A jednak żyjemy! Żyjemy wbrew przewidywaniom, wbrew pomiarom i obliczeniom. Żyjemy i choć przyszłość jest jeszcze dla nas wielką niewiadomą, wszystko wskazuje, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo jest już poza nami.
Gdy dwa tygodnie temu nadałam ostatnią kartkę mych notatek, byłam pewna, że pozostało nam jeszcze dziesięć dni życia. W tym samym dniu nastąpiło coś, czego do tej chwili nie potrafię wytłumaczyć. Teraz leżymy przykuci do boi przyśpieszeniem ponad 40 m/s2 i snujemy najbardziej fantastyczne przypuszczenia na temat tego, co nam przyniesie dzień następny.
Zacznę jednak od początku, to jest od chwili, gdy wróciłam do obserwatorium z kabiny nawigacyjnej po nadaniu w kierunku Astrobolidu ostatnich kartek mych wspomnień. Już miałam wziąć się do dalszej pisaniny, aby praca tą rozproszyć choć trochę depresję, gdy na ścianie pojawiła się twarz Ast.
— Prosimy cię o pomoc — powiedziała. — Jaro chce poprawić odbiór na III zakresie. Widzę, że nie jesteście bardzo zajęci. Spojrzałam na Deana. Pochylony nad tablicą rozdzielczą pantoskopu zdawał się drzemać.
— Już idę — powiedziałam do Ast.
— Czekam w przedsionku śluzy.
Zsunęłam się z fotela i czepiając się uchwytów „popłynęłam” ku drzwiom szybu;
W naszym statku od chwili katastrofy znikło zjawisko ciążenia. Ten stan, gdy trwa nieprzerwanie, nie należy do przyjemnych. Po długim okresie wzmożonego sztucznego ciążenia tym silniej odczuwaliśmy nienaturalność tego zjawiska.
W ciągu siedmiu miesięcy działania naszego silnika fotonowego, wytwarzającego przyśpieszenie 15 m/s2, a więc półtora rażą większe od ciążenia ziemskiego, zdążyliśmy się już przyzwyczaić do zwiększonej wagi naszych ciał. Wobec nieprzerwanej pracy silnika, najpierw dla rozpędzenia, później zahamowania RER, tworzenie namiastki grawitacji przez rotację statku było niepotrzebne. Dla osiągnięcia na szlaku Proxima-Toliman choć przez krótki okres prędkości bliskiej połowie prędkości światła konieczna była nie tylko praca silnika przez całą drogę, ale również zwiększenie przyśpieszenia w dopuszczalnych fizjologicznie granicach.
Teraz, po katastrofie, znaleźliśmy się przymusowo w warunkach nieważkości.
Szybko wciągnęłyśmy skafandry i, czepiając się klamer, wypełzłyśmy na zewnątrz. Ast niosła reflektor, a ja narzędzia. Do zespołu anten prowadzących mikrouniwera trzeba było przedostać się nad pierścieniem silników brzegowych.
Płytę ochronną i poszarpane resztki silnika fotonowego RER zgromadziliśmy pierwszego dnia po katastrofie w odległości dwustu metrów od kosmolotu. Tam właśnie, w jasnym świetle reflektorów, pracowali Jaro i Szu, przygotowując mikrouniwer do działania, gdy tylko nadejdzie instrukcja z Astrobolidu. Nie wiedzieli, że zanim to mogło nastąpić, nasz statek miał przestać istnieć.
Reflektor trzymany przez Ast raził w oczy. Przesunęłam się w den i zatrzymałam wzrok na dalekich, jasnych słońcach Tolimana. Ciemniejsza, pomarańczowa gwiazda wydała mi się przymrużonym okiem jakiegoś legendarnego potwora. Tam miała spotkać nas zagłada.
Naraz gdzieś między Tolimanem B a jego żółtym, jasnym towarzyszem rozbłysł na krótką chwilę wielokrotnie od nich jaśniejszy, świetlisty punkt. Rozbłysł i znikł…
Obserwowałam już nieraz błyski meteorów w atmosferze Temy, Urpy czy gigantów Proximy. Tu jednak zjawisko takie nie było możliwe: otaczała nas pustka międzygwiezdna. Spostrzeżony przeze mnie pierścień gazów skłonna byłam uważać za złudzenie optyczne, wywołane zbyt długim spoglądaniem w światło reflektora.
