— Colibrea pogrążyła się pod ziemię. Ocalała część Północnego Przedmieścia. Głębokość obsunięcia ponad sto metrów. Dno zapadliny wypełniła lawa…
— Jak szybko wypełniła? — zapytał porywczo Franek Skiepurski.
Na ekranie wideofonu zatroskaną twarz młodego człowieka pokryły bruzdy namysłu.
— Chyba natychmiast — odrzekł niepewnie.
Franek siedział nieruchomo przy biurku. Nie byt to pierwszy meldunek tego typu. Co gorsza, wszelkie dane kazały przypuszczać, że nie ostatni.
— Czternaście zespołów ratowniczych w rakietach B-X, dziewięć typu C-4 i statek księżycowy uczestniczące w ewakuacji okolic zniszczonej Malwy nie wróciły do bazy i nie dają znaku istnienia…
Spieczone od gorąca wargi wyrzucały te słowa szybko, monotonnie, na pozór beznamiętnie.
Franek myślał gorączkowo o wydarzeniach tragicznych i niepojętych, które toczyły się jak lawina w ciągu ostatnich godzin, przygniatały swoim ogromem, oszałamiały. Centralny konkryt, czyli zespół mózgów krystalicznych znajdujący się właśnie w Biegunie Południowym, był przeciążony zadaniami podawanymi mu gorączkowo przez wielu uczonych. Elektroniczny kolos przeprowadzał nieprzerwanie drobiazgową analizę sytuacji, wypluwał mową świetlnych wykresów wnioski, domysły, propozycje, lecz mimo to nie mógł zadowolić swoich odbiorców. Chwila nie miała sobie równych w ludz kiej pamięci. A nawet w ludzkiej historii! Uczeni wymagali od siebie dużo, od centralnego konkrytu jeszcze więcej, a mimo to tajemnica straszliwej katastrofy, w zasięgu której pod burą dymną zasłoną leżała trzecia część kontynentu, wciąż pozostawała zagadką. Ziemia, ziejąca ogniem, zapadająca się gwałtownie, to znów strzelająca w górę całymi kilometrami sześciennymi skał, zdawała się żywym potworem opętanym żądzą mordu.
Niszczycielski oddech wulkanu nie zdążył jeszcze dotrzeć do Bieguna Południowego i poza silnym, upalnym wiatrem nie dostrzegano żadnych anomalii w przyrodzie. Olbrzymia lampa jądrowa, wisząca na wysokości dwóch kilometrów, oświetlała go — jak każdej nocy polarnej — białym dziennym światłem. Gdyby nie mrowie ludzkie ogarnięte grozą, nic by nie zakłócało spokoju tego miasta o harmonijnej, pięknej architekturze.
Przestronne arterie i rozległe place roiły się od przyjezdnych z połowy kontynentu, którzy w ostatnim momencie opuścili zagrożony obszar, tu spodziewając się znaleźć bezpieczny azyl, wyjaśnienie niepojętych zjawisk, obronę przed rozprzestrzeniającym się kataklizmem.
Niektórzy patrzyli na uroki otoczenia tak, jak gdyby chcieli po raz ostatni wrazić w pamięć wszystko to, co za chwilę stanie w morzu dymu i ognia. Silny blask sztucznego dnia, który mimo pogodnego nieba uniemożliwiał widzenie gwiazd, nie pozwalał również ocenić, czy ściana dymów, o której wiedziano, że jest odległa najwyżej o trzysta kilometrów, przybliża się czy też cofa napierana przez wiatr. Niemal zupełny brak łączności radiowej z terenami objętymi kataklizmem wzmagał lęk i osamotnienie przybyszów. Stwierdzono gwałtowny wzrost promieniotwórczości na obszarach objętych katastrofą, co z kolei silnie jonizowało powietrze. Wciąż doskwierał brak szczegółowych informacji.
Jedynym źródłem danych o ruchach obłoków pyłu i dymu były kosmiczne stacje naukowe, a zwłaszcza sztuczne księżyce, których orbity przebiegały nad Antarktyda. Ostatnio napływały uspokajające wieści: dymna ściana pod wpływem bocznego wiatru powoli, lecz nieustannie cofała się.
