DZIECI ZIEMI

Wśród dzieci urodzonych w ostatnim roku mutacje występowały coraz częściej. Podczas gdy dawniej jedna zdarzała się przeciętnie na milion urodzeń, w niektórych miejscowościach liczba ta wzrosła dwadzieścia tysięcy razy. Jeśli doliczyć drugie tyle poronień wywołanych mutacjami, dwudziesta piąta część nadchodzącego pokolenia urodziła się z daleko posuniętymi zniekształceniami fizycznymi i psychicznymi. Wśród ludzi z niektórych okręgów, zwłaszcza afrykańskich, te proporcje przedstawiały się jeszcze gorzej.

Dwie trzecie ludzkiej populacji nadal przebywało na Ziemi. Wskutek ewakuowania ludzi z rozległych obszarów zagęszczenie innych wzrosło kilkadziesiąt razy. Jednak nawet na tych okropnie przeludnionych terenach, choć uprzywilejowanych dlatego, że były najczystsze, skażenie promieniotwórcze wcale nie było małe. Zapomniano już o normach radiacji uznawanych za dopuszczalne. Nawet z dala od skałoburczych działań silikoków powietrze było skażone do tego stopnia, że w normalnych czasach nikomu by się nie śniło przebywać w tak niebezpiecznym środowisku.

Rozwlekane wiatrami śmiercionośne pyły z kipiących lawą pustaci opadały to tu, to tam, często w przerażającym stężeniu, każąc całe regiony pospiesznie ewakuować. Ostatnio takie były właśnie skutki burzy piaskowej, która, świecąc złowieszczo w mroku, przez Kanał Mozambicki uderzyła na Madagaskar i zmusiła do błyskawicznej ewakuacji Ta-nanariwy oraz sąsiednich miast.

Zagrożenia mieszkańców Ziemi napromieniowaniem wcale nie zmniejszyły ostatnie sukcesy zdławienia ognisk silikoków na znacznych obszarach. W całkiem zmienionych warunkach termicznych planety bardzo utrudnione było panowanie nad cyrkulacją prądów atmosferycznych. Nadto dawano pierwszeństwo wszystkiemu, co służyło bezpośredniej walce z kosmicznym najazdem. W tej sytuacji uchwalono przesiedlenie na Wenus całą ludzkość w nieprzekraczalnym terminie czterech miesięcy. Pozostać miały tylko ochotnicze załqgi uczestników walki o Ziemię — jak zaczęto nazywać generalną rozprawę z krzemowcami, która w związku z budową Pamięci Wieczystej na Księżycu wkraczała w fazę rozstrzygającą.

W dyskusjach nad sposobem przeprowadzenia tej emigracji na skalę, jakiej nikt sobie dotąd nawet nie wyobrażał, Towarzystwo Obrońców Przyrody Wenus stanowczo oparło się planom zabudowy ocalałych resztek wysp. Mimo założeń bowiem utrzymania jakichś skrawków w charakterze rezerwatów oznaczałoby to ograniczenie biosfery lądowej do nielicznych, wyrywkowo uratowanych gatunków, z których później nie udałoby się sklecić ani jednej naturalnej, prężnej, samowystarczalnej biocenozy z niezbędnym dla jej rozkwitu zamkniętym obiegiem wszystkich przynależnych łańcuchów pokarmowych.

W tym czasie już skrystalizował się pogląd, że — bez względu na rozwój wydarzeń — Wenus nie zostanie przystosowana do zasiedlenia pod gołym niebem. W razie klęski ludzkość miała się przenieść na Marsa. Dlatego już teraz przystąpiono do rozbiórki niektórych wenusjańskie!! miast w celu zrekultywowania terenu, jak to się czyniło z hałdami na Ziemi. Już wcześniej specjalną uchwałą wyłączono spod dalszej zabudowy Ziemię Joersena — pasjonujący biologów jedyny lilipuci ląd wodnej planety.