— Czy widzieliście?
— Co? — spytali jednocześnie Ast i Jaro.
— Tam coś zabłysło i zgasło. Jak gwiazda — wskazałam ręka.
— Gwiazda? To nonsens — powiedziała Ast.
— Oczywiście że nie gwiazda. Po prostu widziałam błysk.
— Gdzie? — zapytał Jaro. — Czy możesz określić dokładniej, słowami? Bo ja cię stąd słabo widzę.
— Między Tolimanem B a Tolimanem A. Bliżej Tolimana A! Czy coś zauważyłeś?
— Niestety, nic nie widziałem. Patrzyłem w kierunku kosmolotu.
— A Szu?
— Mnie Tolimana zasłaniała płyta ochronna — odparł archeolog. — Czy jesteś pewna, że to nie było złudzenie?
— Chyba nie. I jeszcze jedno: wokół świecącej kuli widziałam jakby pierścień z gazów czy pyłów. Rozpłynął się w przestrzeni.
— Nie fantazjujesz? — zapytała Ast.
— Jaka była barwa światła wysyłanego przez tę kulę? — odezwał się Jaro.
— Niebieskawobiała.
— Ciekawe — powiedział Jaro i zasępił się.
— Co masz na myśli? — zapytała Ast.
— Antinevon.
— Sądzisz, że to mógł być meteoryt zniszczony w naszej strefie ochronnej?
— To bardzo prawdopodobne.
— A jednak mamy szczęście — powiedział Szu. — Gdybyśmy się zderzyli z Robotem! trzy miesiące temu, mielibyśmy dziś prędkość ponad 100000 km/s. Przy takiej prędkości strefa ochronna nie zdałaby się na nic.
— Upraszczasz problem — przerwała Ast. — Nie zapominaj, że również robot nie zdążyłby wyparować, a wówczas…
— Tak czy inaczej oznaczałoby to…
— Śmierć — powiedziałam odruchowo takim tonem, że Ast chwyciła mnie za rękę.
— Widzę, że cię to wytrąciło z równowagi!
— Eee, chyba nie. Czym miałabym się martwić? Dziś już żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża — powiedziałam, siląc się na obojętność. A w duchu myślałam: gdyby ona wiedziała!
Natychmiast po powrocie wstąpiłam do kabiny nawigacyjnej, by sprawdzić, czy automaty zarejestrowały spotkanie z jakąś grudką materii kosmicznej.
Istotnie, na wykresie pracy zespołów dezintegracyjnych, biegnącym równą, jednostajną linią od początku podróży, wykwitł podwójny, gwałtowny zygzak. To, co wzięłam w pierwszej chwili za rozbłysk gwiazdy, było meteorytem zniszczonym w naszej strefie ochronnej. Jaro po przybyciu na statek odczytał z wykresu sporą metryczkę meteorytu. Kosmolotów; zagrażało nie pojedyncze ciało, lecz dwa ciała o masie kilkudziesięciu kilogramów. Eksplozja ich mogła być widoczna jako bardzo jasna gwiazda nawet z odległości znacznie większej od zasięgu strefy ochronnej, to jest dwustu tysięcy, kilo-metrów.
Fakt spotkania dwóch meteorytów, i to o stosunkowo dużej masie, był tak niezwykły, jeśli zważyć niezmiernie małe prawdopodobieństwo takich spotkań, że dyskutowaliśmy na ten temat aż do wieczornego posiłku. Nawet Dean ożywił się nieco. Zajął się też wyliczeniem na podstawie wykresów, z jaką prędkością poruszały się meteoryty względem kosmolotu.
Wynik był zupełnie nieoczekiwany — 230 km/s. Zrozumieliśmy wówczas, dlaczego meteoryty zostały zniszczone na samym skraju strefy ochronnej. Jednakże istnienie meteorytu o prędkości 46 km/s względem otaczających gwiazd było rewelacją graniczącą z fantazją.
Po posiłku Zoe poszła do kabiny nawigacyjnej, aby przygotować do przeglądu taśmy z materiałami nadanymi z Astrobolidu. Lubiła to zajęcie. Nie miała z tym nigdy większych kłopotów. Tym razem jednak, po kilkunastu minutach, poprosiła o pomoc Jara.