Napływały też regularne meldunki ze wszystkich stacji sejsmologicznych. Z miejscowości, gdzie zakłócenia uniemożliwiły łączność radiową, raporty posyłano rakietami. Według tych wszystkich doniesień wstrząsy podziemne występowały rzadziej i były słabsze, a ponadto bardzo oddalone. Nie nadchodziły wiadomości o sile wybuchów nowo utworzonych kraterów. Ogólne zagrożenie Bieguna Południowego oraz afrykańskich i australijskich południków przebiegających przez Antarktydę zdawało się zmniejszać.
Taką sytuację zastał Bernard, gdy — półżywy z wyczerpania i niepokoju o Silvę — ciężko opadł na taras Instytutu Ochrony Człowieka.
Jakże tragicznie przeżywał swą decyzję pozostawienia Silvy w stanie śmierci klinicznej na zagrożonym obszarze! Powinien łatwo ją odnaleźć, bo zaznaczył na mapie dokładnie współrzędne, ale to nie zmniejszało jego obaw. Nie wiedział, co zastanie w Biegunie Południowym, a przecież powinien natychmiast wysłać po Silvę rakietę sanitarną.
Franek powitał Bernarda z głęboką ulgą. Od początku tragicznych wypadków stracił z nim kontakt; nawet nie wiedział, czy żyje. Kierował wprawdzie ak Bernarda łączyły z Frankiem więzy serdecznego koleżeństwa. Teraz w jego towarzystwie nie czuł się tak samotny. Uważnie słuchał relacji z wydarzeń ostatnich godzin. Liczby ofiar niepodobna było ustalić nawet w przybliżeniu. Paruset uczestników ekip ratowniczych zaginęło bez wieści. Zapewne większość spośród nich nie żyła. Z niektórymi obszarami ogarniętymi klęską udało się już nawiązać łączność radiową. Najbardziej dziwiło, iż związek pomiędzy zniszczeniami wywołanymi działalnością wulkaniczną a promieniotwórczym skażeniem pozostawał nadal zagadkowy. Należało sądzić, że istniał chociażby ze względu na równoczesne wystąpienie obu zjawisk. Niemniej nasilenie ich było bardzo różne w rozmaitych miejscach. Nadto pewne tereny sąsiadujące z wybuchem wulkanu nie były skażone, gdy tymczasem niemal na przedmieściach metropolii ujawniono spore obszary o silnym natężeniu promieniowania. W najbliższych godzinach trzeba było określić i zasięg, i tempo rozprzestrzeniania się ogniska radioaktywności. O sytuacji w rezerwacie przyrody, opodal którego Bernard zostawił Silvę, informacje były fragmentaryczne. Pochodziły bądź od ratowników, którzy przelatywali nad tymi obszarami, bądź też od uchodźców posługujących się aparatami plecowymi. Liczba meldunków rosła z każdą minutą. Przeważały prośby o ewakuację. Ale tylko w nielicznych przypadkach wysyłano ratowników, ponieważ wciąż ich brakowało. Niektóre pojazdy wracały z dużym opóźnieniem, inne w ogóle nie wracały. Niemal równocześnie z przybyciem Bernarda odleciał ostatni zespół pojazdem powietrznym mogącym zabrać dwudziestu pięciu ludzi. Spodziewano się powrotu kilku dużych statków, lecz tylko od jednego dotarła wiadomość, że wyląduje wkrótce z transportem uchodźców. Bernard gorączkowo badał wszystkie te sprawy. W jego wyobraźni wciąż odżywała tragiczna chwila pożegnania Silvy. Czekała otoczona pustką, na kilkadziesiąt godzin zabezpieczona zastrzykiem przed groźbą zapadnięcia w nieodwracalny stan śmierci biologicznej. To dodawało mu teraz otuchy, że zdąży. Musi zdążyć! Miał jednak czym niepokoić się poważnie. Gdy znajomemu lekarzowi, który tego dnia dyżurował w instytucie, wspomniał o wzroście gorączki Silvy już po zarejestrowaniu przez konkryt śmierci klinicznej, ten pokręcił głową z niedowierzaniem. Położenie jego było o tyle kłopotliwe, że musiał sprostać jednoczesnemu wykonywaniu dwóch całkiem odrębnych zadań. Kierował rozkładem lotów ratowniczych, co wymagało dużej elastyczności w modyfikowaniu decyzji pod naporem sytuacji zmieniającej się z minuty na