na znaczne skupienie większych ośrodków cywilizacji w tym pasie. Tu również mogliśmy spotkać najwięcej szlaków komunikacyjnych, a więc i pojazdy, które obserwowaliśmy już przed lądowaniem kosmolotu.
Opuściwszy ośrodek przemysłowy lecieliśmy nad szeroką, gładką arterią, spełniającą podobną rolę co ziemskie autostrady. Konstrukcyjnie różniła się całkowicie od wszystkiego, co dotąd znałam. Wsparta w odstępach nieraz nawet pięciokilometrowych na cienkich, pojedynczych słupach, biegła idealnie poziomo przez setki kilometrów, nie dotykając powierzchni planety. Oczywiście było to możliwe przy łagodnym ukształtowaniu lądów, braku skalistych gór, a nawet większych wyniosłości. Niemniej w celu zniwelo- wania szlaku wysokość słupów przekraczała nieraz dwieście metrów. „Szosa” nie miała barier ani żadnych zabezpieczeń. Była jakby sztywną, prostą taśmą wspartą na słupach.
Po owym szlaku poruszały się w dość regularnych odstępach długie, błyszczące lub szare pojazdy, przeważnie złożone z wielu krótkich segmentów. Niektóre z nich przypominały z góry dziwaczne gąsienice. Żaden nie miał okien, a nawet śladów jakichś drzwi czy włazów.
Sposób posuwania się pojazdów był również niezwykły: mknęły z prędkością 120 km/godz. tuż nad powierzchnią „autostrady”, nie stykając się z nią zupełnie. Nie zauważyliśmy żadnych urządzeń napędowych. Pojazdy nie miały śmigieł ani też silników odrzutowych. Szu był zdania, że prawdopodobnie chodzi tu o coś w rodzaju napędu magnetycznego, ale nie było żadnego sposobu na sprawdzenie tej hipotezy.
Nastała noc, potem znów wzeszedl Toliman B. Doba trwa na Błyskającej zaledwie 6,3 godziny. Lecieliśmy dalej wzdłuż „szosy”. Przede wszystkim zależało nam na jak najszybszym nawiązaniu łączności z niewidocznymi pasażerami pojazdów, jednak żadna próba porozumienia się z nimi nie dała rezultatu. Na próżno Szu wyczyniał karkołomne ewolucje ponad mknącymi maszynami. Na próżno wylądował na dachu jednego z nich i usiłował rytmicznym pukaniem wywołać jakąś reakcję. Pojazdy dążyły dalej z tą samą prędkością, jakby kierowane przez istoty ślepe i głuche.
Od czasu do czasu trafialiśmy na skrzyżowania ”naszej” drogi z innymi. Przecznice nie biegły, jak na Ziemi, pod lub nad przecinanym szlakiem, lecz łączyły się z nim na jednym poziomie, podobnie jak ulice w dawnych wiekach. Co chwila pojazdy przecinały sobie wzajemnie drogę i to w niebezpiecznie małych odległościach, nie dostrzegaliśmy jednak jakichkolwiek zakłóceń w komunikacji. Pełną automatyczną regulację ruchu stosowano co prawda na Ziemi od paru wieków, ale tu osiągnęła niebywałą precyzję. Zastanawiające było również, że nie spotkaliśmy pojazdów skręcających pod kątem prostym w przecznicę.
Raz po raz ponawialiśmy bezskutecznie próby zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęliśmy podejrzewać, że co najmniej część pojazdów porusza się bez obsługi. Wybieraliśmy i „atakowaliśmy” więc pojazdy jak najbardziej różniące się od najczęściej spotykanych „gąsienic”.
Tymczasem liczba skrzyżowań wzrosła, zaczęły się rozwidlenia i wkrótce, lecąc nad długim, lśniącym niebieskawo pojazdem, dotarliśmy do nowego skupiska budowli. Tym razem postanowiliśmy trzymać się naszego „przewodnika” możliwie jak najdłużej, nie zważając na trudności związane z szybkim lotem w gęstej atmosferze. Pojazd pędził przez kilka minut wzdłuż dość ciasnych „ulic” miasta, wreszcie, na szerokiej i z lekka wspinającej się w górę drodze, zaczął tracić szybkość. Po chwili z mgły wynurzyła się wysoka, przezroczysta budowla, do której wnętrza prowadziła owa „ulica”, przecinając taflę ściany.
