KRÓLIKI DOŚWIADCZALNE

Zoe nazwala swego syna Lu. Od słowa lumen — światło, na pamiątkę odzyskania wzroku. Dean powiedział kiedyś o nim żartem: Urpianin. Ale Zoe nie znosiła tego przezwiska i nikt z nas więcej go nie powtórzył.

Dziecko było normalne, zdrowe, żadnymi zewnętrznymi cechami nie różniło się od innych dzieci ludzkich. Miało śniadą cerę, czarne, połyskliwe włoski i skośne oczka z mongolską fałdą.

Na tę ostatnią cechę zwróciła uwagę dopiero po tygodniu Ast.

Zoe była córką Francuza i Szwedki. Rodzice jej nie mieli przodków obcokrajowców, a tym bardziej Azjatów. Owa charakterystyczna cecha nie mogła być odziedziczona po matce.

— A więc po kim? — zadawaliśmy sobie pytanie.

Zoe twierdziła uparcie, że w ogóle nie miała kochanka. Dzieworództwo też było wykluczone, bo miałaby wówczas córkę, a nie syna.

Ktoś musiał więc być ojcem dziecka, a owa mongolska fałda wskazywała niedwuznacznie na Szu. Wszak był on jedynym Azjatą w załodze RER.

Zoe nie potrafiła niczego wytłumaczyć. Zaprzeczała kategorycznie przypuszczeniu, że Szu był jej kochankiem, jednocześnie nie oponowała, gdy doszukiwano się podobieństwa między nim a dzieckiem. Twierdziła po prostu, że nie wie, jak się to stało.

Jeśli Zoe świadomie czy nieświadomie nas okłamywała i przebieg ciąży był zupełnie normalny, pozorne zaś przyśpieszenie spowodowane było amnezją związaną z rzekomym snem, to wówczas proste wyjaśnienie samo się nasuwało, bez szukania ingerencji gospodarzy Układu Tolimana.

Dziewięć miesięcy temu byliśmy wszyscy sześcioro w kosmolocie, lecąc z Układu Proximy do Układu Tolimana. Ten fakt pozostawał poza dyskusją, a w miarę jak płynęły dni, dziecko ujawniało coraz więcej cech rasy żółtej.

W tych warunkach nic dziwnego, że stosunki między Zoe a Ast bardzo ochłodły. Geofizyczka dawała coraz częściej do zrozumienia, że podejrzewa swego męża o zdradę. Zresztą Szu nie zaprzeczał, że dziecko może być jego, sam wykrywał podobne cechy. Studiował kiedyś antropologię i mógł być tu dużym autorytetem. Sytuacja zdawała się go bawić, jakkolwiek początkowo był zdziwiony i zaskoczony. On też kategorycznie potwierdził słowa Zoe, ale to tylko wzmagało podejrzenia Ast.

W miarę jak upływały dni, atmosfera w naszym obozie stawała się coraz bardziej napięta. Na usprawiedliwienie można wysunąć argument, że pod wpływem trudnych warunków bytowych wzrosła nerwowość i drażliwość wszystkich. Budowa chaty postępowała bardzo wolno. Operowanie narzędziami kamiennymi tylko w teorii wydawało się proste i mimo pomysłowości Jara niewiele potrafiliśmy zdziałać.

Dopiero pod koniec pierwszego miesiąca pobytu na Juvencie udało nam się otoczyć teren obozu czymś w rodzaju palisady zbudowanej z prostych pni jakichś roślin oraz założyć fundamenty przyszłego domu. Ściany chcieliśmy wznieść z nie wypalonej gliny, której było tu pod dostatkiem. Jaro projektował nawet wybudowanie maleńkiej cegielni, ale na razie były pilniejsze zadania, chociażby to, jak zabezpieczyć się przed deszczami, które ostatnio bardzo nam dokuczyły.

Nic dziwnego, że w tych warunkach dochodziło coraz częściej między nami.do za-drażnień i spięć. Doprowadziły one wreszcie do otwartej kłótni, zakończonej zupełnie niespodziewanym finałem.

Zaczęło się od drobnego incydentu. Siedzieliśmy wieczorem przy ognisku, żując mięso potworka upolowanego przez Deana, gdy niespodziewanie Ro zaczął ujadać.

Szu i Dean wyszli z psem za palisadę i uzbrojeni w pałki przeszukali najbliższy teren. Wrócili z niczym. Widocznie do naszej osady zbliżyło się jakieś zwierzę i uciekło spłoszone, bo Ro prowadził w zarośla. Szu i Dean po powrocie zabrali się do nie dokończonej kolacji, Ast przygotowywała legowisko, Zoe karmiła dziecko.

— Znów odczuwam jakiś niepokój — przerwała dłuższe milczenie Zoe. — Tak jakby wokół nas kręcił się ktoś. Strach mnie ogarnia, gdy pomyślę, że znów mogą zacząć się te pozorne sny.

— Nie przesadzaj — powiedziała- niespodziewanie Ast. — Jeśli ci się coś przyśni, od razu robisz z tego tragedię.

— Jak możesz tak mówić — Zoe spojrzała na nią z wyrzutem. — Przecież ty również…

— Mówię to, co myślę — Ast nie pozwoliła jej dokończyć. — Nie przeczę, że było sporo niezwykłych wydarzeń. Ale ostatnio niektórzy z nas wyolbrzymiają rolę owych nie wyjaśnionych taktów. Zbyt wiele odpowiedzialności zrzucają na Niewidzialnych czy Urpian za to piwo, które sami nawarzyli.

— Jak mamy rozumieć te słowa? — spytał Szu, marszcząc brwi.

— Tak jak słyszycie. Ty sam wiesz najlepiej, o czym myślę.

— Jak możesz! — wybuchnęła Zoe.

— Mam prawo! Mam prawo domagać się szczerości od swego męża. Mam zresztą jeszcze jedno prawo: mogę odejść! I odejdę, jak tylko będę mogła!

— Co ty pleciesz, Ast! — Szu zerwał się z ziemi i próbował ją objąć. Odepchnęła go.