— A co się stało? — zapytałam trochę zdziwiona.
— Nie jestem pewna. Zdaje się, że nakryły się dwa różne obrazy. Niestety, ja… mój „wzrok dotykowy”…
Jaro przesunął się ku wyjściu i zniknął w drzwiach szybu.
Upłynęła dłuższa chwila oczekiwania, gdy znów na ścianie pojawił się obraz — tym razem była to twarz Jara.
— Chodźcie na górę!
W minutę później tłoczyliśmy się w kabinie nawigacyjnej. Brabec w skupieniu manipulował przyciskami. Na niewielkim ekranie kontrolnym poprzez obraz szeregu cyfr i wzorów kreślonych na tablicy ręką przewodniczącego naszej ekspedycji, Andrzeja Krawczyka, prześwitywało gwiaździste niebo z jasną, niekształtną plamą pośrodku. Jaro próbował rozdzielić te dwie różne emisje, aż wreszcie obraz cyfr i wzorów przybladł i stał się prawie niewidoczny. Wyrazistości za to nabrała owa plama wśród gwiaździstego nieba.
— Co to może być? — zapytałam.
— Właśnie, nie wiem — odpowiedziała Zoe. — Nastąpiło, zdaje się, jakieś zakłócenie w odbiorze. Jak gdyby nakryły się dwa różne źródła emisji tej samej częstotliwości. Niestety ja… — wymownym gestem wskazała na kamerę umieszczoną nad czołem, która w połączeniu z plastycznym ekranem dotykowym zastępowała jej utracony wzrok. — To dla mnie zbyt skomplikowane.
— Może uszkodzeniu uległa aparatura w Astrobolidzie… — zastanawiał się Szu.
— Wiecie, co to jest? — wykrzyknął nagle Jaro, od dłuższego czasu wpatrujący się w ekran. — To nasz statek.
— Nasz statek?
— Widocznie jakieś nagranie z okresu, gdyś my ich mijali — zauważył Szu. — Chociaż…
— Więc jeszcze nie widzicie? — zniecierpliwił się Brabec. — Ależ patrzcie uważnie! Przyjrzyjcie się dobrze! Przecież to jest… O! Tu! Płyta ochronna. O, tu macie rozdarcie, tam znów dalej, bardzo daleko, a jednak na ekranie blisko…
— Kosmolot? — zdziwiłam się i spojrzałam niepewnie na Jara.
— Kosmolot? — powtórzył Dean jakby obudzony nagle ze snu.
— Tak. To nie jest obraz RER z okresu mijania Astrobolidu. To obraz dzisiejszy. Nagrania dokonano niedawno. W tych dniach…
— Czyżby za pomocą pantoskopu?
— Pantoskopu? To zupełnie wykluczone! — zaprzeczył Jaro. — Po pierwsze na tę odległość nie otrzymaliby tak znacznego powiększenia.
— Nie widzę podstaw do tak kategorycznych twierdzeń — odezwała się Ast. — Może jednak jakiś nowy przyrząd? Mogli otrzymać instrukcję z Ziemi.
— Wykluczone! — przeciął Jaro. — Zastanówcie się chwilę! Czyż mogą nam oni przekazać obraz RER z okresu po katastrofie? Przecież oni jeszcze do tej chwili o naszej katastrofie nie wiedzą! Jeszcze światło niosące obraz eksplozji nie dotarło do miejsca, w którym znajduje się Astrobolid!
Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że zupełnie zapomniałam o odległości dzielącej nas od statku macierzystego.
— Tak. Masz zupełną słuszność. To oczywiste — powiedział Szu do Jara. — Ale w takim razie skąd ta emisja?
— Przyjrzyjcie się dobrze tarczy i kosmolotów! — przerwał Dean. — Zwróćcie uwagę, gdzie musiała się znajdować kamera… Nie za nami, lecz przed nami.
— Tak jakby obraz przekazano nam z Układu Tolimana?
— Siedemdziesięciu pięciu godzin wystarczy na to, aby światło dobiegło od nas do Błyskającej i aby nadano stamtąd obraz.
