WIELKI MILCZĄCY

— Jest!.. Jest! — zabrzmiał podniecony głos Franka. Rem pochyliła się nad ekranem.

— Przypatrz się. Przecząco potrząsnęła głową.

— Nie widzę. Pokaż, gdzie? Franek przesunął dłonią po płytce ekranu i obraz nabrał kontrastowych barw.

— Tu — powiedział już spokojnie. Po chwili zastanowienia dodał:

— Chyba się nie mylę. Myślisz, że to skała? Z kolei Rem zaprzeczyła.

— Wykluczone. Oczywiście, że on. Już na pierwszy rzut oka widać duże podobieństwo do bloku Rama Gori.

— Może nawet to ten sam egzemplarz?

— Chyba nie. Masa mniejsza o połowę, a struktura krystaliczna warstwy powierzchniowej, choć zbliżona, różni się od tamtego okazu.

Rem zamyśliła się. A więc to dziwne spotkanie wreszcie nastąpiło. Gdy tylko powstało przypuszczenie, że natknęli się na Silihomida, nie dopuszczała myśli, aby to mogła być nieprawda. Koniecznie chciała ujrzeć rozumnego krzemowca z jakiejś ogromnie dalekiej planety, nie znanej żadnemu człowiekowi. Tego, który miał za sobą podróż międzygwiezdną, zapewne liczącą bardzo wiele lat świetlnych, i przeleżał ponad sto milionów lat w ziemi sam, skamieniały, okryty skalną powłoką jak wiekiem trumny. Tego, który powrócił do życia po to, aby wygubić życie na Ziemi.

Rem wiedziała, że wcale nie musi to być właśnie ten, który najpierw podróżował skroś próżni, potem leżał w ziemi i wreszcie powstał, aby wydać wojnę ludziom. Podejrzewano już wówczas, że owym Silihomidem był rzekomo ukradziony sprzed instytutu profesora Rama Gori w Antarktydzie blok i że on właśnie, szykując napad, nie tylko wyprodukował nieprzeliczone zastępy posłusznych sobie krzemowych mikrobów, lecz także rozmnożył się na tyle, iż zespoły mido notowały grasowanie większej liczby tych stworów. Dla Rem wszakże był to zawsze on, jeden jedyny sprawca powszechnego ludzkiego nieszczęścia. Ten, który rozpoczął walkę i na razie odnosił w niej same sukcesy.

Rem wpatrywała się w ekran z podziwem i lękiem. Odruchowo, jakby szukając obrony przed potworem, przytuliła się do Skiepurskiego. Dopiero gdy poczuła usta Franka na swoich, cofnęła się powoli, ale stanowczo, opierając dłonie na jego ramionach.

— Rem… — wyszeptał Franek z nutą żalu, a może i gniewu. Za chwilę powiedział nieco spokojniej:

— Rem… Dlaczego tak? Zapomniałaś wyspę nad Ahaggarem?

— Nie. Nigdy nie zapomnę — odparła szczerze.

— Źle ci było ze mną? — indagował w dalszym ciągu. Zniecierpliwiła się.

— Widzisz… Było mi bardzo dobrze. Ale po co zmuszasz mnie do akcentowania tego.

— Czy to się nie może powtórzyć? — spytał z niemą prośbą w oczach.

— Teraz nie — powiedziała prawie z wysiłkiem.

— Więc kiedy? — nie ustępował.

— Och, nie męcz mnie. Sądziłam, że jesteś subtelniejsży. Czyżbyś chciał, abym żałowała tamtego? A przecież to było piękne…

— Nie kochasz mnie — powiedział niemal do siebie.

— Nie — odparła krótko, niechętnie. Po chwili dodała miękko:

— Czemu zmuszasz mnie do takich wynurzeń?

— Ja wiem, że kochasz Bera — rzucił z żalem.

— Chyba tak — powiedziała w zamyśleniu.

— Czy tylko chyba? — podchwycił Franek. Spoważniała.

— Wyznałam to bardzo szczerze. Na pewno kochałam go czternaście lat temu.

— Tak dobrze pamiętasz?

