KATAKLIZM

Zanim Bernard i Silva zdecydowali się polecieć do Bieguna Południowego, odległego o sześć godzin lotu, wiele się zmieniło w przyrodzie: Przerażające znaki na niebie i ziemi nakazywały czujność, rozwagę i szybkość działania.

Jako człowiek dwudziestego szóstego wieku Bernard pojęciem „odpowiedzialność” ogarniał to, co zawierało się w ramach codziennej moralności. Ta zaś za jedyne i wyłączne zło uznawała krzywdzenie drugiego człowieka. Dawno przeminęły czasy wodzów i zdobywców, tyranów i męczenników. Nowy czas był prawdziwą erą człowieka, buj-ności życia i najpełniejszej wolności, której nie krępowało nic prócz nakazów sumienia. Nie musiano kontrolować ludzi, ich pracy i poczynań, gdyż każdy kontrolował sam siebie. Katastrofy pociągające tragiczne ofiary zdarzały się sporadycznie, lecz prawie nigdy nie były zawinione przez ludzi. Stanowiły po prostu złe owoce kapryśnego przypadku i ograniczoności ludzkiej wiedzy. Instytut Ochrony Człowieka rejestrował i badał wszelkie nieszczęśliwe wypadki. Nie miało to jednak charakteru śledztwa, tylko służyło poszukiwaniu sposobów jeszcze skuteczniejszego ograniczenia ich na przyszłość. Bernard Kruk, jako przewodniczący instytutu, koordynował te prace.

Nigdy wszakże dotąd nie zetknął się z kataklizmem na tak ogromną skalę. Nie znał dokładnie istoty tych dramatycznych wydarzeń, a ich rozmiarów zaledwie się domyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może to być katastrofa lokalna.

Najgorsze nadeszło wówczas, gdy podejrzana zorza poczęła przygasać i wreszcie skryła się w nieprzeniknionej ciemności. Już dawno zniknęły gwiazdy. Wszechobecna czerń wchłaniała bliższe i dalsze otoczenie. Bez okularów, przekształcających promieniowanie podczerwone w światło widzialne, nie dałoby się dostrzec własnej wyciągniętej dłoni.

Nastawiwszy okulary na największą jasność nocnego widzenia. Bernard i Silva mogli wprawdzie rozpoznać niektóre przedmioty bardziej odcinające się od otoczenia, lecz w dali, tam gdzie zgasła krwawiąca niedawno łuna, jak zła wróżba rozpanoszyły się słupy dymów (a może chmur?) wrośnięte w ziemię i w niebo niczym gigantyczne drzewa.

Równocześnie występowały zagadkowe, niespokojne zmiany w otoczeniu. Temperatura powietrza wzrastała, i to coraz gwałtowniej. Termometr przekroczył już graniczną wartość dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, charakterystyczną dla terenów objętych nocą polarną. Kiedy osiągnął trzydzieści stopni. Bernard nie miał wątpliwości, że stoją w obliczu przeogromnego wybuchu wulkanu. Można było wnioskować, że mieszkańcy rozległych obszarów zostali zaskoczeni, a w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu nikt nie ocalał. W myślach Bernarda liczba ofiar dwoiła się, troiła, dziesięciokrotniała. Antarktyda — najpóźniej zagospodarowana część świata — nie była zaludniona tak gęsto jak inne kontynenty, gdyż ze względu na specyfikę klimatu znaczne połacie zamieniono w rezerwaty przyrodnicze, a ludzkie osiedla rozgościły się przeważnie pośród przepastnych ogrodów.

Założywszy aparaty plecowe, pospiesznie wzbili się w górę. Bez dyskusji postanowili lecieć do Bieguna Południowego. Pojęcie to miało dwojakie znaczenie. Określało nie tylko geograficzny punkt, przez który przechodzi oś obrotu kuli ziemskiej, gdzie wszystkie drogi wiodą z północy na północ, lecz również piękne, nowoczesne miasto, jedną ze światowych metropolii.