— Czyżby więc to oni? Czy to w ogóle możliwe?
Tymczasem obraz rozbitego silnika rósł szybko. Można już było rozróżnić poszczególne reflektory rozstawione w przestrzeni wokół płyty ochronnej. Nieco z boku dostrzegłam kosmolot podobny do dużego, płaskiego talerza.
Zza krawędzi statku wyłoniło się światełko i zygzakiem sunęło wolno po powierzchni kosmolotu. W jego blasku można było zauważyć dwie sylwetki dążące ku antenom aparatury zdalnie sterującej mikrouniwerem.
Naraz obraz kosmolotu znikł z pola widzenia. Ukazał się mglisty pierścień, podobny do kółka z dymu. W jego środku błyskało coś podobnego do świecącego oka. Pierścień przeobrażał się i wirował, rozszerzał swój zasięg, to znów kurczył.
Patrzyliśmy pełni niemego podziwu w ów obraz, gdy naraz w miejscu pierścienia ukazał się oślepiający błysk i zgasł. Pozostała tylko czerń ekranu telewizyjnego.
Jaro operował chwilę przyciskami, wreszcie rzekł:
— To już wszystko.
Długo trwaliśmy w milczeniu, na próżno szukając wyjaśnienia dziwnego zjawisk W końcu odezwał się Szu:
— Trudno uwierzyć. Trudno znaleźć przyczynę. Skąd na naszym ekranie pojawił się ów obraz? Jeśli nadali go nie ludzie, lecz istoty rozumne, które z Błyskającej śledziły nasze ruchy i które za pomocą jakichś potężnych przyrządów potrafiły z odległości czterdziestu miliardów kilometrów zarejestrować te obrazy…
— W jaki jednak sposób przekazali nam tę wizję? — podjął Jaro. — Przecież dotychczas nie zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio. Nie mogli znać szczegółów konstrukcji naszych odbiorników.
— Przecież są to chyba zupełnie odmienne od nas istoty. Inny kierunek rozwoju myśli technicznej — dodała Zoe.
— Dobrze byłoby obliczyć, gdzie znajdowała się kamera. Można zmierzyć średnice, kąty, położenie gwiazd…
— Zajmę się tym — powiedział Dean. — Jaro, powtórz obraz.
Po chwili na ekranie znów pojawił się rozbity silnik RER i krążek kosmolotu.
— Średnica rzeczywista kosmolotu wynosi czternaście metrów. Płyty ochronnej dziewięćdziesiąt pięć metrów — podawał dane Jaro. — Wzajemna odległość po odczepieniu dwieście dziesięć metrów. Nachylenie prostej płyta-kosmolot po prostej Proxima-Toliman 12°32.
Dean polecił komputerowi zmierzyć pozorne średnice kosmolotu i tarczy ochronnej oraz dokonać obliczeń.
Tymczasem na ekranie ukazały się znów dwie sylwetki ludzi, wreszcie półprzeźroczysty wirujący pierścień. Ten ostatni obraz przypomniał mi pewne nieprzyjemne przeżycie z pierwszych miesięcy po naszym wylądowaniu na księżycu Urpy. W dniu poprzedzającym odlot pierwszej grupy badawczej w głąb Układu Proximy Władowi Kalinie udało się schwytać za pomocą zespołu automatów własnego pomysłu duży meteoryt węglowy.
Wyszłam wówczas w skafandrze przed pawilon, wypatrując na niebie robota, który miał lada chwila powrócić ze schwytaną bryłą węgla. Ogarnął mnie wówczas nagły niepokój i miałam halucynacje. Tak przynajmniej dotąd przypuszczałam. Spostrzegłam wówczas na niebie coś podobnego do pierścienia z mgieł. Pamiętam to dobrze: pierścień ten również prężył się, kurczył, rozszerzał i wirował, tak samo jak tajemniczy krążek na ekranie. Tamto mogło być halucynacją. To, co widzieliśmy przed chwilą, było obrazem utrwalonym w pamięci aparatury odbiorczej. Wszyscy mogliśmy go oglądać dowolnie dużo razy.
Opowiedziałem to wszystko.