Te formy ratowania wenusjańskiej biosfery nie kolidowały z ustaleniami dotyczącymi całkowitej emigracji z Ziemi. Początkowy plan skonstruowania olbrzymich promów w postaci sztucznych wysp dla miliardów ludzi okazał się niezbyt praktyczny, a zwłaszcza trudny do spełnienia w sztywno wytyczonym terminie czterech miesięcy. Kilka mniejszych takich jednostek pływających rozganiał już wiatr po wszechoceanie Białej Planety. Dalsze były w budowie. Całkowite jednak rozwiązanie problemu uchodźców z Ziemi miała przynieść pospieszna budowa miasta poruszającego się na orbicie wokół Wenus. Był to pusty wewnątrz dysk o średnicy czterystu kilometrów, podzielony na poziome kondygnacje.

Dwudziestego września dwa tysiące pięćset sześćdziesiątego szóstego roku w godzinach rannych nadszedł meldunek z Astrobolidu lecącego już przez rubieże Układu Słonecznego. Daisy Brown donosiła między innymi:

„Wasze ostatnie wiadomości o progresywnym wzroście mutacji wśród dzieci urodzonych począwszy od wiosny bieżącego roku wywarły na nas okropne wrażenie; tym bardziej że mamy żywo w pamięci sprawę samego Lu, jak również jego chęci poddania nas wszystkich zabiegowi syntezy chromosomalnej.

Niewątpliwie mutacje tworzone przez ślepy przypadek są znacznie groźniejsze, gdyż prowadzą do wielokierunkowej degeneracji gatunku ludzkiego. Wczoraj przedyskutowaliśmy tę sprawę z A-Cisem, który, korzystając z pomocy dublomózgu, oświadczył nam, że nie jest to wcale beznadziejne. Przypuszcza on, iż uda się dokonać korekcji chromosomalnej w skali całej ludzkości, co położy kres temu dramatowi.

Bez tego w ogóle nie wyobrażam sobie przyszłości ludzi inaczej niż jako powszechną, nieodwracalną katastrofę. Nawet w razie odizolowania ludzi już teraz od źródeł zgubnego promieniowania — oczywiście przez emigrację — problem pozostaje otwarty, pogorszając się z każdym rokiem i z każdym pokoleniem. Ileż milionów ofiar pochłaniają aż do naszych czasów skutki eksperymentalnych wybuchów bomb atomowych i wodorowych, niebacznie dokonywanych w drugiej połowie dwudziestego wieku!

A-Cis twierdzi, że później szczegółowo rozpracuje ten problem za pomocą Pamięci Wieczystej, lecz najpierw musi być ukończona jej budowa, gdyż w swoim obecnym stadium nastawioną jest wyłącznie na walkę z silikokami. Zdaniem Urpianina ta korekcja chromosomalna powinna być uwieńczona całkowitym sukcesem”.

Zgodnie z obietnicą powiadamiania opinii publicznej zarówno o poczynaniach Komitetu Ochrony Ludzkości, jak też o wiadomościach nadchodzących z Astrobolidu kilka minut po godzinie siódmej Rem nadała na wszystkich falach meldunek Daisy Brown z takim komentarzem:

„Musimy szczególnie mieć się na baczności. Przypominamy, iż w pierwszych doniesieniach, nadawanych z Układu Tolimana przez tę samą reporterkę, mowa była p doświadczeniach Urpian zmierzających do narzucenia ludziom swojej woli.

W świetle meldunku Daisy nie mamy gwarancji, że członkowie ekspedycji mają możność swobodnego myślenia i należytego rozeznania, co leży w interesie ludzkości, a co byłoby działaniem na jej szkodę. Dlatego musimy w tej propozycji podejrzewać ingerencję Urpian w sprawy ludzkie”.

W ciągu kwadransa zrobiło się tłoczno w eterze. Na falach radiowych krzyżowały się rezolucje wyrażające dążenia, nadzieje i obawy najrozmaitszych ugrupowań. Rozbujane emocje utrudniały trzeźwą ocenę wyjątkowo złożonej sytuacji, jaka się wytworzyła wskutek zbyt wielu niewiadomych co do intencji Urpian zarówno wobec kultury planetarnej Ziemian, jak też wobec nie znanych im krzemowców. I znowu, jak to się stale ostatnio powtarzało, linia podziału dotyczyła przyjęcia lub odrzucenia pomocy urpiańskiej.

