Od chwili pojawienia się krzemowców Nowa Afryka przewędrowała w wyniku silnego sztormu sześćdziesiąt kilka kilometrów. Znacznie mniejsza od niej Wyspa Einsteina podróżowała w tym czasie dwukrotnie prędzej i wpłynęła na wody opuszczone przez Nową Afrykę, którą silikoki przeżerały już w najlepsze.
Musiała więc podzielić los tej ostatniej. Zbyt straszna była groźba zadomowienia się na Wenus mikroskopijnych prześladowców ludzkości, aby cokolwiek ryzykować. Toteż Mallet nawet nie wysłuchał do końca prośby profesora Szatkowskiego z tamtejszego instytutu, by ze względu na przełomową fazę unikatowych badań oszczędzić wyspę, jeśli nie stwierdzi się na niej silikoków. Bardzo grzecznie, ale stanowczo powtórzył polecenie natychmiastowego usunięcia stamtąd personelu, z prawem zabrania do rakiety dającego się wywieźć wyposażenia oraz wszelkich materiałów, które razem z obsada Wyspy Einsteina zostaną poddane kwarantannie.
Uwzględniając zarówno ruch Nowej Afryki, jak prędkość i kierunki występujących w tym rejonie prądów oceanicznych, naniesiono na mapę obszar dna morskiego, na który mogły przedostać się z tej wyspy cięższe od wody okruchy zakażone silikokami.
Po rozważeniu sytuacji Tom Mallet wraz z Berem, Rem i kilkoma specjalistami z różnych dziedzin wydali odpowiednie zarządzenia. Przede wszystkim polecili przygotować do transportu powietrznego bombę termojądrowe typu HC, której energię miał podać z Ziemi przez radio centralny konkryt. Było to bowiem zadanie zbyt poważne, aby superkomputery zbudowane ostatnio na Wenus mogły udzielić autorytatywnej odpowiedzi. Chodziło o wyparowanie wielu miliardów ton materii, które mogły być zakażone krzemowymi bakteriami. W grę wchodziły dwie wspomniane wyspy, rozległy szmat dna morskiego pod tymi formacjami i zawarte między nimi masy wody. Trzeba było dokładnie ustalić odległość miejsca eksplozji od dna oraz siłę energetyczną bomby, jakiej należało użyć.
Niebezpieczny był to eksperyment: podwodny wybuch bomby wodorowej na znacznej głębokości nigdy dotąd nie został przeprowadzony.
W drugiej połowie dwudziestego wieku dokonywano całych serii próbnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych. Początkowo wskutek odległości przestrzeni kosmicznej, a później konwencji zabraniających skażenia jej obszarów przylegających do układu Ziemia — Księżyc, doświadczeń tych nie przeniesiono poza obręb naszej planety. Na Ziemi przeprowadzano je rozmaicie: na skalnej powierzchni, lustrze wody, w atmosferze, pod ziemią albo płytko pod wodą.
Początkowo skutki tych lekkomyślnych poczynań nie rzucały się w oczy, a głównym argumentem przeciwników wypróbowywania broni jądrowych była groźba wybuchu wojny atomowej — rozmyślnie albo przez przypadek. Tymczasem jednak zmiany w przyrodzie kumulowały się. Najwcześniej zrozumiano, że zagrożona jest roślinność. Każdy wybuch łączył w wysokiej temperaturze tlen i azot, tworząc tlenek azotu, który przenikał do stratosfery i stale przekształcał się w kwas azotowy, bez obaw spłukania przez deszcze, gdyż ponad pułapem chmur. Żrące jego działanie niszczyło bakterie glebowe przyswajające azot z powietrza, co groziło wyniszczeniem roślin, a tym samym wszelkiego życia na Ziemi.
Dochodziło do tego wiele innych zgubnych procesów. Zaburzenia klimatyczne oraz skażenia promieniotwórcze rozległych obszarów, a w pewnym stopniu całej powierzchni planety, jak również skutki genetyczne ujawniały się wolno, ale permanentnie, i późniejsze ich łagodzenie zaabsorbowało kilka pokoleń.