— Istnieje jeszcze jeden zupełnie podobny, lecz całkowicie niewytłumaczalny fakt — odezwał się Jaro, gdy skończyłam. — Opowiadał mi Nym, że przed wyruszeniem w drogę do Alfa Centauri miał również niezwykłe przeżycie. Pracował wówczas w Układzie Saturna. Przeprowadzał eksperymenty z długotrwałymi kierowanymi reakcjami nuklearnymi na drobnych satelitach tworzących pierścień wokoło tej planety. W czasie jednego z takich eksperymentów odczuł również gwałtowny zawrót głowy, połączony ze stanem niepokoju czy lęku. Wydało mu się, że widzi wielki, wirujący pierścień, który zmienił się następnie w lustro. W lustrze tym ujrzał w powiększeniu własną rakietę.
Do tego stopnia był wstrząśnięty niezwykłym zjawiskiem, że spowodował eksplozję jądrową eksperymentalnej bryły. Nie dziwiłem się, że swe przeżycie uważa za halucynację. Ale dziś? Mamy niezbity dowód, że pierścień taki jest zjawiskiem uchwytnym dla przyrządów — zauważył Jaro.
— Pierścień… — zastanawiała się Ast. — Co znaczy „pierścień”? Z czego on powstał?
— Wszystko to jest jakieś niezrozumiałe, niezwykłe — westchnęła Zoe.
— Mam wyniki — przerwał rozmowę Dean. — Kamera znajdowała się w odległości, wyobraźcie sobie, stosunkowo bardzo bliskiej. Mniej więcej sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów. Niech zresztą Jaro sprawdzi jeszcze raz obliczenia.
— Sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów? — powtórzył konstruktor. W tej samej chwili i mnie nasunęła się przejmująca strachem myśl.
— Kiedy to było?
— Kiedy ta emisja zanikła? — sprecyzował Jaro.
Dean sięgnął do klawiatury komputera i na ekranie pojawiły się cyfry.
— O osiemnastej, minut trzydzieści trzy, sekund dwadzieścia siedem — odczytał na głos.
Patrzyliśmy w tej chwili z Jarem w jeden punkt. Pod zygzakiem na wykresie pracy strefy ochronnej maleńka cyferka wskazywała czas:
18.33
Spojrzałam na pozostałych. Wszystkie oczy, prócz kamery Zoe, zwrócone były na ową niepozorną cyfrę.
— To straszne — wyszeptała Ast.
— Co? — zapytała Zoe.
— Te dwa meteory to były statki Urpian — wyjaśnił zdławionym głosem Szu. Spojrzałam odruchowo na Deana.
— Zniszczyliśmy naszą ostatnią szansę ratunku! — W oczach jego była rozpacz.
— Ależ, Dean, jeszcze nic.nie wiadomo! — usiłowałam go uspokoić. — Pamiętasz, jak przed stu trzydziestu paru laty… w Celestii… wydawało nam się, że miotacz badonowy zniszczył Astrobolid! A to były tylko papierowe kule.
Zatrzymał na mnie wzrok pełen gorzkiej ironii.
— Przecież ty sama nie wierzysz w to, co mówisz! Tam, w Celestii, była inna sytuacja! Tu nie ma mowy o pomyłce! To nieważne, czy były to statki z żywymi Urpianami czy też sterowane przez nich roboty! Czy nic ci to nie mówi, że w chwili wejścia w tę nieszczęsną strefę poruszali się z prędkością różniącą się tylko o pół procenta od naszej prędkości? To była ostatnia szansa!
— O czym ty mówisz?
Teraz dopiero spostrzegłam, że wszyscy patrzą ze zdziwieniem na Deana.
— Opanuj się! — próbowałam nie dopuścić do ujawnienia prawdy. Ale on mnie nie słuchał.
— To była chyba jedyna możliwość ratunku! Teraz już nic! Nic nas nie uratuje! Po co było włączać strefę ochronną? Nie lepiej byłoby zginąć wcześniej od byle grudki kosmicznej? Zginąć wtedy, gdy się nie będziemy tego spodziewali?
— Co ty pleciesz? — Jaro pochwycił Deana za ramię.
— Dean!
Spojrzał na mnie, potem na Jaro błędnym wzrokiem.