Coraz częściej domagano się niedopuszczenia do jakiejkolwiek akcji urpiańskiej mającej bezpośrednio wpływać na dziedziczenie cech u ludzi. Podczas wiecu w Nowym Jorku jakiś zapalczywy młodzieniec krzyczał z całych sił do mikrofonu:

— Jeśli nie przekonał was przykład Lu, który chciał zgładzić Daisy Brown, aby — torując sobie gwałtem drogę do władzy — dokonać zbrodni przekształcenia ludzi w bezduszne automaty myślowe, to przypatrzcie się dalszemu rozwojowi wydarzeń. Urpianie za pośrednictwem swoich telesterowanych pyłów budują na Księżycu gigantyczne urządzenie nazwane przez nich Pamięcią Wieczystą. Służy ona już dzisiaj do walki z krze-mowcami. Ale pamiętajcie, że to potężne narzędzie może się obrócić przeciwko nam. Może starać się przekształcić nas wbrew naszej woli. Może nami zawładnąć. Może ugodzić w jedyną wartość istnienia: w ludzką wolność! A kto zaręczy, że korekcja chromo-somalna, o której tak niewinnie pisze Daisy Brown, będąca z pewnością pod wpływem Urpian, nie oznacza tego samego co synteza chromosomalna? Musimy przeciwdziałać obcej, nieludzkiej tyranii — i to natychmiast!

Inni przeciwnicy pomocy urpiańskiej, nie poprzestając na zasygnalizowaniu niebezpieczeństwa, rozważali, jak mu się przeciwstawić. Wielu żądało zerwania jakichkolwiek stosunków z Urpianami, wydalenia wszystkich mido poza granice Układu Słonecznego i powiadomienia załogi Astrobolidu, że przynajmniej A-Cis, jako persona non grata, nie ma prawa wylądować na Ziemi; sprawę Lu można rozpatrzyć po przylocie astronautów.

Bardziej ugodowi radzili zaczekać na powrót Astrobolidu, chcąc w rozmowach z A-Cisem, z Lu i z całą załogą przekonać się, w jakim stopniu można zaufać dobrej woli Urpian. Najzagorzalsi zwolennicy porozumienia eksponowali świętą powinność obrony Ziemi — kolebki ludzi.

Szczególnie mocno ta polaryzacja poglądów w sprawie przyjęcia lub odrzucenia pomocy urpiańskiej zaznaczała się na Wenus, gdyż na poglądach części wygnańców zaważyła nostalgia.

W półmilionowym tłumie wiecującym na Wyspie Nadziei lewica, prawica i centrum (nazwijmy je tak umownie z braku odpowiednich zamienników) w świętym gniewie sprężyły się do skoku, nie przebierając w zarzutach, byle dotkliwie skompromitować przeciwnika.

W odpowiedzi na apel o obronę Ziemi za wszelką cenę wrogowie pomocy urpiańskiej uchwalili naprędce rezolucję, transmitowaną przez rozgłośnie Wenus, Ziemi i Księżyca:

„Na przekór renegatom gotowym paktować nawet z Urpianami, nas, tu przytomnych i tutaj walczących o Ziemię, nie skusi łatwe życie. Nigdy, przenigdy nie pójdziemy po linii najmniejszego oporu! Za nic, nawet za cenę życia nie zrezygnujemy ze świętego i nienaruszalnego prawa, w dawnych czasach okupionego przelaną krwią najlepszych synów planety: nie zrezygnujemy z ludzkiej wolności. Jesteśmy gotowi raczej zginąć niż ograniczyć w czymkolwiek swobodę działania każdego z nas. My, przesiedleńcy z Ziemi, żyjący na Wenus pod kloszami, którzy nie oglądamy Słońca, nie znamy już deszczu ani wiatru, oddzieleni od obcych warunków klimatycznych twardą przegrodą możliwą do przekraczania tylko w skafandrach, oświadczamy uroczyście:

Ludzie tęskniący za blaskiem Słońca, mgłą poranną i podmuchem wiatru, za niebem wygwieżdżonym nocą i błękitnym w dzień, zdecydują się, gdyby cena wolności tego wymagała, nie ujrzeć więcej Matki Ziemi i pozostać tutaj albo na Marsie, albo gdziekolwiek indziej, przystosowując obce światy do swoich potrzeb. Choćbyśmy zrezygnowali z podstawowych wygód i przyzwyczajeń, a zachowali jedynie wolność — pozostaniemy sobą: ludźmi! W obronie tej świętości wypowiadamy posłuszeństwo zaprzysiężonej przez ludzkość Karcie Wolności w jednym jedynym punkcie: poniechania przemocy. Zaufajmy mądrości starożytnych: extremis malis extrema remedia — skrajne zło trzeba zwalczać skrajnymi środkami. Bez litości i bez ostrzeżenia zdławimy fizycznie każdego — obojętne, człowieka czy nieczłowieka — który chciałby odebrać nam nasz skarb uświęcony walką i śmiercią najlepszych spośród Ziemian. Takie jest prawo naszego gatunku: wolność! Żadnemu prawu — ziemskiemu bądź pozaziemskiemu — nie damy pierwszeństwa przed prawem wolności”.

Po tym buńczucznym expose zabrali głos rozmaici mistycy, szermujący bez umiaru i łaską bożą, i pomstą bożą.

Głosom z Wenus odpowiadały głosy z Ziemi, tak samo zróżnicowane i nie mniej zacietrzewione.

Ber wstał gwałtownie i przechadzał się wzdłuż kabiny. Wreszcie stanął tuż przed Rem i, nie patrząc na nią, wyrzucił pospiesznie:

— Ty nic nie rozumiesz!

Zapanowało milczenie, które znów przerwał Ber:

— Obraziłaś się?

— Nie mam tego zwyczaju — odparła. — Obrażanie się było może dobre w Celestii. Ber najpierw zdziwił się. Potem przyjął to za uszczypliwość i powiedział z goryczą:

— Wypominasz mi, że moi przodkowie żyli czterysta lat w oderwaniu od Ziemi i dobrodziejstw, jakich użycza więź ze społecznością. Cóż dzieli potomków Celestian od pozostałych ludzi? Ot, weź na przykład Toma, który powinien różnić się jeszcze mocniej niż ja, bo spędził dzieciństwo w Celestii.

Rem drgnęła.

— Tom a ty to ogromna różnica; jak gdyby dwa światy. Tom rozumie ludzkość, której bez reszty poświęcił swoje długie życie. Na pewno przetrwa w pamięci bardzo wielu pokoleń.

Ber spojrzał badawczo na Rem.

— Otóż wiedz, że w kwestii budowy Pamięci Wieczystej zarówno Tom, jak i ja stoimy po tej samej stronie barykady. Rem przybladła. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia powiedziała wolno, siląc się na spokój:

— Czy Tom wydał jakieś nowe zarządzenia?

— Tak. W porozumieniu z radą, której większość — po burzliwej debacie — przyznała słuszność naszemu stanowisku. Prace przy doskonaleniu Pamięci Wieczystej są kontynuowane w pośpiechu. Jak wiesz, wczoraj nadeszło jeszcze jedno mido wyposażone w bardzo rozległe instrukcje. Pomyśl, co byśmy zrobili bez tak potężnych narzędzi działania, jakimi obdarzają nas Urpianie! Pomyśl tylko… Rem milczała. Jej źrenice jakby przygasły, a cień długich rzęs przyciemnił ich miedziany odcień.

Raptownie spytała:

— Ile minut temu Tom wydał te rozporządzenia? Bernard speszył się. Nie patrząc na nią odpowiedział:

— Wczoraj późnym wieczorem.

Rem obrzuciła Bera gniewnym spojrzeniem.

— Bądź poważniejszy — rzuciła strofująco. — Dramat ludzkości tego wymaga. Dobrze wiesz, że od godziny jednoczy nas wszystkich poszukiwanie sposobów obrony przed ingerencją Urpian. Stawką jest przyszłość naszego gatunku, za który przecież czujemy się odpowiedzialni.