Pojazd zmniejszył prędkość do paru metrów na sekundę, zbliżył się do „ściany”, uderzył w nią i… przeniknął bezszelestnie do wnętrza budynku. Za nim znów lśniła gładka, przezroczysta tafla.
Szu zniżył lot. Wyciągnął ręce przed siebie i popędził ku ścianie. Widocznie miał zamiar iść w ślady pojazdu. — Stój, Szu! — zawołała Ast, rzucając się ku niemu. Chwyciła go wpół, próbując zatrzymać.
Było już jednak za późno. Spleceni ramionami uderzyli w przezroczystą powierzchnię, odbili się od niej i koziołkując runęli w dół. Gdyby nie automatycznie działające aparaty plecowe nie przemyślany wyczyn zakończyłby się z pewnością tragicznie. Wylądowali na skraju drogi.
— Czy bardzo jesteście potłuczeni? — wołałam, zniżając lot.
— Nie. Nie. Nic nam się nie stało — zaprzeczył żywo Szu. — Ściana jest zupełnie miękka. Jak z gumy.
— Ciekawe, co to w ogóle jest?
— Prawdopodobnie jakieś pole.
— Patrzcie! — przerwała Ast ze strachem.
Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku. Pojazd, który przed chwilą przeniknął do wnętrza budowli, rozpadł się na szereg segmentów. Uniosły się one teraz w górę, jakby podnoszone niewidzialnym dźwigiem, i… znikały. Widać zresztą było kolejne fazy owego znikania. Poszczególne segmenty topniały, kurczyły się w oczach, a nad nimi gęstniał, to znów szybko rzedł ciemny obłok pary.
Po chwili nie było po nim śladu.
Gdyby Szu i Ast przedostali się poza ową przezroczystą ścianę…
Rankiem piątego dnia błyskańskiego wznieśliśmy się w powietrze i pomknęliśmy w dalszą drogę ponad „autostradą” biegnącą na zachód. W odległości czterystu kilometrów spotkaliśmy skupiska przezroczystych budowli. Nie ulegało wątpliwości, że „miasta” te rozmieszczone są w regularnych odstępach wzdłuż równika, a mknące pod nami pojazdy to w ogromnej większości automaty służące do transportu surowców czy półfabrykatów. Zakłady wytwórcze, a nawet ośrodki przemysłowe mogły być również całkowicie zautomatyzowane. W tych warunkach próby nawiązania łączności z gospodarzami planety byłyby z góry skazane na niepowodzenie. Postanowiliśmy więc zmienić kierunek lotu.
Okazja nadarzyła się wieczorem szóstego dnia błyskańskiego od wylądowania na Błyskającej. Nad powierzchnią arterii przecinającej główny trakt zauważyliśmy pojazd o wyglądzie odbiegającym znacznie od wszystkich, które widzieliśmy dotychczas. Długość jego nie przekraczała trzydziestu metrów, a kształtem przypominał wąską, wysoką pryzmę o nieco zaokrąglonych kantach, zwróconą ostrą krawędzią ku „szosie”. W przedniej, to jest zgodnej z kierunkiem ruchu części, pryzma przeobrażała się w przezroczystą banię czy kopułę, wewnątrz której w zapadającym mroku widać było jakieś urządzenia mrugające różnokolorowymi światełkami. Pojazd posuwał się z prędkością bliską 90 km/godz. na północ, nie dotykając, tak jak i inne pojazdy, powierzchni „szosy”.
Lecieliśmy nad nim na wysokości około trzydziestu metrów i raz po raz ktoś z nas zniżał lot, wykonując kilka ewolucji w pobliżu przezroczystej kopuły. Co prawda na próżno wypatrywaliśmy w jej wnętrzu jakiejś żywej istoty, ale pocieszaliśmy się, że warunki nie były zbyt dogodne do obserwacji. Toliman B już zaszedł i widoczność była znacznie gorsza niż za dnia, zwłaszcza że w tym czasie następowało silne zgęstnienie mgły.