— Ostatecznie, nie mam do was pretensji. Każdy ma prawo robić, co mu się podoba. Ale nie myślę grać roli naiwnej gęsi! — Ależ, Ast!

— Nie znoszę kłamstwa! Upieracie się, że chodzi tu o zjawisko niemal nadprzyrodzone, jak gdyby ktoś mógł w to uwierzyć wbrew faktom. Wszystko wyszło na jaw i nie ma czego ukrywać.

Przyznaję teraz ze skruchą, że nie miałam wówczas zamiaru mieszać się do sceny małżeńskiej, a nawet postawienie tej sprawy po raz pierwszy otwarcie, bez ogródek, trochę mnie bawiło. Przede wszystkim, choć darzyłam Zoe przyjaźnią, wewnętrznie przyznawałam rację Ast. Pewną rolę odgrywały tu względy osobiste. Czy nie postąpiłabym tak samo jak Ast, gdyby Dean okazał się ojcem Lu? Milczałam więc, przysłuchując się z zainteresowaniem kłótni.

Byłam zresztą przekonana, że interwencje nie odniosą skutku, a znając Ast bałam się, że mogę narazić się na nieprzyjemności. Zasmakował tego Jaro, usiłując ją uspokoić:

— Słuchaj, Ast! Nie powinnaś tak kategorycznie stawiać zarzutów. Kiedy przyleci Astrobolid, przeprowadzi się analizę.

— Nie wtrącaj się do nic swoich spraw — przerwała mu opryskliwie. — Mam do tego pełne prawo. Sam Szu zastrzega, że analiza może dać wynik pozytywny.

— Tak, ale zapłodnienie mogło być sztuczne — przerwał Szu, już wytrącony z równowagi.

— To tylko wasz chwyt asekuracyjny!

— Ależ — żachnął się Szu — mówię ci, że ani ja, ani Zoe nic tu nie zawiniliśmy. że to jakieś niezrozumiałe zjawisko..

— Kłamiesz!

— Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale ja nic z tym nie miałem wspólnego. To stało się bez mej woli, bez mej wiedzy.

— Bez twej woli, bez twej wiedzy?… — powtórzyła z ironią w głosie.

— Więc czego chcesz ode mnie?

— Niczego. Niestety, jest nas tu siedmioro.

— Więc nie wierzysz mi?

— Nie mam podstaw, aby wierzyć.

— Skończcie już ten spór — wtrącił się znów Jaro do rozmowy. — To wszystko dziś nie ma sensu.

— Może i ma sens — rzuciła zaczepnie Ast.

Zoe była bliska płaczu. Usta jej drżały, a oczy biegały z przestrachem z twarzy na twarz. Dziecko zaczęło cicho kwilić. — Do czego ty prowadzisz? — Jaro chwycił Ast za ramię, wpatrując się surowo w jej twarz.

— Niech mi przedstawią dowody. Nie mają ich, bo nie mogą mieć! Zresztą, może to dla was nieważne. Ja jestem innego zdania. Wszyscy trzymacie ich stronę! — unosiła się coraz bardziej. — Jeśli tak, to ja mogę odejść!

— To ja już lepiej odejdę! — Zoe straciła panowanie nad sobą. Zerwała się z ziemi tak gwałtownie, że dziecko rozpłakało się głośno.

— Co ty wyprawiasz, Zoe? — rzuciłam się ku niej czując, że sprawy biorą niebezpieczny obrót.

— Co to ma znaczyć „mogę odejść”? — wtórował mi Jaro, zwracając się do Ast. — Jest nas siedmioro. Tylko siedmioro! A już chcemy rozbijać się na grupy.

— Dość tego gadania! — wtrącił się nagle Dean, który dotąd przysłuchiwał się kłótni, ogryzając z niesmakiem kość. — Chodźmy spać!

— Ale… — próbowała jeszcze coś odpowiedzieć Ast. Dean jednak nie pozwolił jej dojść do słowa.

— Spokój! Cisza! Idziemy spać! Jakoś nie napotkał oporu.

Zoe usiadła na legowisku obok mnie. Łzy ściekały jej po policzkach, błyskając w świetle ogniska. Zauważyłam, że również Ast ma oczy pełne łez.

Dziecko na szczęście zasnęło. Ro położył się obok swej pani i oparł łeb na jej kolanach. Po chwili przytulił się futrem do nagiego ciałka Lu.

Zoe położyła się również. Nie mogła jednak zasnąć. Podobnie jak Ast patrzyła długo W niebo pełne jasnych punkcików na granatowym Ile.

Rano nie zastaliśmy jej w obozie. Nie było również Ro. W pierwszej chwili myśleliśmy, że wstała wcześniej i wyszła, aby uniknąć spotkania z Ast po awanturze. Wkrótce jednak okazało się, że nie ma jej nigdzie w najbliższej okolicy.

Zaniepokoiliśmy się poważnie. Mogły być dwie możliwości: albo znów działali tu Urpianie, albo Zoe uciekła po wczorajszej awanturze. To drugie wydało nam się prawdopodobniejsze, choć budziło nie mniejsze obawy. Czy sama z dzieckiem potrafi sobie dać rade w dzikiej, nic znanej puszczy? Był z nią, co prawda, Ro, ale cóż mógłby pomóc mały, pokojowy, już mocno podstarzały piesek w razie ataku jakiejś dużej bestii?

Wszyscy mieliśmy żal do Ast za wczorajsze zajście. Dean powiedział jej to zresztą otwarcie. Zresztą sama była wstrząśnięta zniknięciem Zoe i nie próbowała się bronić.

Poszukiwania trwały cały tydzień. Zoe zaginęła bez śladu. Te wędrówki po puszczy Spowodowały przerwę w budowie chaty. Podjęliśmy ją dopiero wówczas, gdy straciliśmy już zupełnie nadzieję na odnalezienie dziewczyny.

Pozostał żal do Ast. Chociaż Dean przestał wypominać jej ucieczkę Zoe, niemniej atmosfera nie była najlepsza i ASP czuła to wyraźnie. Z drugiej strony brak śladów ucieczki mógł świadczyć, iż Zoe została porwana przez Urpian, zwłaszcza że takie zniknięcie już raz się zdarzyło.