Historia powstania tego miasta wiązała się z wielkimi odkryciami geograficznymi w dwudziestym wieku. W Międzynarodowym Roku Geofizycznym 1957/1958, przeszło pół wieku po zdobyciu bieguna przez Amundsena i Scotta, spotkały się tam — jak wcześniej było uzgodnione — ekipy amerykańskie i radzieckie. Założonej wtedy stacji nie zasypały śniegi, gdyż człowiek miał ją stale w swojej pieczy. Jako placówka badawcza rozrastała się z roku na rok. W początkach dwudziestego pierwszego stulecia była już miastem badaczy osiedlających się tu przeważnie na okres paroletni, najczęściej z rodzinami.

Później, gdy przystąpiono do regulacji klimatu świata, Antarktyda stała się frontem walki z przyrodą i terenem późniejszego z nią przymierza. Nie można było stopić lodowców, gdyż podniosłoby to poziom oceanów o kilkadziesiąt metrów. Zastosowano więc tak zwaną zasadę termosu. Po wstępnych zabiegach częściowej niwelacji gruntu pokryto lody warstwą termoizolacyjną. Na tym nowym podłożu zasadzono leśne rezerwaty, pola uprawne i kwitnące gaje, a pięknie rozbudowująca się stolica szóstej części świata zachowała prostą nazwę z czasów, gdy pionierzy zgrabiałymi z zimna rękami wbijali w lód żelazne słupy i klecili drewniane baraki.

Warunki lotu Bernarda i Silvy stawały się coraz trudniejsze. Dokuczało im gorąco, które przywodziło na myśl suchą piekielną łaźnię. Powietrze było mętne, drobniutki pył wulkaniczny bardzo ograniczał widoczność; tylko chwilami sięgała dwustu metrów — przy nastawieniu okularów podczerwonych na największą ostrość.

Zboczyli nieco, aby przynajmniej część drogi lecieć nad obszarem rozległego rezerwatu przyrody polarnej, gdzie pozbawiona izolacji warstwa lodowa utrzymywała temperaturę niższą od zera. Okazało się jednak, iż stale zalegająca tu gruba pokrywa śnieżna stopniała niemal zupełnie, tworząc jeziora mętnej wody zmieszanej z szaroczerwonawym pyłem. Miejscami potoki toczące się po zboczach wzniesień przypominały strugi mocno rozwodnionego szlamu.

Silne parowanie stwarzało klimat cieplarniany, co w połączeniu z wzrastającym zapyleniem powietrza utrudniało oddychanie. Każdy wdech parzył i dusił. Potęgowało się pragnienie.

Oboje poczęli jednocześnie odczuwać ból głowy, co mogło być objawem zatrucia. Wyczuwało się słaby zapach siarkowodoru, a nie można było wykluczyć, że atmosfera zawiera również tlenek węgla w niebezpiecznych ilościach. Nie mieli masek tlenowych ani żadnych przyrządów do analizy chemicznej. Któż by zabierał je naparodniową zwykłą wycieczkę?

Co prawda MC na razie tylko nieznacznie się zaróżowtł, lecz nie wiadomo jak długo będą zmuszeni lecieć w zatrutej atmosferze.

Częste zmiany zapachów wskazywały na pasmowe rozchodzenie się mas powietrza z domieszką gazów wulkanicznych o dość zróżnicowanym składzie. Przez kilka minut przebywali w strefie znacznego stężenia siarkowodoru, po czym znikł on zupełnie, atmosfera zaś nie wykazywała żadnych zmian poza słabym zakurzeniem.

Jednakże nie byli jeszcze za kręgiem zatrutego oddechu wulkanu. Widoczność raptownie skurczyła się do kilku metrów. Drażniący pyl czynił dalszy lot niezmiernie uciążliwym i zmuszał do stałej, bacznej obserwacji podręcznych urządzeń radarowych, jakie wchodziły w skład aparatów plecowych.