Tak upłynęła godzina. Niewidzialne istoty pilotujące pojazd (jeśli w ogóle w nim się znajdowały) niczym nie zdradzały zainteresowania naszą obecnością. Nawet pukanie przez szybę kopuły zawiodło.
Ogarniała mnie coraz większa apatia. Przed oczyma widziałam wciąż segmenty „gąsienicy”, roztapiające się i parujące we wnętrzu tajemniczej budowli. Myślałam o Deanie.
— A jednak spróbuję ich zatrzymać — dobiegło do mej świadomości zdanie wypowiedziane przez Szu. Ujrzałam, jak zniżył lot i zbliżył się do pojazdu.
On chce się poświęcić, aby nas uratować — przebiegła mi przez głowę nieuzasadniona myśl, widocznie pod wpływem potęgującej się depresji.
— Ja to zrobię! — zawołałam. Wykonałam gwałtownie pętlę w powietrzu i pognałam przed siebie wyprzedzając pojazd. Kierując się raczej odruchem niż rozsądkiem, wylądowałam w sekundę później na „szosie”, w odległości nie większej niż sto metrów przed pojazdem, i, rozkrzyżowawszy ramiona, zagrodziłam mu drogę.
— Daisy!
Ujrzałam, jak przyjaciele rzucają się ku mnie, potem tuż przede mną zamajaczył ciemny blok maszyny. A więc śmierć — pomyślałam i zamknęłam oczy.
Lecz oto upłynęły dwie sekundy, cztery, dziesięć sekund, a śmierć nie nadchodziła.
Otworzyłam z lękiem powieki i zadrżałam z wrażenia. Przede mną w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów stał nieruchomo ów dziwny pojazd. Właściwie nie stał, lecz wisiał o jakieś dziesięć centymetrów nad po- wierzchnią „szosy”.
Cofnęłam się odruchowo i w tej chwili jakaś siła odepchnęła mnie na bok. Padłam na wznak. W tym samym momencie pojazd ruszył i z ogromnym przyśpieszeniem pomknął w dalszą drogę. Poczułam, że chwytają mnie czyjeś ramiona.
— Daisy! Daisy! Coś ty chciała zrobić? — usłyszałam głos Ast. Spojrzałam na nią zamglonym wzrokiem.
— Nie wiem… Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Było mi wszystko jedno. Jeśli miałabyś zginąć ty lub Szu… Pomyślałam, że lepiej niech ja. I tak mi już wszystko jedno.
— Co ty pleciesz?
— Nonsens! — oburzył się Szu. — Jeśli myślałem o zatrzymaniu statku, to nie w ten sposób.
— A jednak mnie zauważyli — przerwałam mu. W tej chwili to stwierdzenie było dla mnie najważniejsze.
— Nie wiem, czy możemy mówić, że spostrzegły cię istoty kierujące pojazdem. Coś za prędko się to wszystko odbyło — zauważyła Ast.
— Stwierdziliśmy jednak, że pojazd reaguje na przeszkody.
— Czy sądzisz nadal, że był to tylko automat?
— Nie wiem. Gdy pukałem, wydało mi się, że widzę jakieś istoty we wnętrzu maszyny. Coś się tam jak gdyby poruszyło. Ale mogłem się mylić.
— A czy jest możliwe, że są to jakieś istoty niewidzialne, niedostrzegalne dla nas?
— To chyba jest zupełnie nieprawdopodobne. Tymczasem pojazd zdołał się już oddalić od nas parę kilometrów i z wolna zniknął w gęstniejącej mgle.
— No i cóż? Nie polecimy za nim? — zapytałam. — Jeśli to, co widziałeś pod kopułą, było… — Startujemy! — przerwał Szu jakby zbudzony ze snu.