— Ach! Wy nie wiecie nic! Przecież skazani jesteśmy na zagładę. Przed nami tylko śmierć! Za dziesięć dni pochłonie nas Toliman. Nie masz co przebudowywać… instalować uniwerów. Zanim dotrze do nas instrukcja z Astrobolidu, będzie już po wszystkim. Teraz i tak już wszystko jedno. A przecież pomoc była tuż… tuż… Jeśli mogą zmieniać tory planet… A czy mogli się spodziewać, że nie potrafimy odróżnić meteorytu od rakiety?
Umilkł. Wokół panowała przejmująca cisza.
— Czy to, co on mówi…
Nie dokończone pytanie Ast zwrócone było do mnie. Ukrywanie prawdy nie miało już sensu. Powiedziałam wszystko.
— A więc to tak — rzekł Szu, patrząc ponuro w podłogę.
— Jak to się stało, że statki zostały zaatakowane? — zapytała Zoe cicho.
— Niestety — Jaro rozłożył bezradnie dłonie. — Wszystkie urządzenia kontrolne były zainstalowane na RER i uległy zniszczeniu. Udało się włączyć tylko prostą strefę ochronną kosmolotu.
— Ależ ona działa na ślepo!
— Działa na ślepo…
— To wszystko nie jest w tej chwili najważniejsze — odezwał się Szu. — Trzeba spokojnie ocenić sytuację. Może istnieje jeszcze jakaś szansa. Jeśli mieszkańcy Błyskającej istotnie usiłowali nas ratować, to trzeba w jakiś sposób wytłumaczyć im, że nie chcieliśmy niszczyć ich statków, że był to przypadek.
— Może wówczas jeszcze raz przyślą nam pomoc — dorzuciła Ast. — Jeszcze jest dziesięć dni.
— Chcecie liczyć na ich wielkoduszność — wykrzyknął Dean. — Po tym, co się stało?
— Próbować trzeba — rzekł Jaro i siadł do pulpitu centrali radiotelewizyjnej.
Od tej chwili przez sześć dni nadawaliśmy nieprzerwanie sygnały na coraz to innych zakresach. Na próżno.
Na próżno wysyłaliśmy coraz to inne zestawienia obrazów. Na próżno Jaro i Szu zmontowali w niewiarygodnie krótkim czasie wielką antenę kierunkową przeznaczoną specjalnie do nawiązania łączności z Błyskającą. Na próżno Ast i Dean przeszukiwali pantoskopem przestrzeń wokół naszego statku. Na próżno śledziłam nieprzerwanie pracę aparatury radarowej, rejestrującej pojawienie się w naszych okolicach każdej większej grudki materii.
Wokół nas roztaczała się pusta przestrzeń międzygwiezdna.
Tak było przez sześć dni, I oto gdy już byliśmy bliscy całkowitego zwątpienia, gdy do katastrofy pozostały nam zaledwie cztery dni, wydarzyło się coś, czego do tej chwili nie potrafimy sobie wytłumaczyć.
Jak już powiedziałam, ani za pomocą radaru, ani też pantoskopem nie wykryliśmy żadnego obcego ciała wokół kosmolotu. Czuwaliśmy na przemian przy. przyrządach. Sypialiśmy bardzo krótko, zwalczając senność za pomocą hyperolu.
Właśnie w czasie takiego krótkiego, kilkudziesięciominutowego odpoczynku gdy drzemałam, unosząc się swobodnie pod sufitem w kabinie sypialnej, obudził mnie nagle okrzyk. Deana przypiętego do sąsiedniej ściany.
— Daisy! Daisy!
Spostrzegłam ze zdziwieniem, że wskazuje palcem na mnie.
— O co chodzi?
— Czy nie widzisz, że spadasz?
Teraz dopiero zauważyłam, że ściany i sprzęty kabiny jakby unosiły się w górę. Nie! To było tylko złudzenie! To moje ciało opadało wolno w dół, coraz niżej i niżej. Już zetknęło się z elastyczną powierzchnią tapczana. Odbiło się lekko raz, drugi i trzeci. Wreszcie spoczęło nieruchomo.
— Patrz!
Również wszystkie inne przedmioty, unoszące się dotąd w powietrzu, opadały na podłogę.
— Przyśpieszenie!
Sens fizyczny zjawiska był od pierwszej chwili dla mnie jasny. Oto na kosmolot zaczęła działać jakaś siła.