Rem nie dostrzegła rozdrażnienia w głosie Franka. Odparła natychmiast:

— O, pamiętam każdy dzień!.. To było najpiękniejsze pół roku w moim życiu. Skończyło się niepotrzebnie. Przez mój kaprys czy fałszywą ambicję, już sama nie wiem. Ale nie zmuszaj się…

Umilkła nagle, przerywając w pół zdania. Bo oto tajemnicze coś na ekranie drgnęło nieznacznie i leniwym ruchem jakby uniosło się ku górze.

— Porusza się — wyszeptała Rem z przejęciem.

— Chyba oddycha.

— Wątpić. Raczej początek kolejnego ożywienia. Jeśli potrwa ono tak długo, jak to zaobserwowali odkrywcy, powinniśmy dotrzeć tam, zanim znieruchomieje.

— No to lećmy. Nie ma chwili do stracenia. Osiemset kilometrów… — Franek popatrzył na mapę.

Baza naukowa do wstępnych badań znaleziska została zainstalowana tysiąc osiemset metrów od żywego bloku odkrytego przez studentów. Położona była przez latający dźwig za niewysokim pagórkiem, mającym chronić uczonych przed zagrożeniami ze strony potwora. Przywiezione helikopterami transportowymi cztery pancerne pojazdy gąsienicowe, zdalnie sterowane przez badaczy, otaczały półkolem płytkie zagłębienie skalne, z którego wyrastał kilkunastometrowy obelisk przypominający surowy kamienny monolit, przygotowany do obróbki rzeźbiarskiej.

W zapadającym zmroku szarawe cielsko oświetlone z czterech stron reflektorami z wolna pęczniało.

Ber, śledzący z napięciem niezwykłe zjawisko na ekranach monitorów, odwrócił głowę, słysząc dźwięk rozsuwanych drzwi.

— Jesteś pewien, że to Silihomid? — spytał Franek bez wstępów, podchodząc do Bernarda.

— W każdym razie biokrzemowiec — stwierdził Kruk. — O jego rozumności nie przekonaliśmy się dotąd.

— Bardzo przypomina blok Rama Gori — zauważyła Rem oglądając z napiętą uwagą parametry wyświetlane na tablicy zbiorczej. — Myślę, że alternatywą byłoby tylko narzędzie sterowane przez krzemowy Rozum.

— Zobaczymy, co powie Bandore. Ma tu być za kwadrans. Jak na warunki polowe zgromadziliśmy sporo sprzętu badawczego i sądzę, że powinniśmy dojść do pewnych konkluzji.

— Czy robiliście już jakieś doświadczenia?

— Nie chcę podejmować ryzykownej decyzji. Nie powinniśmy zrobić niczego, co mogłoby być uznane przez tego stwora za oznakę wrogości. Być może uda się nawiązać kontakt z kosmitą. Najwięcej do powiedzenia ma tutaj Bandore.

— Kontakt to mrzonki — rzucił sarkastycznie Franck.

— Nie powiem. Oczywiście, czy dojdzie do kontaktu i w jaki sposób, nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Ale musimy się liczyć z taką możliwością, gdyż może ona stworzyć szansę znalezienia płaszczyzny porozumienia czy czegoś na kształt kompromisu.

— Jesteś niebezpiecznym głupcem — wybuchnął Skiepurski. — Tu nie może być kompromisu. To jest walka na śmierć i życie.

— Bez eksperymentalnego sprawdzenia reakcji na działanie różnych bodźców nie będziemy w stanie stwierdzić, czy jest to rzeczywiście Silihomid — odezwała się Rem, próbując sprowadzić rozmowę na właściwy temat.

— Możemy sprowokować go do nowych działań niszczycielskich — zauważył Ber.

— Boisz się o własną skórę? — zapytał Franek złośliwie.

— Wiesz, że tak nie jest. Podejrzewam nawet, iż ten stwór nie jest zdolny do samodzielnej napaści. I w tym cały problem. Gdyby ryknął, machnął ogonem, pluną) lawą, bluznął płomieniem, sprawa byłaby prostsza.

— Gdyby… — powtórzyła Rem, nie odrywając wzroku od wykresów. — Myślisz, że on nie może?