Dopiero w sto lat po zaprzestaniu wszelkich prób z bronią jądrową nauka była w stanie wykazać, że stało się to pięć minut przed dwunastą, i ludzkość — podobna do brzdąca nieświadomie bawiącego się zapałkami — miała naprawdę szczęście. Niedługie bowiem jeszcze kontynuowanie tej zabawy z ogniem atomowym wywołałoby — prócz innych nieszczęść — chaos olbrzymiej liczby mutacji w obrębie wszystkich gatunków roślin i zwierząt, oczywiście nie oszczędzając także ludzi. Byłaby to nieobliczalna degeneracja życia na Ziemi.
Użycie bomby wodorowej, zadecydowane teraz w obliczu groźby opanowania Wenus przez silikoki, stanowiło pierwsze odstąpienie od zawartej wówczas konwencji. Jako akt niezbędnej samoobrony nie budziło niczyjego sprzeciwu.
Stwarzało to też jedyną sposobność do wyciągnięcia bezpośrednich wniosków z tego typu eksplozji głębinowej, która mogła nigdy się nie powtórzyć. Uczeni oczywiście nie poniechali tej okazji. W krótkim czasie rozmieścili zespoły bardzo różnorodnych aparatów do przeprowadzenia wszechstronnej — jakościowej oraz ilościowej — analizy wybuchu. Kamery filmujące trzysta milionów obrazów na sekundę, przyrządy do rejestrowania i pomiarów wszystkich rodzajów wysyłanych promieniowań elektromagnetycznych i korpuskularnych, zdalnie sterowane rakiety i wiroloty tworzące nader skomplikowane laboratoria do badania przebiegu samej eksplozji oraz wtórnego oddziaływania jej skutków.
Zjawiska towarzyszące podmorskiemu wybuchowi bomby wodorowej na znacznej głębokości od dawna dość dobrze przewidywano. Blisko sześćset lat wcześniej groźba, że może on spowodować nieprzewidziane skutki, powstrzymała od takiej próby rządy mocarstw przelicytowujących się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Używano bomb jądrowych do straszenia wojną jeszcze wtedy, gdy każde dziecko wiedziało, że buńczucznie zapowiadana ogólnoświatowa rozprawa, trzecia z kolei, jest niemożliwa, bo zniszczyłaby biosferę Ziemi. Już po pierwszej konwencji w tej sprawie nie przeznaczono ani jednego zbiornika wodnego do celów badawczych.
Przy wybuchu głębinowym wytworzona fala ciśnienia mknie z prędkością znacznie przewyższającą rozchodzenie się fal głosowych w wodzie, czyli tysiąc czterysta metrów na sekundę. Po osiągnięciu przez tę falę obszaru dość oddalonego od centrum wybuchu szybkość jej będzie dążyć do zrównania się z tą wartością. Ponieważ są to fale kuliste, ich energia maleje w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do odległości, a więc znacznie wolniej niż przy podobnym wybuchu na powierzchni Ziemi, gdy tworzące się fale płaskie słabną proporcjonalnie do kwadratu odległości. Eksplozja wywołana w głębinach oceanu mogła poczynić znaczne szkody na przeciwległej stronie Wenus, gdzie biegnący po łukach wielkich kół zespół fal opasujących całą planetę gwałtownie zde-rzy się z sobą. Nastąpi to po ośmiu godzinach od chwili wybuchu.
Przestrzenna mapa globu informowała, co znajduje się w tamtym niebezpiecznym miejscu: w promieniu stu dwudziestu kilometrów szumiał ocean.
Tuz za krawędzią tak zakreślonego koła znajdowało się zgrupowanie wysp. Jedna z nich, prawie okrągła, o średnicy dziewięciu kilometrów, unosiła miasto, nazwane Rotterdam na pamiątkę największego portu w Europie, który od kilku miesięcy tkwił na dnie Morza Północnego. Tylko to jedno ludzkie osiedle leżało w sferze mogącej uchodzić za zagrożoną. Sprawę ratowania jego mieszkańców włączył Tom do materiałów przedstawionych konkrytowi. Wprawdzie ostateczny plan zabezpieczenia przebywających tam szesnastu tysięcy dzieci przed wtórnymi skutkami przygotowywanej eksplozji zależał od opinii wielkiego robota, lecz Tom wraz z Berem zastanawiali się nad środkami ochrony. Choć należało przewidywać, że wyspa nie rozpadnie się, jednak każde gwałtowniejsze pęknięcie mogło rozerwać u podstawy powłokę klosza, wpuszczając trującą atmosferę do wnętrza. Znacznie większe ciśnienie na zewnątrz gwałtownie przyspieszyłoby ten proces.