Wznieśliśmy się w górę i pomknęliśmy na północ, lecąc nisko nad „autostradą”. Mimo jednak że rozwinęliśmy szybkość bliską 200 km/godz., nigdzie nie dostrzegliśmy „pryzmy”. Albo zwiększyła prędkość powyżej 200 km/godz., albo też zniknęła gdzieś po drodze.
Nastał dzień. Pod nami znów przemknęło kilka pojazdów, poruszających się na północ lub na południe. Liczba ich to rosła, to znów malała, a myśmy lecieli dalej i dalej.
Tak przebyliśmy ponad pięćset kilometrów i znów nadeszła noc. Tym razem mgła zgęstniała jeszcze bardziej i okulary podczerwone poczęły zawodzić. W tych warunkach przydałby się radar. Niestety, skafandry miały bardzo skromne wyposażenie.
Postanowiliśmy wylądować i przenocować na ziemi. Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie. Płynu odżywczego pozostało już bardzo niewiele i trzeba było go oszczędzać.
Ulokowaliśmy się na niewielkim wzgórzu, w pobliżu podstawy słupa podtrzymującego taśmę „szosy”. W niedużej odległości widoczny był w mroku czarny cień jakiejś budowli. Mieliśmy czuwać na zmianę, ale wkrótce zmorzył nas sen.
Gdy otworzyliśmy oczy, Toliman B chylił się już ku zachodowi. Według naszych zegarów spędziliśmy na Błyskającej łącznie dziewięć tamtejszych dni. Sen nie przyniósł oczekiwanego wypoczynku. Dokuczało nam pragnienie i głód. Nieduża porcja płynu odżywczego, jaką wypiliśmy wczoraj wieczorem, nie mogła pokryć zapotrzebowania organizmu. Od dwóch dni przestaliśmy również żuć odżywczą gumę, aby nie pobudzać gruczołów ślinowych.
Nasz sen był nerwowy i męczący. Od opuszczenia kosmolotu; a więc od blisko pięćdziesięciu siedmiu godzin, nie zdejmowaliśmy skafandrów, co stawało się coraz bardziej uciążliwe. Tęskniliśmy zwłaszcza za świeżą, orzeźwiającą kąpielą.
Zaraz po przebudzeniu zbadaliśmy przede wszystkim najbliższy teren. W równych, kilkusetmetrowych odstępach wznosiły się tu wysokie budowle o kształtach grzybów, których czarne kapelusze pokryte były cienkimi, ruchliwymi prętami zwracającymi swe ostrza ku największej jasności na niebie — tam gdzie Toliman B przeświecał przez grubą warstwę chmur. Nigdzie, ani w „kapeluszu”, ani w potężnej „nodze”, nie znaleźliśmy żadnych otworów okiennych czy drzwi. Owa „noga” wyrastała z litej, sztucznie wygładzonej skały.
Widząc, że niewiele potrafimy tu zdziałać, ruszyliśmy w dalszą drogę na północ.
Krajobraz zmieniał się teraz szybko. Budowle przybierały coraz to inne, nieraz bardzo dziwaczne kształty. Spotykaliśmy tam nie tylko „grzyby”, kule, stożki, sześciany, walce i graniastosłupy — często ustawione jakby „do góry nogami”, ostrymi krawędziami w dół — ale również wielkie powyginane zwierciadła oraz fantastyczne sploty przewodów i taśm, przypominające raczej abstrakcjonistyczne rzeźby niż maszyny czy budowle mieszkalne. Spotkanie żywych istot wydawało się nam zresztą coraz mniej prawdopodobne. Wszystko wskazywało, że teren, nad którym lecimy, jest ogromnym kompleksem budowli produkcyjnych, i to najprawdopodobniej kierowanych z odległości.
Tak minęły znów trzy dni błyskańskie. Mimo skrupulatnych badań nie znaleźliśmy żadnych bezpośrednich śladów pobytu na tym terenie istot rozumnych ani też zwierząt. Również to, co początkowo wzięliśmy za swoistą roślinność, okazało się tylko pewnego rodzaju wykwitami mineralnymi na skałach oraz resztkami barwnych surowców rozniesionych wiatrem po powierzchni planety.