Tak przeminęło trzydzieści siedem juventyńskich dni, czyli siedem tygodni ziemskich. Dean prowadził skrupulatnie kalendarz od pierwszego dnia pobytu na Juvencie.

Właśnie żłobił kamiennym nożem znak na najgrubszym pniu palisady, tuż przy wyjściu z obozu, gdy zdarzył się wypadek, który trudno było uważać za zbiorową halucynację. Jaro i Szu wydobywali glinę w dolinie odległej od obozu o tysiąc pięćset metrów. Ast i ja lepiłyśmy cegły wewnątrz palisady, gdy naraz usłyszałyśmy głośny okrzyk Deana:

— Stój! Stój! Zoe!

Zerwałyśmy się z ziemi i skoczyłyśmy do wyjścia.

Ujrzałyśmy Deana biegnącego w dół ku dolinie. Przed nim, w odległości chyba dwustu pięćdziesięciu metrów, migała wśród drzew i krzewów jakaś postać ludzka. Na pierwszy rzut oka przypominała sylwetkę Zoe, ale poruszała się z tak wielką prędkością, że trudno było uwierzyć, aby to byt człowiek. Takie ruchy można zobaczyć chyba tylko przy ogromnie przyśpieszonym tempie ekspozycji zapisu wideo. Wrażenie to potęgowała jeszcze zręczność i precyzyjność omijania przeszkód.

Odległość między Deanem a tą uciekającą istotą zwiększała się tak szybko, że zanim zdołał zbiec z pagórka, już dzieliło ich co najmniej pięćset metrów. Po kilku sekundach tajemnicza postać zniknęła wśród drzewiastych roślin.

Dean biegł coraz wolniej, potem zatrzymał się i długo patrzył w dolinę.

— Co to było? — zawołałam, gdyśmy się do niego zbliżyły. Nerwowy grymas przebiegł mu przez twarz.

— To była Zoe — wykrztusił zmienionym głosem.

— Przecież „to” poruszało się z jakąś niezmiernie wielką prędkością!

— Tak. Ale ja widziałem wyraźnie Zoe. Zatrzymała się na moment przy wejściu do obozu. Potem zaczęła uciekać. Nie potrafiliśmy znaleźć wytłumaczenia niezwykłego zjawiska. Czyżby była to halucynacja?

Po południu, gdy wrócili Szu i Jaro, okazało się jednak, że i oni widzieli sylwetkę biegnącej dziewczyny.

Zagadka rozwiązana została szybciej, niż mogliśmy się tego spodziewać.

Następnego dnia koło południa Zoe przyszła do obozu. Przyszła już normalnym, zwykłym krokiem. Zjawiła się nie wiadomo skąd, zupełnie niespodziewanie. Ubrana była w elastyczny strój przylegający ściśle do ciała. Zmieniał on przezroczystość i barwę zależnie od warunków oświetlenia. Okazało się później, że stanowił idealną ochronę przed upałem czy zimnem.

Nie strój jednak przykuł naszą uwagę.

Zoe prowadziła za rękę niedużego chłopca. Oceniając na oko, mógł on mieć ze cztery lata. Ubrany byt tak jak ona w strój z owego niezwykłego tworzywa.

Spostrzegła ich pierwsza Ast. Zoe podeszła do niej i uścisnęła ją serdecznie. Dopiero po chwili Ast odzyskała mowę.

— Kto to? — zapytała, wskazując na chłopca.

— Nazywam się Lu — odpowiedział malec, patrząc z uwagą skośnymi oczami w twarz Ast. Geofizyczka uświadomiła sobie w tej chwili, że chłopiec jest bardzo podobny do Szu.

— Lu? — powtórzyła z ogromnym zdziwieniem.

Coś ścisnęło mnie za gardło. Patrzyliśmy oniemiali na tę scenę.

— Tak. Ja jestem Lu. Czy mnie nic znasz? Bo ja cię znam. Ty jesteś Ast.

— Znam cię — Ast spoglądała z przerażeniem to na Zoe, to znów na jej syna. — Przecież półtora miesiąca temu to było niemowlę!

Zoe patrzyła gdzieś poza głowę Ast. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, jakby w zadumie:

— Półtora miesiąca… Dla nas obojga w tym czasie upłynęły chyba lata. Parę długich lat… Przygarnęła do siebie dziecko:

— Parę lat!

Podeszliśmy wszyscy do Zoe i Lu.

— Co się z tobą działo? Co to wszystko znaczy?

— Cóż miało się dziać? — odparła Zoe z przejmującym spokojem. — Byłam u Nich…

— U kogo?!

— U Urpian. Już wam kiedyś, dawno temu, mówiłam, że to Urpianie.

— Ale gdzie oni są?

— Na tej planecie.

— Na tej planecie? Gdzie ich szukać?

Zoe zrobiła nieokreślony ruch ręką, jak gdyby zataczała koło.

— Wszędzie — powiedziała cicho.

— Czy nawiązałaś z nimi kontakt? — zawołał Dean. — Czy wreszcie oni nam pomogą?

— Czy nam pomogą? — Zoe uśmiechnęła się sztucznie, jakby z ironia. - Czyż oni w ogóle rozumieją ludzi? Czy w ogóle starają się nas zrozumieć?

— Więc uciekłaś od nich. Jak ci się to udało?

— Uciekać od nich? Po prostu chciałam, bardzo chciałam do was wrócić. Zobaczyć się z wami choć na chwilę. Bardzo chciałam… — powtórzyła. — I to wystarczyło, aby się tu znaleźć.

— Ale to dziecko? — zawołałam. — Skąd to dziecko? Ma chyba ze cztery lata? Przecież przeminęło zaledwie siedem tygodni ziemskich!

— Siedem tygodni… W tamtym świecie czas biegnie inaczej. Dłużej wszystko się przeżywa.

— Opowiadaj po kolei! Co się z tobą działo? — rzekł Jaro, siląc się wyraźnie na spokój.

— To nie takie proste. Nie wiem, czy my, ludzie, będziemy mogli kiedykolwiek zrozumieć to całkowicie.

