NIC PONAD WOLNOŚĆ

Nigdy za pamięci ludzkiej plac Wolności Człowieka w Warszawie nie był tak zatłoczony. W pół godziny od radiowego apelu brakowało skrawka wolnego miejsca. Ostatni meldunek z Astrobolidu wzburzył umysły na całym świecie do tego stopnia, że rezolucje napływały już także z Wenus i z baz księżycowych, warszawskie zgromadzenie więc miało szczególną wagę. Właśnie zapowiedział swe przybycie Franek Skiepurski. Znając jego radykalizm, wiedziano, że poprosi zebranych o poparcie jego programu ostatecznego rozgromienia wroga. W tragicznej sytuacji Ziemi przyjęcie bądź odtrącenie pomocy Urpian nabierało desperackiej wymowy.

Na placu wrzało jak w ulu. Jedni w skupieniu kontemplowali dziejową chwilę, której wagę trudno było przecenić. Inni przekrzykiwali się wzajemnie jakby w przeczuciu, że to ostatnie minuty swobodnego modelowania historii rozpędzonej jak rakieta. Potem będą już tylko fakty dokonane.

Wśród trzeźwiejszych wypowiedzi wybijał się głos studenta Europejskiej Akademii Biologicznej o górowaniu wiedzy urpiańskiej nad ludzką. Najpierw przytoczył on przykład mido jako symbolu hermetycznej dla nas — gdyż na razie w ogóle nie poznanej — techniki pyłów telesterowanych, stawiającej ewentualną pomoc urpiańska poza wszelką kontrolą. Przechodząc na grunt nauk biologicznych powtórzył tezy z głośnego wykładu profesora tej sławnej warszawskiej uczelni, Józefa Dolniaka, na temat przywróce-nia wzroku Zoe Karlson — by uwypuklić nie tylko znacznie wyższy poziom medycyny urpiańskiej od naszej, lecz także jej diametralną odrębność. Kunszt biologów z Układu Tolimana uwidaczniał się w tym zabiegu jeszcze wyraziściej niż w bardziej spektakularnej umiejętności doboru cech przyszłego ustroju żywego w wyniku syntezy chromo-somalnej genów.

Te ostatnie działania, roztrząsane przez różnych mówców ze względu na ich społecz-nie nader niepokojący charakter, dobrze współbrzmiały z możliwościami biotechnik stosowanych na Ziemi. Już od dawna bez udziału podobnych praktyk nikt sobie nie wyobrażał racjonalnej hodowli zwierząt i uprawy roślin. Natomiast konwencja z dwudziestego pierwszego wieku.zabraniała takich eksperymentów na ludziach. W przeciwieństwie bowiem do zwierząt, u których metodami inżynierii genetycznej możemy nasilić wystąpienie tej cechy, na której nam akurat zależy (jak mleczność u krów albo nieśność kur), biologia nie może przesądzać, jakie psychiczne i fizyczne właściwości człowieka są najbardziej pożądane. Filozofia, znacznie bardziej uprawniona do takich ocen, też nie ma patentu na ludzką doskonałość, bo nieskończenie zróżnicowana jest osobowość człowieka. Nie mówiąc o tym, że dążenie do chociażby względnego ujednolicenia puli genetycznej gatunku ludzkiego mogłoby w przyszłości wystawić populację na śmiertelne zagrożenia, zgoła nie dające się przewidzieć.

Potęga wiedzy urpiańskiej budziła podziw i strach. Wprost trudno było pojąć, że bardzo krótki okres badań wystarczył im, aby posiąść tak precyzyjną znajomość wszelkich subtelności funkcjonowania ludzkiego organizmu, o jakiej ziemska fizjologia na razie mogła tylko marzyć. Dawało to rękojmię, iż korekcja chromosomalna, mająca wyłącznie zneutralizować genetyczne skutki szkodliwego napromieniowania, nie przekroczy zamierzonych ram i przeciwdziałając wystąpieniu y przyszłych generacjach zgoła przypadkowych, najczęściej zgubnych, mutacji, sama nie wywoła, w charakterze dzia-łań ubocznych, jakichś innych ukierunkowanych zmian.

Pozwalało to wierzyć, że w ramach takiej globalnej akcji nie przydarzy się Urpianom fatalny w skutkach błąd w sztuce. Było to mocne przeświadczenie o wiarygodności ich nauki i techniki. Czy jednak właśnie ta cywilizacyjna doskonałość nie obróci się prze-ciwko ludziom?