Co prawda Szu za pomocą swego „badacza”stwierdził występowanie drobnoustrojów, ale było ich tu znacznie mniej niż na Ziemi czy Temie.
Skłonni byliśmy przypuszczać, że planeta podzielona jest po prostu na ściśle rozgraniczone rejony surowcowe, produkcyjne, energetyczne i mieszkalne. Zastanawiający był brak w rejonach przemysłowych flory i fauny, ale na tej dziwnej planecie życie mogło kształtować się bardzo różnie.
Samopoczucie nasze pogarszało się z godziny na godzinę. Poszukiwania bez rezultatu, brak odżywczego płynu, szybkie zużywanie zapasów paliwa jądrowego w aparatach plecowych, konieczność stałego przebywania w skafandrach — wszystko to sprawiało, że zaczęły nas ogarniać najgorsze obawy. Wreszcie, gdy pozostało zaledwie parę kropli płynu, przy czym Szu ratował nas częściowo swym zapasem, stanęliśmy wobec alternatywy: albo dotrzemy w ciągu dwudziestu paru godzin do jakiegoś źródła wody, albo grozi nam śmierć.
Wszystkie mapy Błyskającej pozostały w kosmolocie, pamiętaliśmy jednak, że na północy, w pobliżu bieguna, spotkamy największe morze tej planety. Polecieliśmy więc w tym kierunku, rozwijając możliwie największą prędkość, na jaką pozwalała gęsta, gorąca atmosfera.
Do Morza Północnego dotarliśmy około czwartego ziemskiego dnia na Błyskającej. Byliśmy wyczerpani do ostateczności. Pragnienie stawało się już nie do zniesienia. Przez ostatnie czterdzieści godzin wypiliśmy zaledwie 120 cm płynu, gdy przeciętne zapotrzebowanie organizmu wynosi 2300 cm dziennie.
W miejscu naszego lądowania brzegi morza tworzyły wielką zatokę zamkniętą czymś, co można było uznać za wysoki, wielostopniowy „falochron”. Mimo że noc utrudniała widoczność, Ast nie zwlekając przystąpiła do zbadania składu chemicznego wody morskiej. Niestety, woda nie nadawała się do picia. Trzeba było doczekać świtu i spróbować ją oczyścić.
Byłam tak zmęczona, że mimo pragnienia zmorzył mnie krótki, nerwowy sen. Śniły mi się jakieś automaty migające rojami światełek. Sploty rurek, to znów dziwaczne budowle, a wśród nich poruszające się szybko jakieś potwory podobne do ośmiornic czy pająków.
Gdy się przebudziłam, byłam pod silnym wrażeniem tego snu, choć pamiętałam go tylko fragmentarycznie. Trudno mi było zebrać myśli. Odczuwałam jednocześnie palącą tęsknotę za Deanem i ogromny żal, że nie ujrzałam go we śnie. Tak pragnęłam, aby mi się chociaż przyśnił…
Te męczące, nerwowe sny wiązały się na pewno z brakiem wody. Sytuacja nasza stawała się coraz groźniejsza.
Przed świtem, drugiego dnia pobytu nad morzem, byłam przypadkowo świadkiem rozmowy Szu i Ast. Nocowaliśmy na „falochronie”. Oni oddalili się i rozmawiali szeptem myśląc, że śpię.
— Nie wiem, co będzie jutro — mówił Szu. — Badałem spektroanalizatorem skład chemiczny tego oczyszczonego przez ciebie roztworu wodnego. Zaczynam wątpić, czy potrafimy doprowadzić wodę do takiego stanu, by nadawała się do picia.
— A jeśli się nie uda?
Szu wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Jestem już tak wyczerpana, że dosłownie nie mogę utrzymać się na nogach — podjęta Ast. — Spałam niewiele. Chyba najwyżej z godzinę. Po przebudzeniu czuję się jeszcze gorzej.
— Ja również. Ostatnio często miewam jakieś dziwne majaki. Upiorne, męczące sny…
— Co ci się śniło?