— A to skąd masz? — zapytał Dean, dotykając palcami miękkiej materii. — To pewno ich stroje?

— Oni używają strojów tylko wówczas, gdy jest to niezbędne z jakichś przyczyn fizycznych.

— A więc stykałaś się z nimi? Czy rozmawiałaś? Próbowałaś przekonać ich, by traktowali nas jak istoty cywilizowane?

Zoe spojrzała na mnie tak przejmująco, że uczułam nerwowy dreszcz.

— „Rozmawiałaś?” „Próbowałaś przekonać?” „Traktować jak cywilizowane istoty?” To nie da się w ten sposób powiedzieć. Płaszczyzna kontaktu z nimi przebiega inaczej. Tak jak gdyby z człowiekiem stykał się… Nie! Lepiej nie porównywać!

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Jaro zmarszczył brwi.

— Lepiej nie zastanawiać się nad tym — odpowiedziała Zoe z rezygnacją i zniechęceniem.

Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Przerwał je Lu:

— Ty się nazywasz Jaro — powiedział, wskazując na Jarosława. — A ty, Daisy? — zwrócił się do mnie. Skinęliśmy głowami.

— A to jest Dean, twój „partner radości”? — wskazał na mego męża.

— Co on rozumie prze/ określenie ”partner radości”— zwróciłam się do Zoe. Wydało mi się, że zadrżała.

— Nie wiem. Chyba małżonek — powiedziała obojętnie. — On tworzy wiele różnych określeń, których nie rozumiem.

— Jak to tworzy?

— Bliżej styka się z Urpianami i wyraża niektóre ich pojęcia w ludzkim języku. Przypuszczam, że w sposób uproszczony.

— I nie pytałaś go, co te określenia oznaczają?

— Niewiele można się z tych tłumaczeń dowiedzieć. Może jak będzie większy…

— Gdzie jest Szu? — zapytał naraz chłopiec. Zanim zdążyliśmy mu odpowiedzieć, dorzucił tak jakoś dziwnie, jakby usłyszał wyjaśnienie:

— Ach, rozumiem. Ma zabić zwierzę.

— Poszedł na polowanie — powiedział Dean.

— Szu to mój najbliższy, tak jak mama — pochwalił się Lu.

— Skąd ty wiesz, jak się nazywamy?

— Ja was dobrze znam!

— Znasz? Skąd? Gdzie nas widziałeś?

— Tu. Jeśli chcę, to zawsze mogę was widzieć. Tylko że… — urwał.

— Że co?

— Że to jest zupełnie inaczej… Wy się nie ruszacie…

— Śpimy?

— Nie. Nie. Tak jakoś wolno chodzicie, że… że wcale się nie ruszacie.

— Czy to możliwe, aby on nas widział? Skąd wiedział, co robi Szu? — zwróciłam się szeptem do Zoe.

— Widzę was, kiedy chcę! — powiedział Lu z uporem dziecka, patrząc w naszą stronę, mimo że zajęty był rozmową z Deanem.

— Co on mówi? — szeptałam dalej do ucha Zoe. — To chyba niemożliwe?

— A jednak tak jest — powiedziała Zoe, patrząc na mnie w zamyśleniu. — Mówił mi kiedyś, że przygląda wam się często.

— Widocznie Urpianie obserwują nas za pomocą jakichś ukrytych urządzeń.

— Nie wiem. To też możliwe. Coraz częściej przebywa z nimi.

— Skąd wiedział o Szu? Dlaczego jednak pytał? A potem sam odpowiedział?

— On tak często robi. Chwilami wydaje się, że dostrzega znacznie więcej od nas, że potrafi nawet…

Urwała, bo oto zbliżył się do niej Jaro.

— Zoe, powiedz wreszcie, jak wygląda sytuacja? Co oni mają zamiar z nami zrobić? I wogóle, co to za istoty, ci

Urpianie? Dlaczego się kryją przed nami?

— Do nich nie można stosować tej samej miary co do ludzi. Ja ich też nie rozumiem, choć zdaje mi się, że wiele lat tam spędziłam.

Jaro stanął i patrzył na nią w milczeniu dłuższą chwilę.

— Najlepiej będzie, gdy opowiesz o wszystkim po kolei — rzekł wreszcie.

— To niełatwa sprawa. Wiele scen pamiętam jak przez mgłę.

— Mów to, co pamiętasz. Od chwili gdy położyliśmy się wszyscy spać, po tej awanturze z Ast.

Przez twarz Zoe przeszedł wyraz smutku.

— Wówczas… Ja też zasnęłam. Jak długo spalam, nie wiem. Obudziłam się nagle.. Czułam, że muszę iść, że ktoś mnie wzywa, choć nie wiedziałam kto. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Tak jakby człowiek utracił własną wolę. Wzięłam Lu na rękę i wyszłam za palisadę. Ro biegł za mną. Przeszłam tak pięćdziesiąt, może sto kroków, gdy ujrzałam niespodziewanie przed sobą niebieskie światło. Było ono jaskrawe, bardzo jaskrawe. Po ciemności oślepiło mnie od razu. Wydało mi się, że słyszę czyjś głos. Nakazywał mi, abym położyła dziecko na trawie. Bałam się tego głosu, panicznie bałam, a jednak nie usłuchałam polecenia. Ro gwałtownie ujadał. Zaczęłam cofać się ku palisadzie.

Chciałam uciec, ale… — Zoe umilkła na chwilę i zacisnęła nerwowo powieki. Widocznie wspomnienie tamtych wydarzeń było bardzo przykre. — Ale nie było już palisady.

— Nie było palisady?