— Czyżby Jaro włączył silnik?
— Wykluczone. Zapas materii odrzutowej jest zbyt mały, aby nas uratować.. Nie słychać zresztą szumu.
Połączyliśmy się pośpiesznie z Jarem i Szu, ale i oni nie umieli wytłumaczyć przyczyn zjawiska. Wokół kosmolotu nie było żadnego obcego statku. Tak przynajmniej mówiły przyrządy.
Pozostał jednak fakt: jakaś tajemnicza siła działała na kosmolot, zmniejszając jego prędkość.
Więcej — przyśpieszenie rosło. Z radosnym napięciem czuliśmy, jak wzrasta waga naszych ciał. Już w ciągu pierwszej godziny hamowania przyśpieszenie osiągnęło wartość przyśpieszenia ziemskiego.
Gdy przekroczyło 1,5 g, ogarnęło nas zaniepokojenie. Położyliśmy się w kojach, zakładając kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe.
Po dwóch godzinach przyśpieszenie przekroczyło 2,5 g. Każdy z nas w duchu zadawał sobie pytanie: czym to się skończy?
Przyśpieszenie rosło dalej. Osiągnęło 3 g, potem 3,5 g, dotarło do 4 g, przekroczyło tę wartość i naraz, gdzieś przy 4,3 g, zatrzymało się w miejscu.
Tak oto już przeszło dziewięć dni leżymy przykuci nadmiernym ciężarem do tapczanów i koi. Niełatwo się poruszać, gdy na przykład waga mojego ciała wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kilogramów. A przecież Jaro i Dean ważą blisko po trzysta osiemdziesiąt kilogramów. Najlepszą kondycję wykazuje jak dotąd pies Zoe — Ro — chociaż też nie potrafi utrzymać się na swoich czterech łapach.
Z ludzi jedynie Szu, niezwykle silny jak na swoją drobną, niemal dziecięcą budowę, może poruszać się po statku, czołgając się z ogromnym trudem. Gdyby nie on, nie wiem, czy długo wytrzymalibyśmy bez wody, pastylek odżywczych oraz zastrzyków wzmacniających przeciążone serca i przeciwdziałających zmianom metabolicznym.
Oczywiście o prowadzeniu obserwacji i badań nie ma mowy. Nie mogę również pisać i koniec tej korespondencji dyktuję wprost na taśmę. Jutro Szu spróbuje nadać ją wraz z meldunkiem w kierunku Astrobolidu. Przepraszam, że dyktuję tak chaotycznie, ale trudno skupić się w takiej sytuacji.
Resztki silnika RER wraz z zainstalowanym tam mikrouniwerem zniknęły dawno w przestrzeni. Jakie jest źródło siły hamującej lot naszego statku, nie wiemy. Przypuszczam, że działa tu jakieś niezmiernie potężne pole natury elektrycznej, a nie grawitacyjnej. Siła ta bowiem działa tylko na kosmolot. Nasze ciała nie podlegają jej wpływowi i stąd pozorny wzrost ich wagi.
Przelecieliśmy obok Tolimana B i teraz oddalamy się od tej gwiazdy. Już niedługo prędkość nasza spadnie do zera względem środka układu. Czy siła owa będzie nadal działać? Czy znów zacznie przyśpieszać nasz statek? Czy zwróci nas tam, gdzie będzie chciała, czy też pozostawi swemu losowi?
Wczoraj dotarła do nas instrukcja z Astrobolidu. Teraz, po utracie mikrouniwera, nie ma ona już dla nas żadnego znaczenia.
Łączności z Urpianami w dalszym ciągu nie udało się nawiązać. Czyż bowiem śledzącą nasze ruchy wiązkę promieniowania emitowaną z Błyskającej można nazwać łącznością?
Dlaczego nie możemy dotychczas odnaleźć źródła owej siły hamującej? Może ich aparaty wysyłają promieniowanie identyczne z promieniowaniem nieba, pochłaniając jednocześnie wszelkie obce promieniowanie elektromagnetyczne?
Chcą być dla nas niedostrzegalni. Widocznie obawiają się, byśmy znów nie próbowali ich zniszczyć.
Szaleńca ratuje się wbrew jego woli.