BŁYSKAJĄCA

Pod nami czarne, wyiskrzone gwiazdami niebo. Nad nami kłębiące się morze chmur. Właściwie może być i odwrotnie. Gdy znika ciężar, określenia: „nad nami” czy „pod nami” tracą sens. Wystarczy jednak włączyć silniki, a pojęcia owe odzyskają swe zwykłe, zrozumiałe znaczenie.

To, co przeżywamy, poczyna również coraz bardziej tracić sens. By nabrało sensu, nie wystarczy jednak samo włączenie silników. Trzeba na to systematycznych badań i dociekań, a przede wszystkim czasu. Tymczasem jedno niezrozumiałe dla nas wydarzenie goni drugie, jeszcze dziwniejsze i mniej zrozumiałe, tak iż nikt niczego nie potrafi wyjaśnić do końca.

Nasz kosmolot porusza się w tej chwili jako sztuczny satelita Błyskającej. Od powierzchni tej planety dzieli nas odległość kilku tysięcy kilometrów, toteż zakrywa nam ona spory obszar nieba, przysłaniając systematycznie co dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut pomarańczowe słońce Tolimana B.

Przybyliśmy tu dwa dni temu. Przybyliśmy z własnej woli. Mocą własnych silników. „ustawiliśmy” kosmolot na eliptycznej orbicie.

Jak to się stało? Przecież dysponowaliśmy po katastrofie tylko resztką masy odrzutowej, która nie wystarczyłaby nam nawet na zejście z obecnej orbity i wylądowanie na Błyskającej. Skąd wzięła się niezbędna do złożonego manewrowania masa odrzutowa? Nie wiemy. Wiemy tylko, że się znalazła wówczas, gdy nam jej najbardziej było potrzeba, i że nie mógł to być przypadek.

Ósmego dnia od przelotu obok Tolimana B prędkość kosmolotu spadła do zera i rozpoczęło się przyśpieszanie jego ruchu w przeciwnym kierunku. Przez pięć dni tajemnicze pole rozpędzało nasz statek z przyśpieszeniem 4,3 g, potem przez pięć dni hamowało jego lot tak, iż zanim dotarliśmy znów do Układu Tolimana, utraciliśmy zupełnie zdobytą uprzednio prędkość.

Wówczas ustało działanie tajemniczej siły. Zniknęła przygniatająca nasze ciała prasa. Mogliśmy oddychać swobodnie.

Pod koniec tego niezwykłego hamowania byliśmy u kresu wytrzymałości. Gdyby nie kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe i środki medyczne, nie wiem, czy kto z nas przetrzymałby tę dwudziestoparodniową próbę. Dlaczego mieszkańcy Układu Tolimana wybrali właśnie takie przyśpieszenie? Dlaczego nie zastosowali mniejszego, przy którym moglibyśmy chociaż poruszać się po statku? Albo też większego, które mogłoby nas pozbawić życia?

W owej chwili nie było jednak czasu na dyskusje. Wyłonił się nowy problem. Prędkość kosmolotu względem środka masy układu spadła do zera bynajmniej nie w pobliżu Błyskającej ani też Juventy, lecz tam, gdzie równoważą się siły grawitacyjne Tolimana A i Tolimana B.

Oczywiście stan taki mógł trwać tylko krótki czas, gdyż, na skutek niewielkich różnic w rozkładzie ciążenia oraz ruchu składników Układu Tolimana, kosmolot opuściłby punkt względnej równowagi sił i został przyciągnięty przez jedną z gwiazd. Znów przeżyliśmy kilkadziesiąt godzin niepewności. Cóż z tego, że znikło działanie wzmożonego przyśpieszenia, jeśli powstało nowe niebezpieczeństwo?

Ze wzrastającym niepokojem śledziliśmy ruch świetlnej wskazówki grawiskopu. Czyżby któraś z gwiazd Tolimana miała stać się naszym grobem?

Wypadki potoczyły się inaczej. Oto niespodziewanie świetlna plamka grawiskopu zaczęła zmieniać położenie, oddalając się zarówno od Tolimana B, jak i Tolimana A. Nie odczuliśmy jednak przyśpieszenia. Jakaś nieznana i rosnąca siła grawitacyjna przy-ciągała ku sobie kosmolot.

Zaczęliśmy systematycznie, punkt po punkcie, przeszukiwać niebo w okolicy wyznaczonej grawiskopem. Nic jednak nie mogliśmy dostrzec. A przecież tajemnicze ciało musiało mieć albo gigantyczne rozmiary, albo być tuż, tuż.