Jeszcze przed powzięciem decyzji w sprawie Rotterdamu umieszczono, na wniosek Bernarda, wzdłuż trzeciej części jego linii brzegowej siedemdziesiąt silników, które przesuwały wyspę, z prędkością czternastu kilometrów na godzinę, z miejsca, gdzie miała rozejść się krytyczna fala. Na wszelki wypadek też zgromadzono w Rotterdamie flotyllę rakiet mających w razie niebezpieczeństwa w trzech partiach ewakuować miasto, które istniało dopiero trzy tygodnie.
Odpowiedź konkrytu potwierdziła, że wielkie miasta położone najbliżej miejsca wybuchu nie były zagrożone. Należało jedynie na niektórych stanowiskach wystawić pewną liczbę falochronów, aby złagodzić uderzenia nacierających fal oceanicznych blisko podstawy klosza.
Kwestia Rotterdamu natomiast wymagała zastanowienia. Wyspa miała opuścić niebezpieczną strefę za osiem godzin, czyli właśnie w chwili przewalania się fali powrotnej. Zainstalowanie dodatkowych silników w celu wzmożenia prędkości płynięcia Rotterdamu wiązało się z generalną przebudową całości urządzenia i wymagało czasu, toteż opóźniłoby spełnienie zadania zamiast je przyspieszyć. Rem dołączyła argument, że dzieciom, które doświadczyły wielu dramatycznych scen, warto oszczędzić szoku wywołanego huśtaniem podłoża, do złudzenia przypominającym trzęsienie ziemi, jakie większość z nich przeżyła w ojczyźnie.
Zwłoka w przeprowadzeniu wybuchu zwiększyłaby groźbę zawleczenia krzemowców przez prądy morskie w strefę, która nie ulegnie wyparowaniu. Chodziło zwłaszcza o mało zbadany Równikowy Prąd Głębinowy, który płynął pod terenem zakażonym. Ocierając się o dno mógł rozwłóczyć silikoki po skalnym podmorskim płaszczu Wenus. A to oznaczało oddanie planety na ich pastwę.
Postanowiono ewakuować na pewien czas dzieci z Rotterdamu na Wyspę Nadziei. Operacja ta zajęłaby cztery godziny. Należało wykonać ją opóźniając wybuch, chociaż Tom był zdania, że można wyzyskać do przeprowadzenia tej akcji osiem godzin, jakie upłyną od eksplozji do uderzenia powrotnej fali. Jednak Rem, Ber i kilku członków Rady stanowczo się temu sprzeciwiło.
Tymczasem zabezpieczono falochronami Rotterdam i inne miasta narażone na mniejszy impet fal.
Badacze zajęli pozycje przy tablicach synchronizujących wyniki pomiarów aparatury rejestrującej przebieg wybuchu. W ten sposób obsadzono sztuczne księżyce, rakiety i kilkanaście stanowisk na rozmaitych wyspach.
Tom Mallet, Rem i paru obserwatorów z Komitetu Obrony Ludzkości stało przy oszklonej ścianie hermetycznie zamkniętej kabiny coleoptera, wiszącego nieruchomo na wysokości pięciu kilometrów. Brakowało tylko przedstawiciela Towarzystwa Obrońców
Przyrody Wenus, który jakoś nie pokwapił się zawiadomić, że nie przybędzie. Spodnia warstwa chmur wznosiła się znacznie ponad nimi; atmosfera była na tyle przejrzysta, że przez infralornetki dało się śledzić ocean aż po bardzo daleki krąg horyzontu.
Pod nimi leżała tafla wód, ogromna, pozornie płaska jak stół, upstrzona majaczącymi w dali plamami wysp. W odległości trzystu kilometrów spoczywała nieruchomo przycupnięta do dna morskiego jak zaczajony drapieżnik „czysta”, czyli nie zakażająca wtórnie terenu bomba wodorowa.
Tom znów spojrzał na zegarek.
— Za półtorej minuty — powiedział drżącym głosem.
— Czy trzeba zaopatrzyć lornetkę w szkła przyciemniające? — spytała Rem.
— Nie — odpowiedział szybko Tom. — Przy wybuchu głębinowym kula ognista jest widoczna tylko jako silne świecenie wody ponad miejscem eksplozji. Rem spojrzała na zegarek. Niemal wszyscy poszli za jej przykładem.