Każda chwila nieuwagi mogła pociągnąć zderzenie z pojazdem powietrznym; ludzie gremialnie usiłowali opuścić ten przeklęty obszar. Rakiety mknęły oczywiście znacznie wyżej.

Radiowa łączność, przelotnie nawiązana z kilkoma takimi samymi autolotnikami, nie pozwoliła rozpatrzeć się w sytuacji. Z dosyć sprzecznych danych wyłaniał się ogólny wniosek, że chodzi o gigantyczny wybuch wulkanu na którymś z amerykańskich połud- ników — u brzegów Antarktydy lub w obrębie jednego z pobliskich archipelagów. Było to daleko na zachód od sejsmicznych rejonów Ziemi Wiktorii oraz Wyspy Rossa z kulminacją Erebusa.

Bernardowi nie udało się dotąd pochwycić kontaktu z ludźmi, którzy znajdowali się w niebezpiecznej bliskości wybuchu. Świadkowie z terenów dość oddalonych od siebie nie tylko widzieli podobny rozbłysk i gaśnięcie łuny, lecz również odczuwali taki sam silny wstrząs. Większość z nich potraktowała go jako ostrzegawczy sygnał nakazujący ucieczkę z okolic katastrofy. Można było wnioskować, że ognisko wstrząsu tektonicznego było na znacznej głębokości i trzęsienie ziemi obiegło dużą część kontynentu. Niektórzy spośród przygodnych informatorów twierdzili, że przed godziną jeszcze słyszeli wielokrotnie wezwania SOS. Liczba ofiar musiała być ogromna.

— Zawróćmy — prosiła Silva.

— Dokąd? — zdziwił się Bernard.

— Do wody. Nieważne, jaka jest. Już nie mogę wytrzymać z pragnienia. Dopiero co minęli spienioną rzekę nieobecną na mapach, której rwący nurt — ży-wiołowo torujący sobie drogę przez pola, gaje, miasta, ogrody — unosił połamane gałęzie, drzewa, rozmaite przedmioty użytkowe, a nawet letniskowe domki. Bernard bał się, że mętna, odrażająca woda może zawierać trujące substancje wybuchu wulkanicznego.

— Nie możemy się cofnać kochana — powiedział serdecznie, ale stanowczo. — I czas nagli, i tamta woda była naprawdę niebezpieczna. Może spotkamy jakieś czyste źródło…

Uciął w pół słowa zrozumiawszy, że wyrwało mu się z ust kłamstwo. Nie wierzył w czy-sta wodę na trasie. Wyrzucał sobie to tanie pocieszenie Silvy, lecz nie chciał go sprostować.

Dłuższy czas lecieli w milczeniu. Widoczność znacznie się poprawiła, dzięki czemu zaryzykowali zwiększenie prędkości. Dawno już minęli rezerwat przyrody polarnej. Bernard obawiał się, że dalszy wzrost temperatury doprowadzi do topnienia lodowca pod warstwą izolacyjną, co zniweczyłoby możliwość ponownego zasiedlenia Antarktydy. Toteż przeraził się spostrzegłszy pod sobą dość obficie tryskające źródło. Silva, zauważywszy je, krzyknęła, że ląduje. Opadł obok niej.

Ciecz była przezroczysta i sprawiała wrażenie źródlanej wody. Bernard nie mógł jej zbadać pod względem chemicznym. Mimo to wiedział, że odradzanie Silvie napicia się z pewnością nie poskutkowałoby. Zresztą on sam odczuwał dojmujące pragnienie.

Dziewczyna pochyliła twarz nad taflą małego, powoli wypełniającego się wgłębienia. Zaczerpnąwszy dłońmi trochę upragnionego płynu, nie zaczęła jednak pić łapczywie, jak spodziewał się Bernard. Rozwarłszy dłonie wylała ciecz, która dopiero teraz, opadając ciągliwie i bezgłośnie, sprawiała wrażenie galaretowatej masy. Równocześnie grymas bólu wykrzywił jej twarz.