— Znajdowałem się w wysokiej, przestronnej sali pełnej jakichś przyrządów czy maszyn. Były to inne maszyny niż nasze, zbudowane przez ludzi. Nie były to również maszyny Urpian, jakie widzieliśmy w miastach podziemnych. Stałem pośrodku sali, bez skafandra. Byłem zupełnie nagi. Od sali oddzielała mnie jakby przezroczysta, gładka tafla. Ta tafla otaczała mnie ze wszystkich stron. Znajdowałem się jakby pod kloszem czy też w przezroczystej rurze. Było mi ciężko, bardzo ciężko oddychać. Wprost dusiłem się chwilami. Jednocześnie odczuwałem pragnienie… Jak w tej chwili. Nagle poczułem chłód. Jakby uderzenie kropel. I oto poczęła lać się na mnie woda, chłodnawa, upragniona woda. Ale nie mogłem dosięgnąć jej ustami. Na próżno wysuwałem język, rozchylałem wargi… Woda gdzieś przebiegała obok mnie. Spadała na moje ramiona, plecy. A potem wydało mi się, że z podłogi klosza wstało rojowisko węży, oplatały moje nogi, tułów, ramiona, głowę, całe ciało.
— Pragnienie i wyczerpanie. Wszyscy myślimy o wodzie.
— A wiesz, że śniła mi się Zoe?
— Zoe?
— Tak. Widziałem ją daleko, jakby w głębi tego podziemia. Stała tak jak i ja naga pod przezroczystym kloszem, bez aparatu dla niewidomych. Oczy miała zamknięte. I ją też oplotły węże. Były wielobarwne, jakby ogniste… Jej ciało drżało. Zdawało mi się, że próbuje odepchnąć od siebie te węże, a coś paraliżuje jej ruchy. Od tej chwili jeszcze nie mogę się otrząsnąć z wrażenia.
— Nie mów o tym Daisy — Ast spojrzała na mnie, ale widocznie sądziła, że śpię, bo podjęła dalej szeptem: — Po co jej przypominać… To wszystko jest przerażające… Czy śnił ci się Dean i Jaro?
— Nie. Tylko Zoe.
— No cóż. Może ich śmierć była lżejsza. Cierpieli chyba bardzo krótko. Nas tu czeka męka. Pragnienie to chyba najstraszniejsza tortura.
Świtało. Szu wstał i powlókł się w dół, ku morzu. Ast poszła za nim. Ja również.
Na jednym z niższych stopni „falochronu”, zwróconym w stronę lądu, założyliśmy prymitywne laboratorium. Za filtry służyły napełnione piaskiem otwory w twardej skorupie budowli. Wodę czerpaliśmy za pomocą ampułek przeznaczonych na próbki.
Szu zaczął badać wodę z różnych zagłębień. Wylewał, nabierał nowej, przelewał z ampułki do ampułki. Wreszcie wstał.
— Niestety, i ja też nie potrafię — powiedział do Ast.
— Trzeba by laboratorium… Parę kolb, skraplacz, grzejnik…
— A więc? — zapytałam.
Teraz dopiero spostrzegli, że stoję za nimi.
— Daisy?
— A więc? — powtórzyłam.
— Nie wiem. Woda zawiera jakieś trujące związki. Zbyt słabo znam się na chemii, aby je usunąć… Może gdyby tu był mój ojciec. On nawet bez przyrządów dałby sobie radę. Niestety, ja…
— A więc? — powtórzyłam po raz trzeci.
— Nie widzę wyjścia — odrzekł, patrząc ponuro po falach, rozbijających się z szumem na pierwszych stopniach „falochronu”. — Nie widzę żadnego wyjścia.
Spojrzałam na morze. Daleko, nad horyzontem, u wejścia do zatoki, wśród rzednących mgieł ujrzałam ciemną, gęstą chmurę, która dążyła ku nam popychana silnym wiatrem. Miała jakiś dziwnie regularny kształt.