Ber też się zapalił:

— Z poszukiwania tych sposobów możesz mnie wyłączyć… Zrozum: twoje lęki są bez pokrycia. Mamy dość dowodów na to, że Urpianie chcą naszego dobra. Zresztą zastanów się: my nic nie ryzykujemy. Ziemia ginie! Nasza ojczyzna! A tylko oni mogą ją uratować.

— Ale za jaką cenę? Bernard zamyślił się.

— No cóż… Jesteś uprzedzona do tych istot, które pod każdym względem tak bardzo górują nad nami. Może dorównamy im za tysiąclecia; a może nigdy… Oczywiście ty nie chcesz o tym słyszeć — dodał sarkastycznie. — Koniecznie pragniesz, żeby wśród psychozoów we wszechświecie prym wiedli ludzie…

— Przestań bredzić — przerwała i po chwili dopowiedziała:

— Niech ludzie pozostaną ludźmi! Nie chodzi mi o nic więcej. Czyżbyś naprawdę nie pojmował istoty tej walki?

— Pojmuję, że trzeba zjednoczyć wszystkie siły w obronie Ziemi. Silihomidzi z ich mikrobami są jedynym wrogiem, który nam zagraża. Przynajmniej w tej chwili. W obronie Ziemi gotów byłbym zawrzeć sojusz nawet z diabłem z celestiańskich legend.

— A ja nie — ucięła Rem zaczepnie.

— Wiem, co myślisz — odparł Ber z żalem. — Ale czyż nawet dla dobra ludzkości, dla ocalenia ziemskiej kultury nie potrafisz przełamać swego uporu?

— Dobro ludzkości to wolność osobista każdego z nas, nic więcej.

— Ty nie rozumiesz, co znaczy kochać Ziemię! — zawołał Ber, wpadając w patos. —

Może potomkowie Celestian odczuwają to rzeczywiście inaczej. Czy ja wiem… Widzisz, mnie się wydaje, że człowiek oderwany od ojczyzny jest jak ryba wyrzucona z wody. Zmarnieje! Nawet gdybyś jej stworzyła cieplarniane warunki rozwoju. Jesteśmy dziećmi Ziemi! Winniśmy jej wszystko. Wszystko!

— Ziemia jest twoim fetyszem — odparła Rem ze smutkiem. — To właśnie ona winna nam wszystko. Ziemia jest dla nas, nie my dla niej!

Bernard z niepokojem spojrzał w jej oczy. Spuściła wzrok, aby na niego nie patrzeć. Wtedy wyrzucił z siebie szybko:

— A gdyby przyszło ją opuścić na zawsze, oddać w niewolę komuś zupełnie obcemu, to powiedz szczerze, Rem, kochana — spojrzał na nią z miłością — czy z twoich oczu nie upadłaby ani jedna łza? Powiedz!

Zapanowała chwila milczenia. Rem nie była teraz usposobiona do słuchania miłych słów z ust Bernarda. Pytanie ją trochę zaskoczyło, trochę zmieszało.

— Czy zapłakałabym nad utratą Ziemi? Na pewno. Już taka ludzka natura. Opuszczając miejsca, gdzie było nam dobrze, czynimy to z żalem. Oglądamy się jeszcze raz za siebie. We wspomnieniach cierpimy, że czas nie zatrzymał się. Ale życie toczy się dalej.

Przy ostatnich słowach Rem obniżyła głos. Stanęły jej przed oczami wspomnienia sprzed czternastu lat. Za nic w świecie nie chciała, aby Ber się tego domyślił. Zerknęła na jego twarz. Prawie się nie zmienił od tamtego czasu. Czy życie połączy ich jeszcze kiedyś? Czuła, kierowana kobiecą intuicją, że wystarczyłoby jedno czułe słowo z jej ust. Wiedziała, że go nie wymówi, chociaż to byłoby wspaniałe… A przecież oboje byli wolni. Dlaczego nie rozumieli się teraz? I czy ważkie publiczne sprawy mogą trzymać uczucia w ryzach?