— Gorące? — spytał Bernard z przejęciem.

— Sparzyłam się — oznajmiła. — Ale nie jak ukropem; raczej żrącym kwasem. Bernard starannie oczyścił strumieniem dezynfekującego aerozolu dłonie Silvy, które piekły ją nieznośnie. Korciło go zbadać choćby pobieżnie, jaki to płyn, lecz dziewczyna porywczo zaoponowała:

— Nie dotykaj tego paskudztwa!

Przyznał jej słuszność. Przypatrzył się bacznie zawartości bajorka. Wyglądała na półpłynną substancję krystaliczną. Bernard podawszy Silvie pastylki orzeźwiajece, też połknął dwie. Nie skutkowały jednak, gdyż było za duszno. Wzlecieli w powietrze, kierując się według kompasu wprost na Biegun Południowy.

Kiedy Silva zaczęła zostawać w tyle. Bernard, zwolniwszy lot, zapytał z niepokojem:

— Czyżby twój silnik tracił moc?

— Nie. To ja… — zabrzmiała cicha, jakby zawstydzona odpowiedź. Głos był Stłumiony, nienaturalny.

Kiedy wylądowali. Bernard stwierdził z przerażeniem, iż Silva nie może utrzymać się na nogach. Położył ją na trawie delikatnie rozgarnąwszy warstwę pyłów, które wzbiły nieprzezroczysty, duszący obłok.

MC dziewczyny przybrał barwę pomarańczową, a po chwili czerwoną. Szybkie postępy choroby wymagały natychmiastowego klinicznego leczenia. Bernard popatrzył na mapę bezradnie: mieli przed sobą prawie pięćset kilometrów lotu. Cofanie się oznaczało przybliżenie do rozszalałego żywiołu. Zresztą dokąd mieli się cofnąć? Na dotychczasowej trzystukilometrowej trasie zastali teren doszczętnie wyludniony; dalej było chyba jeszcze groźniej. A w metropolii z pewnością ktoś pozostał. Musiał też jak najspieszniej przybyć do instytutu, by kierować akcją ratowniczą. Wkrótce powinni osiągnąć pas osiedli i rozproszonych willi okalających rezerwat, który minęli.

Bernard nie mógł ani zostawić Silvy na miejscu, ani pozostać z nią. Obszar był zagrożony pod wieloma względami. Żałował, że nie miał czym określić natężenia promienio twórczości. Daleko posunięta jonizacja powietrza nasuwała podejrzenie, iż cała okolica jest skażona. W ostatniej fazie lotu trudno było rozmawiać przez radio nawet na małą odległość.

Niewiele myśląc. Bernard mocno przytroczył Silvę do siebie i uruchomił aparat odrzutowy.

Wzbili się ciężko w powietrze. Lecąc nisko oglądali widoki, które nie napawały otuchą. Lasy, przeważnie iglaste, powiędły od suchego skwaru. Ziemia, przysypana delikatnym popiołem wulkanicznym, świadczyła o zagładzie i całkowitym zniszczeniu.

Silvę trawiła silna gorączka, którą Bernard czuł poprzez jej ubranie. Dziwiło go bardzo, że tabletki lecznicze nie skutkowały. Tymczasem powietrze jakby troszkę ochłodło, choć tylko do poziomu skwarnego dnia w tropikach. Liczył, że oddalili się od strefy zagrożenia. Widoczność była jednak nadal bardzo zła. W aparacie radiowym buczał jednostajny, złowróżbny szum. Zachodziła obawa, że coraz częstsze porywy gwałtownego wiatru przypędzą ciężkie chmury pyłowe.

Rozciągnięta na wznak Silva leżała na tarasie opustoszałej willi. Bluzę miała rozpiętą, głowę lekko odchyloną do tyłu. Najbardziej niepokojąca była wysoka gorączka. Bernard już teraz w ogóle nie pojmował, dlaczego utrzymywała się, mimo niewątpliwego przedawkowania środków na jej uśmierzenie. Sprawa wyglądała groźnie, lecz on nie mógł nic na to poradzić.

Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mocno nabrzmiałe, do krwi popękane wargi nieregularnie rozchylała w bolesnym grymasie. Bernard śledził gorący jej oddech. Bardzo nierówny, coraz słabszy puls kazał spodziewać się najgorszego. Zawieszony na szyi MC miał barwę wiśniową.

— Pić! — dobiegł uszu Bernarda cichutki szept.

Nie miał pewności, że go naprawdę słyszał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uległ złudzeniu.

Zbiornik na wodę był pęknięty i pusty. Pompy nie działały.

Nie było czasu na szukanie wody. Choć upał nieznacznie zelżał, a powietrze trochę się oczyściło, złe wieści nie pozwalały zostać tam dłużej. Zaraz po wylądowaniu Bernard spotkał dwie studentki, które na chwilę przerwały podróż powietrzną do Dancji, portu z przeciwległego wybrzeża kontynentu. Można było wnioskować z ich relacji, że niespełna sto kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali, nastąpiło pęknięcie gruntu połączonego z wylewem olbrzymich ilości lawy. Na razie skośnie wiejący wiatr ratował ich przed skutkami nowego kataklizmu. Chociaż potoki lawy mogły nie dojść do miejsca, w którym przebywali obecnie, jednak przy zmianie kierunku wiatru należało spodziewać się znacznego podwyższenia temperatury. Groziło to również dalszym zanieczyszczeniem atmosfery szkodliwymi gazami.

Mózg Bernarda pracował gorączkowo. Ze względu na stan zdrowia Silvy powinien był jak najprędzej lecieć z nią do walki. Co prawda automat, noszony pod skórą przez każdego człowieka, dokonywał z chwilą ustania pracy serca zastrzyku przedłużającego stan śmierci klinicznej do czterdziestu kilku godzin, ale była to niewielka pociecha.

Nie ulegało wątpliwości, że Silva umiera. Próby przywrócenia jej do przytomności nie powiodły się. Zapas paliwa w aparacie plecowym ledwo wystarczał na dotarcie jednej osoby do Bieguna Południowego, i to przy umiejętnym gospodarowaniu oraz dużej szybkości podróżnej.

W związku z dezorganizacją wywołaną przez kataklizm trudno było liczyć na uzupełnienie paliwa po drodze. Bernard długo rozważał, jaki kierunek lotu obrać. Mógł utknąć z pustym silnikiem w jakiejś niebezpiecznej okolicy. Obawy jego potęgował fakt, że dalekie huki, których kierunek trudno było ustalić, wskazywały na niepokojący rozwój wydarzeń.

Wniósł Silvę do wnętrza willi i ułożył na tapczanie. Była nieruchoma, żadne iskierki życia nie tliły się w matowej, a dziwnie czerwonej twarzy. Obrzuciwszy wzrokiem MC, zadrżał: jeszcze przed chwilą jarząca się tarcza była teraz czarna, co oznaczało śmierć kliniczną. Słabo świecący punkt w środku uspokajał, że aparatura działa, zapobiegając rozpadowi tkanek.

Tuż przed startem przyłożył dłoń do policzka dziewczyny. Wydawało mu się, że jest jeszcze gorętszy niż przedtem. A w każdym razie znacznie bardziej od otaczającego powietrza. Choć nigdy nie interesowała go medycyna, nie chciał uwierzyć, że gorączka podnosi się nadal w stanie śmierci klinicznej. Trudno było jednak zaprzeczać faktom.

Jeszcze bardziej przerażało Bernarda, że musi zostawić Silvę samą, nieświadomą własnego istnienia pośród tego nieszczęsnego pustkowia, gdzie nagła katastrofa wymazała zieleń drzew, stłumiła głosy ludzi, brzęczenie pszczół, śpiew ptaków i odarła niebo z czaru gwiazd.

Загрузка...