— Nie było naszego obozu, wzgórza, puszczy… Czułam, a później widziałam, że znajduję się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Otaczały mnie przezroczyste ściany jakby rozległego podwórza. Przede mną wznosiły się dziesiątki kondygnacji gigantycznej wieży. Zbudowana była jakby ze szklanych wielościanów ustawionych jeden na dru-gim. Wydawała się kryształowa, pełna kolorowych, mrugających światełek, a sięgały tak wysoko, że nie dostrzegłam jej szczytu. Nagle uświadomiłam sobie, że bynajmniej nie stoję przed wieżą, lecz znajduję się w jej wnętrzu. To przechodzenie z jednej sytuacji w drugą następowało w mgnieniu oka. Odczuwałam wrażenie podobne do tego, jakie przeżywa człowiek, gdy wbrew swej woli zaśnie na moment. Niby wszystko czuje, widzi i oto niespodziewanie stwierdza, że się budzi. Tak właśnie przebudziłam się w jakiejś pięciokątnej sali. Zupełnie pustej. Nie było tam żadnych maszyn, kloszów ani przewodów. Stałam w środku tej sali i rozglądałam się dokoła. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam już Lu na rękach. Wrażenie było wstrząsające. Kto tego nie przeżył, nie potrafi sobie chyba wyobrazić, co czuje matka, której odebrano dziecko. Zaczęłam bić pięściami w kryształowe ściany, wołać, domagać się, aby oddano mi Lu. Byłam chyba wówczas bliska obłędu.

— Straszne — wyszeptała Ast ze współczuciem.

— Na szczęście nie trwało to długo. Ściany jak gdyby się rozstąpiły. Ujrzałam przed sobą długi, niski korytarz. Tak niski, że idąc musiałam się pochylać. Był jasno oświetlony i kończył się małą salką. Znajdowało się w niej kilka sprzętów do złudzenia przypo-minających sprzęty z kosmolotu. A przecież kosmolot w moich oczach został zniszczony.

— Oni potrafią świetnie naśladować nasze wytwory — zauważył Jaro.

— Tak. To wszystko przygotowali dla mnie. Ściany pokoju były również przezroczyste. Roztaczał się z nich widok na niewielki teren pokryty bogatą roślinnością. Coś w rodzaju ogrodu. Dziecka nigdzie nie dostrzegłam. Zaczęłam znów nawoływać rozpaczliwie. Czytałam i słyszałam nieraz o rozpaczy matki po utracie dziecka, ale nigdy nie wyobrażałam sobie, że to takie straszne przeżycie. Naraz stało się coś dziwnego. Ujrzałam w głębi ogrodu maleńką postać. Przypominała nieco małpę, tylko że poruszała się z niewiarygodną szybkością. To nawet nie był bieg. Istota ta wpadła wprost na ścianę mego pokoju, przeniknęła przez nią i stanęła przede mną. Zatrzymała się na chwilę. Trwało to krótko, bardzo krótko, niemal moment. Jeszcze szybciej odwróciła się i pobiegła z powrotem. Nim zdążyłam zareagować, odezwać się do tej istoty — już jej nie było. Co to była za istota, nie miałam najmniejszej wątpliwości. Trzy nogi, dwoje długich, czteropalczastych rąk, krótki, niewielki tułów porośnięty szarym puchem. Nad tułowiem spłaszczona duża głowa o szeroko rozstawionych oczach, dwa wyrostki wargowe i niewielka kępka jasnorudej szczeciny na szczycie nagiej czaszki. Wzrost około metra.

— Urpianin!

— Oczywiście, że Urpianin. Przecież na Urpie znaleźliśmy ich ciała zakonserwowane w lodzie.

— No i cóż było dalej?

— Gdy Urpianin znikł, rzuciłam się ku ścianie. Próbowałam przebić ją głową. Wydawało mi się, że wystarczy przedrzeć się przez ścianę, a odnajdę Lu. Niestety, głowa moja odbijała się od tej ściany jak pitka. Znów zaczęłam walić pięściami w ten niezwykły, elastyczny kryształ, prosić, błagać. I może w tej chwili wyda wam się dziwaczne, niezrozumiałe, niegodne człowieka naszych czasów, ale ja padłam na kolana, gdy znów zobaczyłam Urpianina za ścianą. Wolałam, żeby oddał mi moje dziecko, a zabrał oczy. Byłam chyba wówczas naprawdę w stanie półobłąkania. Urpianina już dawno nie było, a ja leżałam jeszcze na kryształtowej podłodze i miotałam się w rozpaczy. Niespodziewanie dobiegł mych uszu jakiś pisk. Krótki, urywany, powtarzał się raz po raz.

Zerwałam się z podłogi. Na tapczanie leżał Lu. Rzuciłam się ku niemu radośnie, gdy naraz poczułam, jak przerażenie chwyta mnie za gardło. Lu poruszał rączkami i nóżkami dziwnie gwałtownie, niezmiernie szybko. Tak samo szybko poruszał swymi trzema nogami biegnący Urpianin. Skądś wyskoczyła ciemna, futrzana kula. Ro jak pocisk przeleciał przez Lu, dopadł jego brzuszka, zawirował i… nim zdążyłam dosięgnąć go ręką, już był na ziemi. Pies skoczył ku mnie, odbijając się łapkami od podłogi jak piłka. Z usteczek Lu wybiegały nieprzerwanie piski i jazgot.

Pochwyciłam go na ręce. Poruszał całym ciałem tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać się z mych objęć. Podałam mu pierś, ale natychmiast uczułam ostry ból. Lu ciągnął ustami pokarm jak maszyna ssąca. Ogarnęła mnie rozpacz. W zachowaniu dziecka było coś niesamowitego. Padłam obok niego na tapczan i zaczęłam płakać. Jak długo to trwało, nie wiem. W pewnej chwili jakbym się ocknęła ze snu. Wokół nic się nie zmieniło, a jednak… Lu leżał obok mnie na tapczanie i kwilił cichutko. Był zupełnie normalny. Podałam mu pierś. Ssał wolno, spokojnie, bez wysiłku.

— A Ro? — zapytał Dean.

— Ro był też normalny. Położył głowę na mych kolanach i lizał rękę.

— Co się stało z Ro? — zapytałam, rozglądając się wokoło. — Dlaczego z tobą nie przyszedł?

— Nie widziałam go już dawno. Nie wiem. Może zdechł… Zestarzał się bardzo. Gdyśmy się znaleźli na Juvencie, miał dwadzieścia sześć lat. A później tyle czasu upłynęło. Urpianie przywracali go do życia chyba z osiem razy. Później zabrali go gdzieś… Lu początkowo bardzo płakał.