minutę, a ponadto zdalnie sterował inteligentnym łazikiem wysłanym po Silvę. Obrawszy taką drogę ratowania ukochanej, nie miał sobie nic do wyrzucenia. Posianie po nią załogowej rakiety wprawdzie załatwiłoby sprawę szybciej, uważałby to jednak za nadużycie swego stanowiska. Najmniejsze bowiem statki ratownicze, przeznaczone dla czterech osób, w ekstremalnych warunkach mogły pomieścić trzynastu pasażerów. Z okolic natomiast, gdzie zostawił Silvę, nie miał na razie żadnych wezwań. Gdy wrócił Franek, który przez jakiś czas przyjmował pojazdy przywożące ofiary kataklizmu, Ber powierzył mu koordynowanie kursu rakiet i w ten sposób mógł zająć się tylko prowadzeniem łazika. Był to aparat na tyle samodzielny, że w normalnych warunkach z powodzeniem dawał sobie radę bez jakiejkolwiek kontroli. Teraz jednak, z uwagi na pośpiech. Bernard chciał mu dopomóc w dotarciu do celu. Usprawiedliwia! się przed samym sobą — nie bezpodstawnie — że prowadząc robota na trasie paruset kilometrów, zdobędzie lepsze rozeznanie w rozwoju wypadków. Nadto mógł nawiązać kontakt z ludźmi na szlaku, udzielić pomocy im samym bądź dowiedzieć się o jeszcze innych potrzebujących ratunku. Po dotarciu natomiast do Silvy ingerencja w działania podejmowane przez łazik była nieodzowna. W chwili wysyłania go Bernard nie rozporządzał żadnym wyspecjalizowanym radiozwiadowcą z wbudowanym odpowiednim wyposażeniem diagnostycz-no-terapeutycznym. W tej sytuacji lekarz poradził mu nie opóźniać akcji i wysłać zwykły łazik szperacz nastawiony na odszukanie chorej i jej pospieszny transport. Umówili się, że, z chwilą dotarcia aparatu do Silvy, lekarz zbada ją zdalnie i w razie potrzeby za pomocą łazika przeprowadzi jakiś zabieg leczniczy, do czego pod ludzką.kontrolą był zdolny każdy automat zwiadowczy. W chmurach pyłów, które coraz częściej okrywały wszystko nieprzeniknioną zasłoną, pagórkowaty krajobraz tańczył w oczach. Z burych, gęstych mgieł chwilami wyłaniały się sygnalizatory i wejścia do szybów świadczące o tym, że pod uprawną ziemią pracują potężne zestawy automatów obsługujących kombinaty przemysłowe, które na miejscu przetwarzają skarby kopalne tych obszarów. Przy wzrastającej liczbie mieszkańców Ziemi trzeba było raz na zawsze rozładować zagęszczenie na jej powierzchni. Hasło: „Pod ziemię!” objęło przemysł, laboratoria, wielkie biblioteki książkowe, szpulowe i komputerowe oraz wszelkie urzędy. Alarm podniesiony z tego powodu przez zbiurokratyzowanych urzędasów skwitowano wzruszeniem ramion. W skali światowej akcja ta zwolniła miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, dotąd marnowanej na urządzenia nie wymagające ani uśmiechu słońca, ani oddechu wolnej podniebnej przestrzeni. Teraz jednak nic nie przypominało tu krajobrazu sprzed katastrofy. Rozległy i piękny kraj, jeszcze wczoraj tętniący bujnym życiem, wyludnił się całkowicie. Gorąca pustynna śmierć objęła we władanie wszystko, co tak niedawno było właśnie symbolem życia. Bernard określił na mapie położenie i zmarszczył brwi. Czyżby zabłądził? Znajdował się nad rezerwatem polarnym. Blisko dwieście kilometrów dzieliło go od willi, w której zostawił Silvę. Siedział nieruchomo kilkadziesiąt metrów pod ziemią w jednej z kabin Instytutu Ochrony Człowieka i nie spuszczał oczu z przestrzennego ekranu; odnosił wrażenie, iż coraz mniej panuje nad łazikiem. Zamglone kontury krajobrazu, oglądanego z małej wysokości, chwilami zlewały się w bezkształtną masę. Kiedy całkowicie rozpłynęły się w czerni. Bernarda ogarnął niepokój. Specjalny system przekaźników radiowych sprzęgniętych ze stacjami kosmicznymi pozwalał kierować łazikiem nawet przy znacznej jonizacji powietrza. Jednak w każdej chwili łączność mogła się pogorszyć, a nawet całkowicie zerwać. Wskazywały na to gęste chmury pyłów, przez, które robot radiozwiadowca mknął teraz do wyznaczonego celu. Promieniotwórczość powietrza związana była przypuszczalnie z zanieczyszczeniem popiołami wulkanicznymi. A tymczasem najświeższe meldunki przerażały, były wręcz apokaliptyczne. Jedno z miast zostało naraz wyrzucone w powietrze, powstały na jego miejscu potężny krater zalała magma, obszar zaś wokół niego zasypały pyty wulkaniczne. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów nikt nie ocalał. Dwa mniejsze osiedla zostały w krótkim czasie pokryte lawą, która wdarła się również do największej na kontynencie przetwórni węgla kamiennego, doszczętnie niszcząc podziemne urządzenia kombinatu. Rozmiary katastrofy pogłębiało wyraźne już gdzieniegdzie topienie się lodowca grubego miejscami na trzy kilometry. Tworząca się w ogniskach wybuchów wulkanicznych para wodna pod olbrzymim ciśnieniem wysadzała zwały lodu, które całymi kilometrami sześciennymi strzelały w górę. Wprawdzie ten rodzaj straszliwych wybuchów na razie ominął rezerwat przyrody, ale któż mógł zaręczyć, że podobne zniszczenia lada chwila nie ogarną tamtych okolic? Bernard raz po raz ocierał chustką kroplisty pot spływający mu po czole i policzkach: jego oczy roziskrzyły się nagłą nadzieją. Przetarł powieki wierzchem dłoni dla nabrania pewności, że nie śni. Oto wszechwładna na obrazie ciemność ustąpiła raptownie. Miejsce jej zajęła szeroka płaszczyzna, wprawdzie monotonna szarością osadzonych pyłów, lecz dokładnie widoczna, podobna z góry do jednobarwnej kołdry, którą przykryto uśpiony świat. Niska tundrowa roślinność gdzieniegdzie strzelała kępkami w górę. Spojrzał na przyrządy. Łazik sprawiał się bez zarzutu. Właśnie opuszczał rezerwat. W tych warunkach za pół godziny powinien być przy Silvie. Bernard wyobrażał sobie, jak z oddalenia czterystu kilkudziesięciu kilometrów ułoży ją delikatnie na elastycznych noszach, dostosowanych do tego typu transportu powietrznego. Później wzbije się ostrożnie w powietrze i dowiezie Silvę w miejsce na razie bezpieczne, gdzie czeka ją powrót do życia. Nagle skroś obrazu przebiegło kilka błysków. Bernard zadrżał z niepokoju. Zakłócenia nabrały żywiołowego charakteru: ekran upstrzyły drgające błyski. Przyrządy stwierdzały, że łazik tylko sporadycznie odbiera polecenia. Potem ekran pokryła mleczna mgła, a robot nie reagował na żadne rozkazy. Zagubienie radiozwiadowcy wstrząsnęło Bernardem do głębi. Ale fakt, że odmówił on posłuszeństwa w terenie zdawałoby się nie narażonym na przerwanie łączności radiowej, kazał mu wnikliwiej rozpatrzeć przyczyny jonizacji atmosfery. Wydawało się naturalne, że jest ona związana z radioaktywnością popiołu wulkanicznego. W takim razie jonizacja musiała być wydatniejsza na tych obszarach, gdzie wiatr przypędzał wulkaniczne chmury aniżeli tam, gdzie promieniowały tylko pyły uprzednio osadzone na powierzchni gruntu. Bernard połączył się z zespołem uczonych i polecił zbadanie tej zagadki. Natychmiast skorzystano z łazików, które znajdowały się w drodze po rannych i zabłąkanych; rozkazano robotom pobierać próbki powietrza oraz pyłu osadzonego na ziemi. Już wstępna analiza danych dała odpowiedź zaskakującą. Okazało się bowiem, że delikatny pył, zawarty w próbkach silnie zanieczyszczonego powietrza z wysokości kilku set metrów, nie wykazywał absolutnie zadniej radioaktywności. Natomiast popiół już osadzony na ziemi był wtórnie promieniotwórczy. Nasuwało to przypuszczenie, że promieniuje stały grunt i powierzchniowe warstwy skalne. Próbki geologiczne pobrane za pomocą płytkich