Ufność wobec rozległej wiedzy tych kosmitów bynajmniej nie oznaczała zaufania do ich morale. Wprost przeciwnie, pewne poszlaki narzucały daleko posuniętą ostrożność. Wprawdzie Urpianie podobno uznali za pomyłkę swe początkowe dążenie do przekształcenia ludzkiej psychiki na ich własną modłę, ale w tej kwestii nie wszystko było jasne. Nikt nie mógł zaręczyć, że ci przybysze z Juventy nie zechcą znowu rozmyślnie narzucić ludziom takich cech, które uznają za potrzebne, że nie wszczepią choćby tylko bezkrytycznego podziwu oraz ślepego posłuszeństwa wobec ich kultury planetarnej, a zwłaszcza wobec ich wyrachowanej, beznamiętnej i obcej nam psychiki.

Wzrastające od kilku dni opory przeciwko przyjęciu urpiańskiej pomocy w jakiejkolwiek formie wiązały się z dalszymi sukcesami w zwalczaniu silikoków. Większość metod została wypracowana przez Pamięć Wieczystą, lecz teraz mogły już być one stosowane z powodzeniem bez pomocy tego superkomputera. Postępy prac w tej dziedzinie w kilku instytutach naukowych Europy i Azji sugerowały, że samodzielne zwalczanie inwazji krzemowców jest możliwe. Dlatego przeciwko Pamięci Wieczystej występowali również ludzie, którzy za nic w świecie nie godzili się oddać bez walki ojczystą Ziemię kosmicznym uzurpatorom. Wyraziciele tego poglądu reprezentowali centrum. Obrońcy Ziemi ze skrajnego skrzydła głosili, iż jest ona dobrem najwyższym, bez którego człowiek żyć nie może. Dlatego w niepewnej sytuacji wojny z krzemowcami widzieli w Urpianach rękojmię zwycięstwa.

Ekstremiści z przeciwnego obozu, bardziej krzykliwi i zaborczy, uznawali nie skrępowaną swobodę człowieka za dobro naczelne, któremu trzeba podporządkować wszystkie inne wartości łącznie z kosmiczną ojczyzną. Sekundowali im czciciele wolności — naprędce zrodzona sekta religijna, która podniosła wolność do rangi bóstwa, wiążąc z tym rozmaite perwersyjne i orgiastyczne rytuały. Niemistyczni obrońcy wolności widzieli w nich fanatyczną siłę destrukcyjną, którą wygodnie mogliby manipulować.

Tak rozumował również Franek Skiepurski. Lądując na lotnisku rakietowym w Warszawie przysłuchiwał się w skupieniu dudniącym w słuchawkach pokrzykiwaniom jednego z czcicieli, który utożsamiał siebie z wolą boga wolności i uroczyście ręczył w jego imieniu, że ci, którzy zdemolują Pamięć Wieczystą, zostaną z duszą i ciałem uniesieni do niebiańskiego raju.

Franka radowały te bredzenia, bo tworzyły dobrą atmosterę dla jego przemówienia. Spóźnił się jednak. Kiedy dotarł na plac Wolności Człowieka, owacyjnie witany przez swoich stronników, w gronie kilku młodzieńców stał na prowizorycznie skleconej mównicy starszy pan o twarzy patriarchy i wołał frenetycznie do mikrofonu:

— Ziemia ginie! Ulitujcie się nad nią, jedyną ojczyzną człowieka! Bujna czupryna trzęsła mu się jak mlecznozłote runo podświetlone słonecznym popołudniem. Machinalnie głaszcząc siwą brodę zamierzał mówić dalej, nawet więc nie spostrzegł wejścia Franka, który z przesadną, komediowo-teatralną kurtuazją skłonił się przed nim, by niemal w tym samym momencie powoli, ale stanowczo przesunąć go na bok i bez wstępów przemówić:

— Gadki na potem! Przybyliśmy tu, aby działać. Nie muszę nikogo przekonywać, że wolność jest człowiekowi potrzebna jak powietrze. Bracia, słuchajcie mnie: wolność jest zagrożona! Jakież inne niebezpieczeństwo mogłoby ludzi mocniej scementować w pospólnym działaniu? Jakąż wartość chcielibyście przeciwstawić świętej i nie skrępowanej wolności? Nie ma takiej…

— Nieprawda! — tubalny głos huknął w pobliżu tak prowokująco, że Franek rozejrzał się dokoła.