Mówiła to spokojnie, a jednak widać było, że zniknięcie wiernego towarzysza zabaw musiała odczuć bardzo boleśnie.

— I więziono cię z Lu przez cały czas w tym pokoju? Zoe pokręciła przecząco głową.

— Mogłam poruszać się swobodnie, gdzie chciałam. Nauczyłam się przekraczać owe ściany. Nawet to nietrudne, trzeba tylko wybierać odpowiednie momenty, gdy pole słabnie. Mogłam spacerować po ogrodach, nawet spływać „ciągiem” na dachy i tarasy budowli mieszkalnych.

— Dlaczego więc wcześniej do nas nie przyszłaś?

— Poruszać się swobodnie, to nie znaczy znać drogę. Miasto Urpian to ogromny labirynt, a raczej gigantyczny ul. To tysiące komórek połączonych ze sobą tylko drogą powietrzną i przede wszystkim falami elektromagnetycznymi. Urpianie chodzą na swych trzech nogach tylko wewnątrz pomieszczeń mieszkalnych czy ogrodów, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Chyba traktują ten sposób ruchu raczej jak ćwiczenie fizyczne niż konieczność.

— Korzystają z jakichś środków komunikacyjnych? — spytał Jaro.

— W zasadzie tak. W obrębie miasta przenoszą ich z miejsca na miejsce pewnego rodzaju pola magnetyczne czy antygrawitacyjne, które Lu nazywa „ciągami”. Jeśli chodzi o loty na większe odległości czy podróże międzyplanetarne, niewiele mogę powiedzieć. Widziałam, co prawda, Urpian unoszonych przez coś w rodzaju obłoku pyło- wego, a także przezroczyste latające „szpule” i stożki, ale w dziedzinie komunikacji nic należy szukać analogii z naszą cywilizacją. Urpianie niezmiernie rzadko opuszczają swe siedziby. Można powiedzieć, że niemal całe życie przebywają w swych domach i ogrodach. Najczęściej w dwu-, rzadko w trójosobowych grupach. Nie brak zresztą i samotników. Spotykają się ze sobą telewizyjnie, kierują automatami z własnych mieszkań. Właściwie większą część dnia, jeśli w ogóle to określenie ma sens, przebywają w niewielkich, zamkniętych pomieszczeniach, nie poruszając się prawie wcale. Urpianin taki wygląda zupełnie jak średniowieczny mnich pogrążony w modlitewnej kontemplacji.

— A próbowałaś porozumieć się z nimi?

— To jest właściwie… niemożliwe. Oni nie czynili najmniejszych wysiłków w tym kierunku. Czułam tylko, że stale mnie obserwują. Mowy ludzkiej nie słyszą, gdyż nie mają zmysłu słuchu. Co prawda pewne fakty wskazują, że mogą transponować artykułowane dźwięki, wydawane przez człowieka, na swój język sygnałów radiowych. Nie wiem jednak, w jakim stopniu potrafią nas zrozumieć. Właściwie nigdy nie otrzymałam od nich żadnej odpowiedzi. Choćby w postaci symboli czy znaków. Dopiero gdy Lu zaczął mówić i stał się mądrzejszy, mogłam za jego pośrednictwem rozmawiać z nimi. Jeśli w ogóle można to nazwać rozmową — przekazywanie pewnych próśb czy pytań, na które otrzymujemy odpowiedzi prawie zupełnie niezrozumiałe. W tych warunkach o odnalezieniu drogi do was nie było mowy. Później, gdy Lu był większy, nie chciał opuszczać miasta, więc i ja… Zresztą przyznaję się, że moje życie było wypełnione bez reszty troską o Lu.

— A co wam dawali do jedzenia?

— Odtwarzali nasze pastylki i płyny odżywcze. Potrafią niezmiernie precyzyjnie analizować strukturę każdej materii, a potem odtwarzać ją.

— To jednak wspaniała cywilizacja! — westchnął z podziwem Dean.

— Szu wraca — odezwał się niespodziewanie Lu, zajęty dotąd oglądaniem naszych prymitywnych dzid i łuków.

— Gdzie ty go widzisz? — zapytał Jaro zdziwiony ogromnie, gdyż nic nie wskazywało, żeby Szu miał już teraz się zjawić.

— Ja wiem…

— Ale skąd wiesz?

Lu spojrzał na Jara niepewnie.

— No… wiem. A skąd? — wzruszył ramionami. — To się jakoś czuje… Idę naprzeciw niego — powiedział stanowczo.

— Pójdę z tobą — rzekła Ast.

Po chwili znikli w zaroślach. Lu prowadził pewnie, bez wahania.

— Niewiele się dowiecie od Lu — mówiła Zoe. — Ja też próbowałam wypytywać go, skąd wie to i owo, i nic z tego nie wyszło.

— A sama nigdy nie znajdowałaś się w takim stanie… telepatycznym?

— Nigdy. Raz widziałam was, ale to było na pograniczu snu. Niedawno temu, może z miesiąc lub półtora, według wyczucia fizjologicznego. Niestety, zjawiska astronomiczne przebiegają w tamtym świecie w jakimś ogromnie zwolnionym tempie i trudno mierzyć nimi mniejsze odstępy czasu.

— Jak to było?

— Pragnęłam bardzo odwiedzić was. Mówiłam nawet o tym Lu. I naraz wydało mi się, że znalazłam się tu, na wzgórzu. Spotkałam ciebie, Dean. Stałeś przy tym wielkim pniu. Nie poruszałeś się prawie. Później, gdy już odeszłam na większą odległość, obejrzałam się i zobaczyłam, że zmieniłeś położenie. Poruszałeś się jednak bardzo wolno. Podobnie zresztą Szu i Jaro, których spotkałam przy jakimś płytkim dole z gliną. Te zwolnione ruchy były tak niesamowite, że ogarnęło mnie przerażenie i uciekłam.

— To nie był sen — powiedział Dean drżącym głosem. — Myśmy też ciebie widzieli, ale za to twoje ruchy wydały nam się ogromnie przyśpieszone, niemal błyskawiczne.