sond potwierdziły ten stan rzeczy. Minerały leżące najwyżej zawierały znaczne domieszki pierwiastków promieniotwórczych rodziny uranu i toru oraz pochodnych produktów tych substancji. Radioaktywność szybko malała w miarę zagłębiania się sond. Czterdzieści metrów pod powierzchnią nie było już śladów promieniotwórczości. Dotyczyło to wszystkich rodzajów skat, nawet granitu, z którego, począwszy od dwudziestego pierwszego wieku, uzyskiwano uran na skalę przemysłową. Co dziwniejsze, głębiej położone warstwy zostały w wyniku procesów na razie nie zbadanych całkowicie wyjałowione z promieniotwórczych substancji. Jakiś nie znany czynnik wypchnął je ku powierzchni, powodując skażenie terenu. Kombinat myślowy w Biegunie Południowym dostał z kolei i tę zagadkę do rozwiązania. Co spowodowało wypieranie atomów pierwiastków promieniotwórczych z warstw głębszych na powierzchnię, z tak żelazną konsekwencją i oszałamiającą szybkością? Bernard zdawał sobie sprawę, że nadzieja uratowania Silvy bardzo zmalała. Wprawdzie wiedziano, że łazik, który miał ścisłe instrukcje, samodzielnie leci ku wskazanemu miejscu i, jeśli nieprzewidziane przeszkody nie udaremnią mu tego, ułoży Silvę na noszach i przywiezie ją. Niestety, owe nieprzewidziane przeszkody mogły być tak różnorodne, że wystąpienie ich było bardzo prawdopodobne. Skażenie terenu mogło udaremnić łazikowi wszelką orientację: mógł też zostać zaskoczony przez niszczący udar sejsmiczny. Bernard rozważał w najwyższym zdenerwowaniu tę dramatyczną sytuację. Nie rozporządzał w tej chwili żadnym odpowiednim pojazdem. Wprawdzie spodziewano się przylotu kilku mniejszych i większych statków, ale czekały na nie tysiące ludzi zagrożonych w miastach, letniskowych osiedlach i przygodnych biwakach lub zaskoczonych w drodze przez wrogie żywioły. Ich wołanie o ratunek odbijało się o ziemię i niebo na różnych zakresach fal radiowych. A celem tych wezwań był właśnie on. Kierował wielką akcją ratowniczą, pierwszą za swojego pokolenia, a nawet pierwszą od bardzo dawnych czasów — od kiedy ludzie zaprzestali wojen. Czy Silva — sama jedna, bezbronna, porażona śmiercią — mogła w tej sytuacji być głównym przedmiotem troski Bernarda, chociaż pozostawała nim w jego sercu?… Gdy statek z grupką ludzi wyratowanych z jakiegoś płonącego miasta oznajmił swe przybycie. Bernard przeżył ostatnią, najcięższą próbę. Przerzucił pospiesznie stos raportów i wydobył jeden, odłożył go, pomyślał, przejrzał nerwowo dalsze, aż wzrok jego spoczął na meldunku z okolic Ziemi Galileusza. Wycieczka trzydzieściorga dzieci wraz z wychowawcą pozostała w silnie zagrożonym terenie. Bernard spojrzał raz jeszcze na odłożoną kartkę, ale dołączył ją do reszty i polecił pilotowi udać się po dzieci, podając dokładne współrzędne ich miejsca pobytu. Chociaż Biegun Południowy trzymał się jeszcze i poza uciążliwym skwarem nie było tu niepokojących zjawisk przyrodniczych, naukowcy skupieni w Instytucie Ochrony Człowieka stanęli w obliczu nowych, jeszcze bardziej niepokojących faktów. Wszystko zaczęło się od nadziei, ba! — prawie pewności uratowania Silvy. Bernard aż zadrżał z wrażenia usłyszawszy sygnał łazika wysłanego po dziewczynę. Radiozwia-dowca meldował, że wykonał zadanie, zabrał Silvę i zbliża się z nią do bazy. Powinien przybyć za dwadzieścia minut. Gdy nadeszła wiadomość o wylądowaniu robota, Bernard był przekonany, że Silva ocalała. Tym okrutniejszym ciosem była dla niego wiadomość, że łazik przywiózł trupa dziewczyny, której już nic nie zdoła przywrócić życiu. Boleść po utracie ukochanej nie mogła jednak przysłonić niepojętych okoliczności, jakie towarzyszyły tej śmierci. Przeprowadzona przez