— Ziemia w niebezpieczeństwie! — rozległ się ten sam głos. — Za Matkę-Ziemię polegniemy pokotem wszyscy jak zżęte kłosy. Planeto! Nasza Ziemio… Franek brutalnie wpadł mu w słowa:

— Jesteś dla mnie kupą kamieni. Ziemio, martwa i nie czująca na sobie żywego, wolnego człowieka. Mówicie: Ziemia w niebezpieczeństwie — podjął pospiesznie z obawy, aby mu znowu nie przerwano. — I cóż z tego? Gdybyśmy jej obronę mieli okupić ograniczeniem swobody działania albo przyjęciem sztywnych praw dyktujących człowiekowi, jak ma postępować — to niechaj ginie Ziemia. Powtarzam: niechaj ginie! — jeśli mielibyśmy wybierać pomiędzy nią a wolnością!

— Nic ponad wolność! — zabrzmiało z kilku stron. Franek powtórzył ten okrzyk, jak głośno potrafił. Aż zjeżył się usłyszawszy z kolei obrońców Ziemi.

Na chwilę zagłuszyło ich poparcie dla zacietrzewionego mówcy:

— Nic ponad wolność!

Kilkanaście rakiet mknęło ku Księżycowi: dwuosobowe gondole, jakimi zakochani odbywali przejażdżki po niebie, jednostki pasażerskie oraz transportowe, oczywiście niewielkie, nadto przeważnie w złym stanie, co spowodowało, że nic brały udziału w powszechnej rozprawie z krzemowcami. Niektóre pojazdy nie spełniały wymogów bezpieczeństwa. Inne były przeznaczone do lotów ku nisko krążącym stacjom satelitarnym lub, najwyżej, na orbitę stacjonarną. Brakło jednak czasu, aby się zastanawiać nad ryzykiem lecenia nimi na Księżyc.

Pierwotny plan Franka był prosty: wysłać tylko jedną zdalnie sterowaną rakietę z głowicą wodorową, której wybuch w obrębie Pamięci Wieczystej spowoduje doszczętne wyparowanie zarówno tego superkomputera, jak urządzeń pomocniczych w promieniu kilkunastu kilometrów. W ostatniej chwili, aby nikt nie zdążył ostrzelać rakiety i wywołać eksplozji na trasie, ostrzegłby przez radio ludzi mogących przebywać w niebezpiecznej strefie. Normalnie był to obszar całkiem bezludny: montowaniem kolejnych agregatów Pamięci Wieczystej zajmowały się zespoły mido, a w tym rejonie Srebrnego Globu nie było ani baz naukowych, ani zakładów przetwórczych.

Plan był jednak nie do zrealizowania. Cały zapas bomb nuklearnych przygotowanych do walki z krzemowcami był w gestii Komitetu Obrony Ludzkości. Po odejściu Skie-purskiego było oczywiste, że są one niedostępne dla Franka i jego zamierzeń. Przylot Rem pozwolił wypracować plan wprawdzie ryzykowny, ale w tej sytuacji jedyny realny.

Stu kilkudziesięciu zapaleńców, którzy przeistoczyli się w komandosów z dawnych wieków, miało wylądować w obrębie Pamięci Wieczystej. Rem podjęła się koordynowania całej akcji.

Ponieważ postanowienie o tej wyprawie zapadło w Warszawie, stamtąd oraz z sąsiednich miast wystartowały pojazdy; większość uczestników rakietowej bojówki stanowili Polacy.

Należało oczywiście liczyć się z możliwością włączenia się mido w wir wydarzeń. Kilka ich zespołów rozbudowywało Pamięć Wieczystą, sukcesywnie uruchamiając kolejne jej zakresy. Niezależnie od zdumiewającej sprawności technicznej te pyły autosterowane były nader niebezpieczne przez to, że błyskawicznie mogły dostosowywać się do zmienionej sytuacji.

Franek i Rem byli przygotowani na aktywny opór mido. Z góry ustalili, że nie będą się liczyć ze skutkami zniszczeń spowodowanych obustronną walką, choćby doszło do dewastacji wszystkich urządzeń, jakie Urpianie wprowadzili w obręb Układu Słonecznego.