— Może za to spopielić całą Ziemię. Jeśli nie zmusimy go do rezygnacji z tych szatańskich planów — zawołał Franek porywczo. Rem spojrzała na niego. W głęboko osadzonych piwnych oczach gorzała pasja czynu. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, że pasja zemsty, lecz to było złudzenie. Franka pochłaniał bez reszty cel, dla którego tu przybył. Chciał zabrać Silihomida. Chciał zmusić do uległości tego niezrozumiałego mocarza. Spokojne, ściągnięte rysy twarzy Franka znamionowały odwagę. Rem uczuła, że zazdrości mu tej odwagi.

Przeniosła wzrok na ekran monitora, który przekazywał obraz monolitu widzianego przez kamerę pojazdu pancernego z odległości zaledwie kilku metrów.

Kto miał rację: Ber czy Franek? — zastanawiała się Rem. — Gdyby Silihomid był najbardziej drapieżną bestią błyskającą ślepiami, szczerzącą kły, pokazującą pazury, ba! — gdyby nawet był wypluwającym ogień smokiem, właśnie takim, jakim kiedyś straszono dzieci, nie budziłby grozy. Bo cóż znaczy krwiożerczy lew i smok ognisty wobec chociażby tylko miotacza plazmowego zdolnego stal zamienić w parę?

Teraz nie było najmniejszej pewności, że ludzie panują nad tym, co mają. Ze gdyby trzeba było użyć broni, wywrze ona pożądany skutek; że nie ugodzi w nich samych. Nadto nie było wolno — przynajmniej w tej fazie badań — podejmować żadnych poczynań mogących spowodować śmierć Silihomida. Zostało to postanowione jako kardynalna zasada postępowania, oczywiście czyniąc przedsięwzięcie znacznie bardziej niebezpiecznym. Wydawało się, że wszelkie środki chemiczne paraliżujące nerwy i mięśnie węglowców mogły być obojętne dla istot krzemowych. Celowość oddziaływania prądem elektrycznym pozostawała również pod znakiem zapytania.

Beczkowaty kształt zmienił barwę na brunatnopiaskową. Prawie już się nie poruszał. Jedynie wolne, nieregularne wydymanie się tego cielska w górę i na boki świadczyło o istnieniu życia w tej bardzo dziwnej sylwetce.

Silihomid w niczym nie przypominał jakichkolwiek ziemskich organizmów żywych. Nawet jego ruch sprawiał wrażenie działania jakiegoś mechanizmu czy też nadymania powłoki balonu. Teraz było jasne, dlaczego tak długo nie udało się go wytropić. Z powodzeniem mógł być błędnie rozpoznany na niejednym zdjęciu jako skała, zabłocony rurociąg, wielka stara beczka, agregat jakiejś maszyny, lecz w żadnym razie żywa istota.

Silihomid od kilkunastu minut miarowo, coraz wolniej się przypłaszczał.

— Zróbmy coś wreszcie — usłyszała głos Franka. — Jak długo będziemy stać bezczynnie nad tą bryłą krzemowego mięsa? Kamienny potwór trwał teraz nieruchomo, obcy i groźny w swej milczącej potędze.

— Cofnijcie maszyny — nagle rozległ się za nimi głos Bandorego. Obejrzeli się. W drzwiach stał egzobiolog.

— Czy coś się stało? — zapytała z niepokojem Rem.

— Jeszcze nie. Ale nie widzę potrzeby ciągnąć tygrysa za ogon — powiedział Bandore uspokajającym tonem.

— Właśnie na ten temat dyskutowaliśmy — oznajmił Ber, po czym pokrótce streścił przedmiot sporu.

Po wysłuchaniu relacji i zapoznaniu się z wynikami analiz komputerowych egzobio-log stanął na stanowisku, że eksperymenty zmierzające do skłonienia potwora, aby choć trochę ujawnił swe oblicze, są konieczne, ale nie należy ich przeprowadzać w warunkach ziemskich.

— Musimy uniknąć za wszelką cenę takich reakcji, które sprowokowałyby jeszcze większe nasilenie kataklizmów, jeśli się okaże, iż to jest rzeczywiście Silihomid. Najkorzystniejsze w tych warunkach byłoby odcięcie go od zaplecza bakterii krzemoorganicz-nych, czyli narzędzi jego działania — Bandore zaczął podsumowywać swe wywody. — Z dotychczasowych obserwacji zdaje się wynikać, że aktywność stwora nasila się cy-klicznie. Myślę, że wchodzimy teraz w kilkugodzinny okres obniżonego metabolizmu, a może nawet pewnego rodzaju letargu. Jeśli tak jest, przy zachowaniu daleko idących ostrożności może udać nam się przetransportować go na najbliższy kosmodrom, a stamtąd przesłać na odległą orbitę okołoziemską.