Niedługo czekaliśmy na rozwiązanie zagadki. Niespodziewanie w odległości kilometra. od nas pojawiła się kula o promieniu kilkunastu metrów. Jej błyszcząca jak lustro powierzchnia odbijała obraz otaczających gwiazd. Statek (byliśmy wszyscy pewni, że jest to statek mieszkańców Układu Tolimana) ukazał się na ekranie radarowym tak nagle, iż nie ulegało wątpliwości, że jego załoga musiała podprowadzić go do nas pod osłoną wygaszania fal elektromagnetycznych. Silniki statku nie pracowały. Zdążaliśmy ku sobie tylko pod wpływem siły ciążenia.

Zoe tkwiła teraz nieprzerwanie przy pulpicie centrali łączności, nadając sygnały na coraz to innych zakresach. Niestety, radio milczało tak jak poprzednio. Błyskająca co prawda nadal nadawała swe „komunikaty”, ale znajdowała się w zupełnie innym punkcie nieba niż tajemniczy siatek.

Kula była coraz bliżej. Dzieliło nas od niej trzysta metrów, potem dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia, wreszcie dziesięć metrów. Jaro czuwał w kabinie nawigacyjnej. Mimo iż siły przyciągania były niewielkie, zderzenie, wobec dużej masy bezwładnej, mogło pociągnąć za sobą poważne niebezpieczeństwo.

Gdy powierzchnia kuli znalazła się w odległości zaledwie trzech metrów od krawędzi satelotu, włączyliśmy na chwilę nasze silniki.

Automatyczny pilot tak precyzyjnie kierował ich pracą, że zetknięcie się obu statków przypominało opadanie kartki papieru na stół.

Oczekiwaliśmy teraz zjawienia się gości. Minęło jednak pół godziny, a od strony rzekomego statku nie dochodził nas żaden sygnał radiowy czy dźwiękowy.

Szu zdecydował się wreszcie wysłać na zwiady robota łazika. Cała powierzchnia kuli pokryta była odbijającą światło substancją. Robot okrążył oba statki w odległości kilkudziesięciu metrów z niewielką prędkością i nie przekazał żadnych informacji. Dopiero po wylądowaniu łazika na powierzchni kosmolotu, tuż przy styku obu statków, zauważyliśmy, że lustrzana warstwa nie była zbyt gruba. Tam, gdzie strumień materii wyrzucanej przez nasz zespół silników uderzył na moment w powierzchnię kuli, można było dostrzec zmętnienie, a nawet roztopienie warstwy lustrzanej, pod którą ukazała się jakaś krystaliczna, ciemna substancja.

Zbliżywszy pojazd do owych miejsc Jaro i Ast przystąpili do badania składu chemicznego obu warstw, a Dean na podstawie wskazań grawiskopu obliczył masę i gęstość kuli.

Wyniki tych badań były zaskakujące. Rzekomy statek okazał się jednorodną bryłą… lodu. I to lodu powstałego z ciężkiej wody. Lustrzana warstwa powierzchniowa zabezpieczała najwidoczniej bryłę przed roztopieniem w promieniach gwiazd Tolimana. Żadnych urządzeń technicznych nie było ani wewnątrz, ani też na zewnątrz kuli.

Jakiemu celowi służyła ta kula, nie potrafiliśmy dociec. Jaro wyraził przypuszczenie, że jest to magazyn ciężkiej wody służącej do zaopatrywania statków kosmicznych lub orbitalnych central energetycznych. Ast i Szu sądzili, że może to być po prostu zagubiony zbiornik paliwa większego statku kosmicznego. Pozostawało faktem, że w naszym posiadaniu znalazło się co najmniej dziewięć tysięcy ton ciężkiej wody, świetnie nadającej się do wykorzystania w silnikach jako masa odrzutowa.

Nie wszyscy u nas przypisywali ową zdobycz splotowi przypadków.

— Mnie wydaje się — mówiła Zoe — że czas już zrewidować poglądy na wszystko, co się z nami dzieje. Zbyt dużo zjawisk przypisujemy przypadkowi, nie biorąc pod uwagę,że im jest ich więcej, tym mniejsze mamy do tego prawo. Zgoda, że katastrofa RER była przypadkowa. Ale przecież później wiele faktów wskazywało, że działają tu świadomie jakieś siły zewnętrzne. Pojawienie się pola hamującego czy przyśpieszającego ruch kosmolotu mogło być przypadkiem? Nie mogło. Wartość, jaką osiągnęło to przyśpieszenie, również chyba trudno uznać za przypadkową. Można co prawda przyjąć za przypadek fakt, że wartość ta odpowiadała granicy wytrzymałości organizmu ludzkiego, ale czy można uważać za przypadek to, że prędkość nasza spadła do zera właśnie tu, między Tolimanem B a Tolimanem A? Nie można!