W gruncie rzeczy jaskrawa przewaga techniczna Urpian z góry zapewniała im zwycięstwo, chyba że celowo daliby ludziom wolną rękę. Los bojowników zależał od tego, czy mido były zaprogramowane na bezpardonową obronę wznoszonej budowli również przed szturmem ze strony Ziemian. Nie znana decyzja kosmitów w tej sprawie wymykała się zresztą ocenom moralnym. Po pierwsze, konfrontacja dotyczyła odrębnych gatunków psychoozów, więc o różnych kryteriach etycznych. Po drugie, Urpianie głosili, że budują Pamięć Wieczystą wyłącznie dla ludzi, by uratować ich ginącą ojczyznę.

Rem leciała pięcioosobową rakietą sportową, która tym razem musiała pomieścić dwukrotnie większą załogę: oprócz niej trzech studentów, architekta, plastyka i czterech działaczy Organizacji Obrony Wolności. Franek dowodził środkową grupą, odległą o półtorej sekundy lotu. Reszta rakiet leciała za nimi, tworząc dwa łukowate skrzydła. Takie ustawienie tej naprędce skleconej flotylli zapewniało jej jaką taką zwrotność ruchów i operatywność.

Tarcza Srebrnego Globu ogromniała z każdą minutą. Znaczne przybliżenie ubarwiło już wypukłą, pucołowatą twarz dziwnego olbrzyma, prawie całkowicie ukrytą we własnym cieniu. Na prawo lśniło jaskrawe Słońce, od tej strony złocąc ostrym blaskiem wąski sierp Księżyca, którego reszta niebieszczała delikatną poświatą. Sierp ten poszerzał się w miarę, jak zataczali łuk, kierując się ku miejscu lądowania. Pamięć Wieczysta znajdowała się w tej chwili prawie dokładnie na terminatorze. Niebawem miał nią owładnąć mrok nocy, która zapada tu jednocześnie z ostatnim promieniem Słońca, zachodzącego kilkadziesiąt razy wolniej niż na Ziemi.

Rem tylko przelotnie spoglądała na wskaźniki urządzeń kontrolnych automatycznego pilota. W centrum jej uwagi znajdował się malutki ekran oraz niewidoczny głośnik wideofonu. Obrzuciła wzrokiem tablicę dyrektyw lotu i w tym momencie uświadomiła sobie, że zbliżają się do kresu wyprawy. Za minutę wszystkie rakiety równocześnie rozpoczną hamowanie.

Słońce zachodziło powoli, bardzo powoli. Temu, kto przywykł do jego raptownych zachodów na Ziemi, zwłaszcza w pasie równikowym, mogło się zdawać, że miną epoki, zanim utkany z fioletowobiałego blasku rażący w oczy krąg schowa się poza skały widnokręgu, dwukrotnie bliższego aniżeli na ziemskich równinach. Wreszcie została tylko duża spęczniała iskra oślepiającej jasności, otoczona białawym skrzydłem. Iskra kurczyła się coraz bardziej, jakby zagłębiała się w zbocze stromej góry, aż zagasła i w tejże chwili zapadła noc — nagła, czarna, zupełna.

Kto oglądał na Ziemi całkowite zaćmienie Słońca, odnosił dość podobne wrażenie-Tu wszakże nie czeka się na to przeciętnie czterysta lat, jak w każdym punkcie kuli ziemskiej, lecz regularnie co czternaście dni noc tak właśnie nastaje, i tak ustępuje. Subtelnie rozpleciona grzywa korony słonecznej zatraca się w stożkowatym obrazie światła zodiakalnego.

Pomimo nocy infralornetki nie były potrzebne. Nisko nad horyzontem świeciła Ziemia w kwadrze, dając znakomite rozeznanie bliższych i dalszych przedmiotów.[4]

Rem spojrzała na Franka przez grube szkła hełmu. Od współtowarzyszy nie różnił się nawet ubiorem. Rozpoznać go mogła tylko po glosie słyszanym przez maleńki na-dawczo-odbiorczy aparat radiowy w hełmie. W lodowatej próżni księżycowego świata, w otoczeniu wzniesionych i rozbudowywanych urządzeń Pamięci Wieczystej, ten dobitny ton o prawie szorstkim brzmieniu stanowił jedyny objaw życia poza nią samą, jedyne materialne jego odczucie. Wsłuchiwała się w dźwięk głosu Franka, aż przyszło jej zareagować na sens słów:

— Patrz! Widzisz, tam wysoko? Ma nas w polu widzenia.