— Słuchaj, Zoe — odezwał się Jaro. — Czy w tamtym, urpiańskim świecie przedmioty upuszczone swobodnie na ziemię spadają tak samo jak w naszym czy wolniej?

— Wolniej. Znacznie wolniej. Zaobserwowałam to zjawisko.

— Nasuwa się więc pewien wniosek.

— Jaki?

— Ze to nie jest żadne wydłużenie jednostek czasu, jak w rakiecie relatywistycznej, a tylko przyśpieszenie tempa procesów fizjologicznych.

— Oczywiście, domyślałam się tego — skinęła głową Zoe.

— Jest to więc działanie zasadniczo odwrotne od naszego przedłużania życia — podjęłam myśl Brabca. — My wprowadzamy organizm w slan anabiozy w czasie wieloletnich lotów, Urpianie niejako skracają i uintensywniają życie.

— My jednak, aby zwolnić tempo procesów życiowych, musimy stosować skomplikowane zabiegi. Człowiek w stanie anabiozy jest nieprzytomny. A oni… — Dean urwał i zamyślił się. — To jest zupełnie inny poziom cywilizacji — powiedział po chwili z westchnieniem.

— Na Ziemi również i w tym kierunku były prowadzone eksperymenty. Oczywiście w zakresie niewspółmiernie mniejszym. Chodziło o zwiększenie sprawności zmysłów i kory mózgowej dla określonego celu. Czasowo. Już zdaje się w dwudziestym wieku dokonywano eksperymentów w celach militarnych, wprowadzając…

— Czy to tempo swego życia przyśpieszają Urpianie sztucznie — przerwał Dean — czy też jest to jakaś ich przyrodzona cecha?

— Nie wiem. Wiele zjawisk jest dla mnie zupełnie niejasnych. Próbowałam je zrozumieć, zbadać. Zwłaszcza gdy coraz częściej znikał Lu. Potem był zawsze taki nerwowy — mówiła chaotycznie.

— Po czym?

— Ach — westchnęła i spojrzała na mnie jakoś dziwnie. — Nie ulega wątpliwości, że oni przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty. Niestety, nie potrafiłam uchronić go przed tym. Prosiłam go, błagałam, aby tam nie chodził…

U wejścia do obozu ukazali się Szu, Lu i Ast.

— Witaj, Szu! — zawołała Zoe.

Szu położył na ziemi upolowanego żółtego potworka o sześciu łapach. Spojrzał niepewnie na Ast, potem jednak podszedł do Zoe i serdecznie ją uścisnął.

— Ast opowiada o tobie niezwykłe historie. Gdybym nie widział Lu i nie stwierdził w praktyce jego umiejętności, nigdy bym nie uwierzył.

— Szu dziś wyjątkowo szybko upolował żółtaka — wyjaśniła Ast. — Dlatego zawrócił zaraz do obozu. Szedł jednak inną drogą. Gdyby nie Lu, na pewno bym go nie spotkała.

Szu patrzył na chłopca z podziwem, pomieszanym zarazem z jakąś satysfakcją.

— Ty i Zoe jesteście mi najbliżsi — powiedział niespodziewanie Lu. — A dlaczego nie jesteście „partnerami radości”?

— Lu! — Zoe spąsowiała.

— Wiem, że nigdy nie byliście „partnerami radości”, chociaż Ast myśli stale, że tak. Pytała mnie w drodze.

— Dziwię ci się, Ast — Jaro spojrzał na nią z oburzeniem. — Jeszcze ci mało do wodów?

— Ależ ja o nic Lu nie pytałam! — zaprzeczyła gwałtownie. — Co on plecie?

— Pytałaś!

— Gdzie? Kiedy?

— Pytałaś — upierał się chłopiec.

— Czy Ast mówiła do ciebie słowami? — zapytał naraz Jaro.

— Słowami? — Lu zastanowił się. — Chyba nie…

— No, to wszystko jasne.

— Powiedz, Lu, co robisz, kiedy cię wzywają Urpianie do siebie? — nawiązalam do tego, o czym mówiła Zoe.

— Co mam robić? Idę.

— A później?

— Później się z nimi bawię.

— Bawisz się? A co oni robią?

— Pokazują mi różne rzeczy. Są to… a więc… — mówił tak, jakby połykał jakieś słowa.

— Na przykład? Opowiedz.

— No… różne takie rzeczy… Czasem nawet was pokazują. I tych innych też.

— Jakich innych?

— Takich jak mama i wy, ale innych.

— Gdzie ci inni są?

— Daleko. Ale mają przyjść.

— Skąd to wiesz?

— Od Urpian.

— Więc oni mówią coś do ciebie?

— No, chyba!

— Rozumiesz ich?

— Tak. Chyba że coś bardzo dużo kręcą.

— Jak to kręcą?

— No, nie wiesz? Przecież oni… Ja z nimi… Wyraźnie połykał jakieś fragmenty zdań.

— Nie boisz się ich?

— Czemu miałbym się bać?

— Powiedziałaś, że Urpianie przeprowadzają na Lu jakieś eksperymenty — zwróciłam się do Zoe. — Na czym opierasz to podejrzenie?

— Niestety, istnieje niezbity dowód. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie strach. Otóż pewnego dnia dostrzegłam u niego we włosach coś… Zobaczcie zresztą sami.

Podeszłam do chłopca i sięgnęłam mu do głowy. Odsunął się ode mnie pośpiesznie.

— Nie dotykaj! Nie ruszaj tego! — zawołał z ogromną powagą.

— Lu, pokaż Daisy, co masz na głowie! — powiedziała ciepło Zoe. Chłopiec spojrzał na nią niechętnie. Chwilę jakby się wahał.

Jednak w końcu usłuchał.

Rozgarnął palcami włosy, odsłaniając niewielką kępkę czerwonawej szczeciny, ale tylko na chwilę, bo natychmiast zakrył ją z powrotem włosami.

— Rozumiecie? — powiedziała drżącym głosem Zoe. — Teraz chyba wszystko rozumiecie? Milczeliśmy.

— Skąd Lu wie, że Szu jest jego ojcem? — zapytała nagle Ast.