— Patrzcie! Patrzcie! Ta chmura wygląda jak… — usłyszałam okrzyk Ast, z uwagą obserwującej zjawisko już od dłuższego czasu.
— Kosmolot! — zawołał Szu. Serce ścisnęło mi się nagle.
Istotnie chmura, która znajdowała się już nad naszymi głowami, przypominała kształtem kosmolot. Widać nawet było okrągłe zbiorniki pod talerzowatym kadłubem. Ale, że jest to tylko chmura, nikt nie mógł się łudzić. Wyraźnie przeświecały przez nią jaśniejsze partie nieba.
Rosła szybko, niemal w oczach, zatracając coraz bardziej kształt kosmolotu. Widocznie było to tylko złudzenie. Zbiorowa sugestia.
Wiatr ustał. Chmura zawisła nad zatoką nieruchomo. Trwało to jednak krótką chwilę. I oto poczęła znowu rosnąć, pęcznieć, jak gdyby opadać w dół. Po kilkunastu minutach przybrała tak ogromne rozmiary, że przysłoniła sobą niemal całe niebo. Tylko tuż nad horyzontem można było dostrzec jaśniejszy pas.
Naraz nad naszymi głowami coś błysnęło. W środku otwarło się jakby okno, odsłaniając zamglone niebo. Okno rosło szybko. Chmura rozpraszała się ku horyzontowi, tworząc pierścień otaczający miejsce, w którym staliśmy. Czy to również było złudzenie?
Pierścień rzedł szybko, mętniał i rozpływał się w atmosferze. Nie upłynęło pół godziny, a po zjawisku nie pozostało ani śladu. Wszystko znikło.
— Co to było? — zapytała Ast.
— Pyły. Wirujące, drobne pyły — wyjaśnił Szu, chowając do torby przyrządy.
— Takie same jak wówczas?
— Chyba tak.
— Czy to jednak czasem nie halucynacja?
— Zbiorowa?
— Wszystko możliwe…
— Wykluczone.
— Ale ten kształt kosmolotu?
— Czy pamiętacie tę niezwykłą audycję telewizyjną? Wtedy nadawano obraz kosmolotu i szczątków RER.
— Czyżby nas odnaleźli?
— Nie wiem.
Usiedliśmy na szczycie „falochronu”. Wokoło panował spokój. Nie czuło się nawet wiatru. Tylko fale uderzały miarowo o najniższe stopnie.
— Trzeba czekać — powiedział Szu na wpół do siebie. Jakże wiele miał w sobie uporu| i spokoju wewnętrznego! Ast była znacznie mniej odporna,
— Czekać? Czekać? Jak długo? — Oparła hełm o najwyższy stopień i trwała tak nieruchomo, z wyrazem najwyższego cierpienia na zżółklej, postarzałej twarzy. Czułam, że pragnienie zaczyna i mnie palić ze zdwojoną siłą. Jasna plama, znacząca poprzez chmury drogę Tolimana B, przesuwa się wolno po nie- bie. Nie mogę już patrzeć w ten złocistopomarańczowy blask.
— Czekać? Czekać? Nie wiadomo po co? — rzęzi Ast.
— A cóż chcesz zrobić? — szepcze spękanymi wargami Szu.
— Jeśli śmierć ma i tak nadejść…
— Co chcesz zrobić? — Szu kładzie rękę na jej ramieniu.
— Jeśli… ma nadejść… po co czekać… Lepiej się napić tej wody.
— To samobójstwo!
— Lepiej skrócić mękę.
— Nie! Nie! Może jednak…
— Człowiek zawsze się łudzi…
Głosy dochodzą do mnie już jak przez gęstą watę.
— Przecież nam pomogli… — mówi Szu.
— A teraz… Dlaczego ten świat jest taki dziwnie obcy, taki obojętny, nieludzki?
— Przecież to nie ludzie.
Toliman B chyli się już ku zachodowi. Czuję, że wszystko mąci mi się w głowie. Już nie pojmuję słów, które docierają do mych uszu jakby spod ziemi.
— To nie są ludzie… — dudni mi w głowie. — Na co czekać? Na kogo?