Temu oświadczeniu towarzyszył ruch dłoni. Rem spojrzała we wskazanym kierunku. Poczuła się nieswojo: w górze, srebrzyście oświetlony blaskiem Ziemi, nieruchomo trwał rozczapierzony dziwny kształt. Podeszła blisko do Skiepurskiego.

Mido… — powiedziała zmieszanym głosem.

— To nie jedyne — odparł Franek. — Drugie też widać stąd. O, tam w głębi! A prócz nich niedaleko są jeszcze trzy. Możesz nastawić odbiornik na ich wykrycie.

Nie nastawiła. Spojrzała Frankowi w oczy: trochę przymrużone piwne oczy o surowym wyrazie. Przemknęło jej przez głowę, że nie są tak ładne jak oczy Bera. I ta myśl wydała jej się teraz bardzo głupia. Znów popatrzyła na Franka. Ujął ją za rękę.

— Boisz się? — zapytał.

Nie chciała zaprzeczyć. Ale miała zacięty wyraz twarzy, którego Franek nie mógł dostrzec. Rzuciła jedno słowo:

— Szybciej!

Franek także zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. I także milczał.

Był nawet moment, kiedy sytuacja wydała mu się beznadziejna. Jego aparat zanotował szybkie zbliżanie się jeszcze jednego mido i po chwili ujrzał obraz wszystkich sześciu na zawieszonym przed sobą w próżni ekranie przestrzennym będącym polem sił. Zatoczyły koło w górze i nieruchomo jak stado sępów stanęły nad nimi. Nie uniósł głowy. Rem nie dostrzegła ich z braku wizualnego rejestratora, a charakterystyczne zakłócenia w radio uszły jej uwagi. Franek wyłączył ekran.

Rem szła chwilę w milczeniu. Zbliżali się do centralnej kopuły, pod którą funkcjonował jeden z głównych zespołów sieci: magazyn wiedzy o silikokach gromadzonej przez Pamięć Wieczystą. Oboje byli w stałym kontakcie radiowym z resztą grupy uderzeniowej, która w sześciu oddziałach operacyjnych okrążała teren. Najbliższy postępował za nimi w odległości sześćdziesięciu metrów, której Rem poleciła nie zmniejszać. Trzy dalsze szły im na spotkanie i miały połączyć się tuż przed głównymi urządzeniami; dwa pozostałe oskrzydlały obszar po bokach.

Nagle potworny blask rozświetlił krajobraz pogrążony w łagodnej poświacie Ziemi. Nie spływał z żadnego kierunku, w jednej chwili ogarnął okolicę w sposób tak dokuczliwy dla oczu, że wszyscy jak na komendę przestawili urządzenia filtracyjne w hełmach.

Rem instynktownie zrobiła półobrót, rozglądając się po otoczeniu.

Franek nie poszedł za jej przykładem. Nie opuściła go przytomność umysłu i dobrze pojmował, że sprawcami tej iluminacji, będącej przestrogą lub przygotowaniem do ataku, są pyły autosterowane kierujące budową Pamięci Wieczystej.

Urpianie posiadali umiejętność rozregulowywania aparatów na dowolną odległość. Pozwalało im to unieszkodliwiać wszelkiego typu pociski. Ze starożytną bronią palną mieliby większy kłopot, lecz rozsiane po muzeach karabiny maszynowe i szybkostrzelne pistolety nie nadawały się do użytku. A poza tym czas naglił. Każda sekunda była darowana przez Urpian. Już następna mogła przynieść zagładę.

Światło przygasło raptownie, ale tylko po to, by po krótkiej chwili objawić swoje nowe wcielenie. Tym razem gorzało kolejno wszystkimi barwami tęczy, od soczystej czerwieni do głębokiego, nasyconego fioletu.

Franek spojrzał w górę i nakłonił Rem do tego samego. Pyły telesterowane w swej poprzedniej postaci zniknęły. Natomiast na nie określonym pułapie świecił klucz kilkunastu kolorowych ognisk, jak ciało sztywne obracający się powoli dookoła osi. Zagadkowe światła, których to przybywało, to ubywało, ciągle zmieniały barwę.