— Na pewno nie ode mnie — odparła pośpiesznie Zoe. — O tym dowiedział się od Urpian.

— Nie rozumiem, do czego potrzebne im dziecko? Bo chyba to nie tylko eksperyment — zastanawiał się Jaro.

— Może chcą po prostu wychować sobie tłumacza — odrzekł Dean. — Może szukają bliższego kontaktu z nami? Na ustach Zoe pojawił się znów ironiczny uśmiech.

— Dziecinnie naiwne byłyby to środki w porównaniu z ich wiedzą i techniką.

— W jaki sposób oni się rozmnażają? Czy dużo mają dzieci?

— Trudno odpowiedzieć, czy dużo mają dzieci. Oni sami swych dzieci nie rodzą. Nie wiem, w jaki sposób rozmnażali się kiedyś, przed wiekami, ale teraz nie spostrzegłam w budynkach mieszkalnych żadnego młodego osobnika żyjącego w towarzystwie starszych. Za to w jednym punkcie miasta istnieje wielki, złożony z setek kondygnacji gmach, w którym ogromna większość osobników wydaje się niedojrzała fizycznie. Widziałam ten gmach, niestety tylko dwa razy i to krótko.

— Przypuszczasz, że rozwój embrionalny i proces wychowania odbywa się u nich zbiorowo w jakimś scentralizowanym ośrodku hodowlanym?

— Bardzo możliwe. Może nawet zautomatyzowanym.

— Więc nie ma u nich rodziny, miłości? — wtrąciła Ast z ogromnym zdziwieniem.

— Nie wiem. Wiele ich obyczajów znam tylko z powierzchownych, przypadkowych spostrzeżeń. Są to, zdaje się, istoty dwupłciowe, nie zróżnicowane.

— Hermafrodyci?

— Chyba tak. Łączą się jednak w pary. Właśnie takie pary Lu nazywa „partnerami radości”.

— Mówiłaś, że bardzo rzadko opuszczają swoje domy. Skąd to wiesz?

— Ściany domów są przezroczyste.

— Więc nie ma u nich żadnego życia społecznego? Żadnych zebrań, spotkań, narad?

— Owszem. Spotykają się czasami, ale przeważnie współdziałają ze sobą za pomocą radiotelewizji. Oczywiście ich telewizję trudno porównać z naszą. Raczej mam tu na myśli funkcję, jaką spełnia. Najczęściej jednak tkwią samotnie w małych i pustych po-koikach.

— Co oni właściwie tam robią? Może śpią?

— Chyba nie. Nie widziałam nigdy Urpian śpiących. Ale w tych pokoikach spędzają ponad osiemdziesiąt procent życia. Wątpię, by istoty rozumne, wysoko cywilizowane marnowały na sen tyle czasu.

— Czy Urpianie zwracali na ciebie uwagę, gdy tak wędrowałaś po dachach i ogrodach?

— Owszem. Czasami. Ale była to uwaga obojętnych przechodniów.

— Kiedy uciekłaś od nich? — zapytał Szu.

— Nie uciekłam. Chciałam koniecznie zobaczyć się z wami. Wzięłam Lu na kolana i powiedziałam mu, że pójdziemy i poszukamy drogi do was. Lu odrzekł wówczas: — Nie pójdziemy tam. — I wiedziałam, że nic na Io nie poradzę. Nawet nie próbowałam go przekonywać. To byłoby bezcelowe. Pragnęłam jednak bardzo. Widocznie wiedział o tym, bo już po paru dniach powiedział do mnie: — Mamo, pójdziemy do Szu. — I poszliśmy. On mnie prowadził. Przeważnie po dachach. Potem otoczyły nas świecące pyły i sama nie wiem kiedy znalazłam się tu, na wzgórzu.

— Trzeba zapytać Lu — zaproponował Szu i zwrócił się wprost do chłopca. — Skąd się tu wziąłeś?

— Myśmy tu… — wykonał jakiś nieuchwytny ruch zastępujący słowa. — To jeszcze… tak uniósł nas…

— Lu! Spróbuj opowiedzieć po kolei. Jaśniej!

— Przecież mówię!

— Nic nie rozumiemy.

— Nie rozumiecie? — zdziwił się. — Nie rozumiecie, co mówię? Mama też często mówi, że nie rozumie, co mówię.

— Pokaż chociaż ręką, gdzie są ci twoi Urpianie — podsunął Jaro. Lu spojrzał na niego uważnie, potem wskazał ręką na północo-zachód.

— Daleko stąd?

Lu wzruszył ramionami.

— Spróbuj jeszcze raz powoli wytłumaczyć nam, co się z wami działo, gdy postanowiliście tu przyjść.

— To chciała mama. Ale… musimy już wracać — powiedział nagle stanowczo.

— Pozostańmy jeszcze trochę — prosiła Zoe, patrząc na syna błagalnie.

— Nie. Trzeba wracać.

— Lu! Powiedz im, że my chcemy jeszcze trochę tu zostać.

Rozejrzałam się odruchowo na wszystkie strony. Wydało mi się, że gdzieś w pobliżu, może wśród wysokich krzaków, kryją się małe, trójnogie postacie. Znów mój wzrok zatrzymał się na Lu.

Chłopiec miał przymknięte powieki. Ruchy jego stały się naraz nerwowe, przyśpieszone. Twarz mu spąsowiała, potem szybko zbladła. Otworzył oczy.

— Możemy zostać. Trochę… — powiedział, z trudem przełykając ślinę. — Niedługo…

— Koniecznie chcecie odejść? W oczach Lu pojawiły się złe błyski.

— Musimy wrócić. Ja muszę wrócić do nich. I mama… Musimy. Oni tak mówią. Jaro był zupełnie wytracony z równowagi.

— Zoe, co to wszystko znaczy? Co oni robią z Lu, z tobą? Co oni z nami wszystkimi wyprawiają? Jak nas traktują? Nerwowy skurcz wykrzywił twarz Zoe.

— Jak nas traktują? — powtórzyła z wysiłkiem. — Boję się, że jak króliki doświadczalne.

Загрузка...