Nagle Rem zlękła się, że może jednak wyzna Bernardowi coś, czego nie chciała — przynajmniej w tej chwili. Aby nie przedłużać kłopotliwego dla niej milczenia powtórzyła, że Ziemia jest jego fetyszem. Potem znów nawiązała do Celestii:

— Siłą rzeczy ty widzisz to inaczej. Wiele spraw, które są dla mnie historią i niczym ponadto, ty w pewnym stopniu jeszcze odczuwasz, bo znasz je ze wspomnień swoich bliskich i przyjaciół. To tak jak gdybym rozmawiała z dwudziestowiecznym orędownikiem żywych i świętych dla niego wartości tamtej epoki, dziś zastygłych, niezrozumiałych, pokrytych kurzem dawności. Bo Celestia była integralną cząstką tamtego świata. Tu, na Ziemi, w miarę zmian sposobów życia spojrzenie ludzi na świat i na siebie samych uległo dogłębnym przemianom.

— Ale miłość ojczyzny pozostała — wtrącił Ber nieustępliwie.

— To zrozumiale. Ty kochasz Polskę, ja czuję się Szwedką. Ale kochając swój kraj, nie zawężam tych uczuć do określonego terytorium, zresztą w dwudziestym pierwszym stuleciu powalono słupy graniczne między państwami. Ojczyzna to pewna suma doznań i wrażeń, zdobyczy kulturalnych i cywilizacyjnych zgromadzonych przez wszystkie pokolenia jednego narodu.

— A gdyby żywioły rozpętane przez krzemowców zniszczyły twoją Szwecję? — spytał Ber.

— Nie zniszczyłyby mego ludu — odparła Rem z błyskiem w oczach. — Ojczyznę poniósłby on z sobą w sercu wszędzie. I gdzieś daleko, w warunkach sprzyjających życiu, na innych globach włożyłby wiele sił w tworzenie nowej Szwecji, równie kochanej i równie prawdziwej ojczyzny. Tym razem Bernard zapragnął być złośliwy.

— Jaka jest więc różnica — zapytał — pomiędzy takim ujęciem a starym powiedzeniem: Ibi patria, ubi bene?

— Ogromna! W dawnej epoce powiedzenie to wyrażało orientację kosmopolityczną, oznaczało przekładanie łatwego życia nad ówczesne obowiązki wobec społeczeństwa, w którym się wzrosło.

Bernard zamyślił się.

— Może to wszystko miałoby jakiś sens, gdyby nie pomniki kultury wzniesione na Ziemi i przecież nierozerwalnie z nią związane. Człowiek zupełnie przeobraził oblicze planety. I nie tylko wznosił gigantyczne urządzenia przemysłowo-przetwórcze dla wyzyskiwania bogactw przyrody. To możemy odtworzyć w każdym nowym miejscu, zaspokajając nasze potrzeby w nowych warunkach. Ale któż wyrzeknie się pomników sztuki, w które płomień serc mistrzów wlał niepowtarzalne piękno?

Rem wstała. Ręce jej drżały. Ber uprzedził jej odpowiedź:

— Właśnie w twojej ojczyźnie na skalnej ścianie jaskini oglądałem odkryte kilkadziesiąt lat temu ścienne malowidło. Przedstawia scenę polowania na mamuty. Barwiony ochrą i kaolinem obraz zadziwia świetnym uchwyceniem sylwetek w ruchu, zarówno ludzi, jak zwierząt. Nie żal byłoby ci tego dzieła artysty sprzed trzydziestu tysiącleci?

— Żal — odparła Rem. — I żal by mi było pomnika Ericksena na placu jego imienia w Sztokholmie, gdybyśmy go nie zabrali. Ale jeśliby miało ucierpieć to, czemu Ericksen poświęcił swoje życie: wolność, wolałabym nie żyć.

Ostro zabrzęczał wideofon przyczepiony do ściany kabiny statku-bazy, w którym przebywali. Twarz Franka Skiepurskiego na ekranie krasiły rumieńce gniewu.

— Czekamy na ciebie.

Загрузка...