Zaledwie Rem trochę oswoiła się z tym obrazem, groźnym swoją tajemniczością, wszystko zgasło. Gdzieś, prawdopodobnie wyżej, zapłonęła jaskrawa, zielona kula, która następnie przybrała kolor srebrnobiały. Kula spęczniała do pozornej wielkości Ziemi oglądanej z Księżyca. Po chwili przygasła, a wypukłą jej powierzchnię pokryły zarysy ziemskich kontynentów. Czerwone ich obrzeżenie wolno rozlało się na wyobrażane w ten sposób części świata, a oceany na tym dziwnym globusie, wirującym wokół osi, pociemniały niewyraźną szarością. Wizerunek Ziemi rósł w oczach; aż zajął niemal pół nieba.

Nagle w odbiornikach zabrzmiało donośne zawołanie, jakby skandowało je wielu ludzi:

— Tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię! Odstępujemy od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej!

Rem powtórzyła to zawołanie. Powtórzyła je trochę bezmyślnie, trochę bezwolnie. Usłyszała własny głos. Zmieszała się, ale nie wiedziała dlaczego.

Franek poszedł w jej ślady. Potem trwali chwilę w milczeniu, przykuci do miejsca.

Raptem Franek drgnął, jakby chciał otrząsnąć się z koszmarnego snu. Górną połowę ciała pochylił do przodu i sprawiał wrażenie, iż musi coś przezwyciężyć. Ugiął nogi w kolanach i zrobił krok przed siebie. Równocześnie, prawie z wysiłkiem, wydał gardłowy okrzyk:

— Naprzód! Odpowiedziało mu milczenie.

— Naprzód! Naprzód!

Powtarzał ten wyraz kilkakrotnie, jakby w obawie, że go zapomni. Znów nikt nie odpowiadał. W ciszę świata rzucał wciąż to samo zawołanie. Aż ochrypł.

Rem stała nieporuszona. Ktoś z grupy, która zatrzymała się naprzeciwko nich, zaczął wygłaszać całe przemówienie o tym, że bez Pamięci Wieczystej zginęłaby Ziemia, a więc trzeba koniecznie ratować Pamięć

Wieczystą.

— Rem! Kochana, opamiętaj się! — zawołał Franek rozpaczliwie. — Naprzód! Rozumiesz? Naprzód! Nie poruszyła się. Milczała, nie wiedząc dlaczego milczy.

— Rem, odpowiedz! — nalegał. — Czemu nic nie mówisz? Naprzód! Zniszczyć Pamięć Wieczystą! Zniszczyć tyrana! Rem! Powiedz, czyżbyś stchórzyła? Ty, Rem? Odpowiedz! Zaraz! Zaraz!

— Wracam na Ziemię… — rzuciła cicho jakby ze wstydem. I urwała. Dopiero teraz Franek przemógł jakiś wewnętrzny opór, który niemal Fizycznie przeszkadzał mu wyjaśnić to, co się działo z nimi wszystkimi. Teraz słowa potoczyły się jak lawina.

— Ty nie wiesz, o co chodzi! Nie znajdujesz się w pełni władz psychicznych. Ty i my wszyscy. Twoja wola jest osłabiona, jakby sparaliżowana. Urpianie narzucili ci to, co chcieli. Taką bezkrwawą przemocą chcą zmusić nas do poniechania szturmu. O, jacyż oni podstępni! Jacy nikczemni!

W tym miejscu Franek przełączył nadajnik na falę, którą mógł odebrać każdy w bliskiej okolicy.

— Urpianie próbują narzucić nam swoją wolę. To ich bodźce elektromagnetyczne wywołały w naszych mózgach z góry zaplanowane reakcje. Rozumiecie, bracia?! To nie wy przemawiacie, nie my przemawiamy — poprawił się — nie my mówimy, że trzeba odstąpić od zamiaru zniszczenia Pamięci Wieczystej. To oni mówią za nas, naszymi ustami do nas samych. Nie dajmy się zwodzić! Nie wierzcie swoim słowom. Ja także czuję ucisk w mózgu, gdy to mówię; gdy przeciwstawiam się obcej, narzuconej woli. Ludzie, zrozumcie! Jesteśmy w potrzasku myślowym. Jeśli nie oprzemy się przemocy Urpian, zginiemy z kretesem! Nawet gdyby oni ocalili Ziemię, my zginiemy jako ludzie: staniemy się cywilizacją żywych automatów! I — o zgrozo! — przystaniemy do naszych perfidnych prześladowców. Ale nie! Po stokroć —nie przystaniemy!! Nie możemy! Nie chcemy! Ludzie, nie wierzcie temu, co się dzieje w waszych mózgach. Nie wierzcie! Nie wierzcie…

— Franku! — usłyszał miękki kobiecy głos.