— Dziesięć sekund — oznajmił Tom z przejęciem.
Kilka par oczu patrzyło uważnie na daleką czerwoną boję, którą połączono z bombą przewodem, by za jej pośrednictwem impuls radiowy wysłany z Wyspy Nadziei mógł spowodowyć wybuch.
Przyczepiony do szyby przyrząd mierzył zmiany ilości ładunków elektrycznych w atmosferze. Pewne wahania pod tym względem występują stale, zwłaszcza pod wpływem burz, które wywołują ruch ładunków elektrycznych w obrębie chmur, jak również pomiędzy ich zwałami a taflą oceanu. Na Wenus olbrzymia siła piorunów jeszcze potęgowała to zjawisko. Jednakże zmiana wywołana wybuchem jądrowym jest nader charakterystyczna ze względu na swą gwałtowność. To nagłe zagęszczenie ładunków elektrycznych ogarnia całą planetę niemal jednocześnie, gdyż od miejsca eksplozji rozprzestrzenia się z prędkością światła.
Wskazówka przyrządu raptownie uskoczyła w prawo, a przestrzeń wód wokół boi zabłyszczała nienaturalnie. Jasność tę zgasił niezwykły deszcz: bił od wody ku niebu rozszalałym snopem małych kropli, wypchniętych do góry przez falę uderzeniową znacznie szybciej od pędu kuli karabinowej. Pienisty ślad gładzi rozchodził się na wszystkie strony.
Przebieg zjawiska zmieniał się w ułamkach sekund. Z kolei kula gazowa przebiła powierzchnię wód, tworząc gardziel objętości wielu kilometrów sześciennych. Mocarnie runął w nią ocean i pionowo wystrzelił cylindryczny komin, wyrzucając w górę kilkadziesiąt miliardów ton wody. Wydmuchnięta przezeń kula gazowa — wytworzona z produktów wybuchu samej bomby, wyparowanej wody, dennych warstw skalnych oraz obu wysp — rozkołysała na jego szczycie olbrzymi charakterystyczny grzyb. Przez infralornetkę można było dostrzec jego kontury. Opadanie wody i odłamków skalnych wyrwanych z głębszych partii dna wywołało kotłowaninę, w wyniku której grzyb przybrał kształt kalafiora.
W dziesięć sekund po wybuchu u podstawy komina zerwała się fala kilkukilometro-wej wysokości, pierzchająca koncentrycznie na boki.
Rem odruchowo zasłoniła oczy dłonią.
— Tego nasi uczeni chyba nie przewidzieli! — zawołała z przerażeniem.
— Masz na myśli tę gigantyczną falę? — spytał znajdujący się między nimi fizyk. Skinęła głową.
— Przecież to koniec — powiedziała z wysiłkiem. Fizyk pospieszył z uspokajającym wyjaśnieniem:
— Ta fala nie stanowi, jak się tobie wydaje, jednolitego wału wodnego. To tylko obłok mgły. Patrz, jak stopniowo przesuwa się skośnie ku górze!
— Istotnie! — zawołała Rem z ogromną ulgą.
— Za pięć minut utworzy ona zwały chmur warstwowo-kłębiastych. Po godzinie spadną z nich obfite deszcze.
Stali wpatrzeni w morze. Pod nimi przemknął z chyżością pocisku garb strasznej fali, która z tej wysokości wyglądała niegroźnie, jak krąg na tafli jeziora wywołany rzuconym kamieniem.
Tom odetchnął głęboko. Spojrzał na zarys grzyba wtopionego w wysokie wenusjańskie chmury, które przebijał swoją kopułą na pułapie pięćdziesięciu kilometrów. Rozrastał się jeszcze poziomo, docierając ponad ich stanowisko obserwacyjne.
Sędziwego męża stanu opadły wspomnienia z młodości. Mglisto zarysowała mu się Celestia, w której jako młody człowiek pierwszy raz powitał Ziemię. Patrzył teraz na monstrualny grzyb i cieszył się jak dziecko, że w tej olbrzymiej chmurze wód i skał, wzniesionej słońcem zapalonym przez człowieka, znaleźli zagładę najeźdźcy z innych światów: maleńkie krzemowe bakterie, które przynajmniej na tym globie nie będą. już zagrażać ludziom.