— Czyżbyś przypuszczała, że celowo zatrzymano kosmolot właśnie w pobliżu kuli z ciężką wodą? — rzekł Dean, marszcząc brwi.

— Oczywiście. A raczej zorganizowano wszystko tak, abyśmy mogli dowolnie wybrać kierunek lotu. Po prostu — stwierdzono, że nie mamy masy odrzutowej i…

— Nie tak znów „po prostu” — przerwała Ast. — Skąd mogli wiedzieć, jakiego rodzaju masa odrzutowa nadaje się do naszych silników?

— Stanowczo twierdzę, że nie doceniamy możliwości gospodarzy Układu Tolimana.

— A ty przeceniasz! — odpaliła Ast.

— Jeśli potrafili stwierdzić, na jakiej fali pracuje w danej chwili nasza telewizyjna aparatura odbiorcza oraz określić wszystkie zasady, na których oparliśmy przekazywanie obrazów… — dorzucił Dean.

W tej chwili zresztą zagadnienie, skąd wzięła się ciężka woda, nie było sprawą najistotniejszą. Najważniejsze, że ogromny jej zapas czynił nas panami swej woli.

Uwaga nasza skoncentrowała się więc na Błyskającej. Ku niej to właśnie skierowaliśmy kosmolot po zaopatrzeniu go w masę odrzutową.

Teraz od dwóch dni krążymy wokół Błyskającej i przez grube warstwy chmur usiłujemy zebrać jak najwięcej danych o tym, co znajdziemy na jej powierzchni. Błysków już od dwóch dni nie dostrzegamy. Zanikły, gdy weszliśmy na tor wiodący do tej planety. Mimo skrupulatnych poszukiwań różnymi metodami nie udało się nam dotąd odnaleźć żadnego satelity Błyskającej. Czyżby stacjonarny pierścień orbitalny emiterów był tylko tworem naszej wyobraźni? A może, podobnie jak z kulą ciekłego wodoru, działają tu jakieś urządzenia maskujące?

Jeśli chodzi o cel tych emisji promieniowania, to trzeba unikać wyciągania zbyt pochopnych wniosków. Przypuszczenie, że jest to sygnalizacja zmierzająca do zwrócenia naszej uwagi na Błyskającą, ma coraz mniej cech prawdopodobieństwa. Czyż gospodarze Układu Tolimana sięgaliby do tak prymitywnych metod, gdyby chcieli się z nami porozumieć?

Powłoka chmur otaczająca Błyskającą jest stosunkowo gruba i — jak wykazały obliczenia i bezpośrednie badania za pomocą łazika — mgła sięga do samej powierzchni planety.

Błyskająca ma masę ponad dwa razy większą niż Ziemia, co przy promieniu siedem tysięcy sześćset pięćdziesiąt kilometrów sprawia, że każdy kilogram masy waży na powierzchni tej planety 1,4 kilograma. A więc zaprawa w postaci wzmożonego przyśpieszenia przez niemal całą drogę z Układu Proximy do Układu Tolimana przyda się nam znakomicie.

Rzeźba powierzchni planety jest mało urozmaicona. Gór skalistych o poszarpanych erozją zboczach nigdzie tu nie dostrzegliśmy, mimo szczegółowych zdjęć radarowych i podczerwonych. Nie brak za to niewielkich wzniesień, wzgórz i rozległych dolin. Otwartych zbiorników wodnych spotykamy tu niewiele. Największy nie dorównuje powierzchnią północnej części ziemskiego Atlantyku. Gdzieniegdzie wznoszą się utwory przypominające góry pierścieniowe lub wielkie kratery meteorytowe — są to jednak twory chyba sztuczne. Nawet przy niedużym powiększeniu można zauważyć na powierzchni wyraźne ślady planowej zabudowy większych terenów. Są to prawdopodobnie miasta i zespoły budowli przemysłowych. Te urbanistyczne kompleksy skupiają się często wokół owych sztucznych gór pierścieniowych.

Niestety, gospodarzy planety nie udało nam się dostrzec, a wysłanie łazika do owych budowli nie byłoby celowe. Mieszkańcy ich mogliby to uznać za jakiś wrogi akt, za przygotowanie do ataku czy coś w tym rodzaju. Musimy działać z wielką ostrożnością, gdyż istoty zamieszkujące Błyskającą mają z pewnością wiele powodów do nieufności.