Był zbyt wstrząśnięty, by należycie ocenić ciepło, jakie dźwięczało w tym jednym słowie. Zaczął mówić szybko:

— Zrozum, pomyśl… Wszak przybyliśmy tu po to, żeby zniszczyć Pamięć Wieczystą. Żeby ocalić ludzką wolność. Nie zmieniliśmy zdania. Nie zaszło nic takiego, co skłoniłoby nas do cofnięcia się. A jednak wszyscy teraz paplamy jak papugi, że tylko Pamięć Wieczysta może ocalić Ziemię. To Urpianie spętali naszą swobodę myślenia. To oni dokonali zamachu na naszą wolność. Zamachu na ludzkość, na jej istnienie. Bo przecież ludzkość niewolna nie byłaby już ludzkością… Mnie się także chce wołać o odwrót, o odstąpienie od ataku, bo ucisk Urpian nie ustał. Ale przyrodzona człowiekowi miłość wolności jest niepokonana, silniejsza ponad wszystko! Nawet nad precyzyjną urpiańska technikę oddziaływania na ludzki mózg…

Rem czuła silny, nienaturalny ból głowy. Kłębiły się w niej w nieładzie wciąż nowe myśli o odwrocie. Zagłuszała je, powtarzając sobie, że Franek ma słuszność, że ma słuszność na pewno. Heroicznym wysiłkiem woli zmuszała się do zduszenia tamtych obcych i narzuconych pragnień.

Przychodziło jej to z trudem. Nie była w stanie wyrzec ani słowa. Spojrzała na Franka i kurczowo uczepiła się myśli, że nie musi dobierać stów ani wypracowywać dalszego działania. Nagle wydał jej się bohaterem. W tej egzaltacji odzyskiwała spokój i równowagę ducha. On, jej Franek, czuwa. Czuwa za siebie i za nią.

Ucisk na mózg ustępował. Powoli wracało uczucie własności myśli.

Pod głównymi urządzeniami dyspozycyjnymi Pamięci Wieczystej coś się kotłowało. Olbrzymiejące skrzydlate widma co chwila przysłaniały gwiazdy wiecznie pogodnego nieba, strzelając strasznymi, fosforyzującymi ślepiami. Co parę sekund dziwne fontanny kolorowych pyłów rozsypywały się, natychmiast niknąc w księżycowej próżni. Było ich coraz więcej, wytryskiwały z przodu, z tyłu, z boku — prędzej, wciąż prędzej, aż sprawiały wrażenie zupełnej ciągłości. Jak gdyby Księżyc wzbogacił się o atmosferę — nieprzejrzystą, gęstą, trochę niesamowitą.

Franek stanął raptownie. Ujął Rem silnie za ramię, zatrzymując ją na miejscu. Bał się o nią. I bał się, że zginą nie wykonawszy zadania. Dotarcie do Pamięci Wieczystej, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, było na pozór niepodobieństwem. Wydawało się pewne, że mido, rozporządzając tak rozległymi możliwościami, zabije każdego, kto zagrozi zniszczeniem głównych urządzeń. Bił się z myślami, kiedy usłyszał donośny głos Rem:

— Naprzód!

Usiłowała wyswobodzić się z uścisku jego ręki.

— Puść! — zawołała gwałtownie. — Nie cofniemy się ani o krok! Prawda, że się nie cofniesz? — dodała już łagodniej.

W powodzi świetlnych zygzaków przypominających błyskawice dotarli na miejsce. Nie byli sami. Z przeciwległej strony dotarła już czołówka jednej z grup.

W tym momencie ogarnął ich płomień. Olbrzymi, wszechogarniający, zda się oparty o ziemię i niebo. Ustąpiły przed nimi gęste pyły. Języki ognia z siłą huraganu mknęły do góry, parły na boki, opływały ich ze wszystkich stron.

Загрузка...