lekarza sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci biologicznej była wysoka temperatura ciała. Jeszcze teraz wynosiła ona czterdzieści siedem stopni, czyli znacznie przekraczała temperaturę powietrza. Powód tego szokującego zjawiska pozostawał nie wyjaśniony. Brak śladów ognia na ubraniu wykluczał możliwość pożaru. Zapisy warunków atmosferycznych na trasie lotu upewniały, iż temperatura powietrza nie przekroczyła czterdziestu jeden stopni. Wyższa była natomiast wewnętrzna ciepłota organizmu — i to jeszcze wiele godzin po śmierci. A więc Bernard nie pomylił się, mówiąc o rozgrzaniu ciała już w stanie śmierci klinicznej. Dalsze godziny poważnie skomplikowały sytuację. Żywiołowa ulewa, połączona z niesamowitym nasileniem piorunów, przypominająca najgwałtowniejsze tropikalne burze, nie ustawała ani na chwilę, a meldunki z terenu wskazywały, że zasięgiem swym ogarnęła znaczną część kontynentu. Spienione potoki brudnej wody, aż gęstej od zanieczyszczeń produktami wulkanicznymi, wiązały spęczniało niebo z ziemią, na której działo się coraz gorzej. Łączność radiowa była z minuty na minutę coraz bardziej ograniczona. Kosmiczne stacje przesyłowe nie mogły już sprostać zadaniom. Zaznaczone barwnie na specjalnej mapie wielkiego monitora obszary radiowo nieczynne rozszerzały się zastraszająco. Trzecia część Antarktydy, świecąca wiśniową czerwienią, była niema na wszystkich zakresach fal. Powleczone żółto regiony utrudnionego odbioru radiowego obejmowały jeszcze rozleglejsze krainy. Co gorsza, zielony obszar wokół Bieguna Południowego kurczył się zastraszająco, aż wreszcie pochłonęła go żółtość, a potem czerwień. Biegun Południowy tracił łączność radiową ze światem i korzystano już niemal wyłącznie z pomocy rakiet pocztowych. Bernard wysilał się jak mógł, odbierał komunikaty o sytuacji i przekazywał je tam, gdzie były najniezbędniejsze. Wspierał go w tym Franek, lecz coraz częściej dane docierały w strzępach, więc trudno było na nich polegać. Obaj zdawali sobie sprawę, że wkrótce zarówno nasłuch, jak nadawanie będą bezcelowe. Tymczasem szczególne poruszenie wywołała wiadomość, że lekarz dyżurny instytutu, który dokonał sekcji zwłok Silvy, zapadł na tę samą chorobę. Podejrzewając dużą jej zaraźliwość, zakazał wstępu do jednego z mniej używanych pomieszczeń, które zamie-nił w szpitalną separatkę dla siebie. Tłumaczył, że korzysta z najlepszego zautomatyzowanego sprzętu diagnostycznego i terapeutycznego, a izolacja jest jedyną gwarancją, że choroba się nie rozprzestrzeni. Co godzinę przekazywał też własne spostrzeżenia. Badania te nabierały szczególnej wagi w obliczu ostatnich meldunków z miasta, do-noszących o czterech przypadkach tajemniczych zachorowań z objawami niepokojąco wysokiej gorączki, która nie dawała się obniżyć. Wydawało się, że lekarz panuje nad sytuacją, gdy nagle jak grom z jasnego nieba komputery przekazały wiadomość o jego śmierci. Po dramatycznej naradzie z naukowcami i władzami metropolii Bernard zarządził ewakuację Bieguna Południowego. Chorych, dotkniętych tą zagadkową chorobą, izolowano i przewieziono do szpitala w Pretorii. Wideofonicznie włączył się Franek, który z pobliskiego gabinetu kierował przygotowaniami do ewakuacji miasta. — Pochwyć natychmiast centralę europejską — powiedział bardzo szybko i zniknął z ekranu. Warszawę było słychać źle. Z chaosu trzasków i zgrzytów Bernard wyłowił zaledwie urywki słów. Zrozumiał, że podawano dane o promieniotwórczym skażeniu nowych obszarów. Po chwili komunikat się urwał. Bernard połączył się z Frankiem dla wyjaśnienia sprawy. Odpowiedź przeraziła go: tereny ogarnięte katastrofą leżały nie tylko na Antarktydzie.