Stosując duże powiększenia, obserwujemy dość często ruchy niewielkich tworów — są to prawdopodobnie jakieś pojazdy komunikacyjne. Poruszają się zarówno po powierzchni planety (zaobserwowaliśmy coś w rodzaju dróg), jak i w powietrzu, przy czym niektóre z nich mimo dużej gęstości atmosfery rozwijają znaczną prędkość.

Dziś śledziłam przez cztery i pół godziny ruch takiego szybkiego pojazdu, zdobywając jeszcze jeden dowód, iż jest to środek komunikacji. Pojazd ów wyruszył z jednego „miasta” i wylądował w innym.

I oto wyłonił się dylemat. Istnieją niezbite dowody, że Błyskająca jest siedliskiem wysokiej cywilizacji, a jednocześnie wyniki badań atmosfery tej planety zdają się wykluczać możliwość istnienia tam życia, przynajmniej według naszych pojęć, to jest życia opartego na białku węglowym. Gospodarzami Błyskającej nie mogą być więc Urpianie, lecz jakieś inne, nie znane nam istoty.

Co się jednak stało z Urpianami? Może wybici zostali przez tubylców, gdy piętnaście wieków temu przybyli do Układu Tolimana? Może wywędrowali gdzieś dalej? Może zresztą osiedlili się na Juvencie, gdzie jest pod dostatkiem wolnego tlenu?

Nawet w najniższych warstwach atmosfery Błyskającej wolnego tlenu nie znaleźliśmy. Okazało się, że wyniki pierwszych badań, jeszcze z księżyca Urpy, były poprawne.

Atmosfera Błyskającej składa się z fosgenu (ok. 20 %), tlenku węgla (12 %) i pary wodnej. Jest więc wybitnie toksyczna. Przecież fosgen to niebezpieczny gaz duszący, stosowany podczas pierwszej wielkiej wojny dwudziestego wieku. Zawartość 0,15 % tlenku węgla (czadu) w powietrzu jest już niebezpieczna dla życia, a 1 % powoduje w krótkim czasie śmierć. Obecność fosgenu wskazuje, że atmosfera Błyskającej zawierała kiedyś duże ilości chloru, który połączył się z tlenkiem węgla, tworząc właśnie fosgen. Skąd wzięły się tak wielkie ilości chloru w atmosferze Błyskającej — nie wiadomo.

Syntezie fosgenu sprzyja ponadto światło słoneczne. Czyżby w okresie przebiegania tej reakcji powłoka chmur nie była tak gruba i promienie Tolimana B mogły przenikać przez nią swobodnie?

W atmosferze Błyskającej spotykamy również dwutlenek węgla i pewne nieznaczne ilości azotu oraz gazów szlachetnych, przede wszystkim helu.

Nieduża odległość od Tolimana B sprawia, że panuje tu średnia temperatura osiemdziesiąt sześć stopni Celsjusza. Tak więc jest zupełnie wykluczone, abyśmy mogli po wylądowaniu poruszać się po powierzchni planety nie tylko bez masek tlenowych, ale również bez skafandrów zaopatrzonych w aparaturę chłodzącą. Zresztą i ciśnienie jest tu niezbyt przyjemne, bo na poziomie największych zbiorników wodnych wynosi ponad jedenaście atmosfer.

Do tej chwili nie udało nam się zauważyć szaty roślinnej. Jest to jednak zupełnie zrozumiałe. W tak różnych chemicznie i fizycznie warunkach istnienie ziemskich czy temiańskich roślin jest niemożliwe. Życie tu musi mieć również zewnętrznie zupełnie inne formy.

Sygnały nadajemy nieprzerwanie, ale nic nie wskazuje, aby ktoś je odbierał, a zwłaszcza próbował odpowiadać.

Dziś, po dłuższej dyskusji, postanowiliśmy wreszcie wylądować. Wybraliśmy jedno z większych „miast”, a lądowiskiem ma być obszerny plac w odległości dziewięciu kilometrów od zespołu budowli otaczających potężne źródło energii mikrofalowej wysyłanej w kosmos (?). Może stąd czerpią energię zasilającą emitery orbitalne?

Za dwie godziny włączamy silniki i wchodzimy w atmosferę pierwszej w Układzie Tolimana planety, na której ma stanąć stopa mieszkańca Ziemi.

Co nam przyniesie przyszłość? Kto wie? Dlatego jeszcze przed lądowaniem nadaję tę garść notatek, które na gorąco pisałam w ostatnich dniach. Dotrą one do Astrobolidu za dziewięć dni. Gdzie będziemy w tym czasie?

Na tym kończą się bieżące notatki Daisy Brown nadawane w regularnych odstępach czasu w kierunku Astrobolidu. Dalsze wspomnienia zostały opracowane przez Daisy Brown w drodze powrotnej na Ziemię.

Загрузка...