Jeżeli zdołamy ten plan zrealizować, znajdziemy się w położeniu o tyle korzystnym, że tak czy inaczej otworzą się nowe możliwości przejęcia inicjatywy w tej bezpardonowej walce. Jeśli bowiem nawet nie uda się nam nawiązać kontaktu z krzemowym Rozumem i skłonić go do jakichś ustępstw, możemy go bądź wysłać w przestrzeń międzygwiezdną — co uważam za najgorsze rozwiązanie, gdyż grożące w niewiadomej przyszłości zagładą innym ożywionym planetom — bądź skierować na Słońce, gdzie znajdzie grób w jego ogniowym huraganie i nikomu już nie zaszkodzi. Istnieje również pewne prawdopodobieństwo — choć, niestety, osobiście w to wątpię — że jest to ten sam twór, który znalazł Rama Gori, tyle że przeobrażony strukturalnie w ostatnich latach. Pozbawienie armii silikoków kierownictwa otwarłoby przed nami możliwość zwycięstwa.

Logice tych wywodów nie można było nic zarzucić. Rem zaproponowała, aby jak naj-spieszniej uzgodnić z Komitetem Obrony Ludzkości szczegóły wywiezienia domniemanego Silihomida w przestrzeń okołoziemską, kiedy Franek przerwał jej w pół słowa:

— Komitet… Co u licha: przecież wszyscy należymy doń! A że nas tutaj zbyt mało, aby tworzyć quorum? Opamiętaj się, sytuacja nie jest do radzenia, tylko do działania. Chcecie się doczekać, że ten diabeł albo nam ucieknie, albo się popisze od strony, z której tak dobrze go znamy?…

Rem przyznała mu rację, a Ber i Bandore poszli za jej przykładem. Pozostało więc przystąpić do działania. Helikopter, który przywiózł bazę służącą im teraz za pomieszczenie i względnie bezpieczny schron, mógł przetransportować Silihomida. Ber upew-nit się tylko, że stosunkowo bliski saharyjski kosmodrom frontowy jest czynny, na razie nie zagrożony przez silikoki i dysponuje odpowiednią rakietą transportową. Tymczasem Bandore porozumiał się z centralą pozaziemskich baz naukowych, aby znaleźć odpowiedniego sztucznego satelitę, który mógłby przyjąć tak niecodzienny i ryzykowny ładunek. Wybór padł na Szarotkę. Ten nowy sztuczny obiekt kosmiczny mający obszerne, świetnie wyposażone laboratoria, stwarzał możliwości eksperymentowania w warunkach znacznego bezpieczeństwa.

Zdecydowano, że załadunkiem monolitu zajmie się Franek. On też wziął na siebie zdalne pilotowanie latającego dźwigu.

I oto zaczęła się najtrudniejsza, jakże ryzykowna operacja. Z pojazdu, nieruchomo stojącego w powietrzu kilkanaście metrów nad zastygłą teraz w bezruchu kamienną bryłą, wysunąły się wielkie plastikowe łapy.

— Staraj się nie uderzyć chwytakiem! — powiedział ostrzegawczo Bandore, stojąc w kabinie sterowniczej tuż za plecami Franka. — Musisz chwycić go z wyjątkową delikatnością.

Ale Franek był w takich trudnych działaniach niezawodny. Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu.

Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem.

Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig.

Monolit drgnął. Rem aż krzyknęła z wrażenia, gdy osobliwy posąg powoli, bardzo powoli zaczął unosić się. Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka.

Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit. Twarz jej jednak nie wyrażała radosnego entuzjazmu. Było w niej coś niepokojącego, co udzieliło się Berowi.

Rem bała się. Miała wrażenie, iż za chwilę stanie się coś strasznego. Nagle wydało jej się, że przybysz z gwiazd ożył i wydobył z siebie wielkie ludzkie ręce, aby tymi rękami zmiażdżyć i Ziemię, i niebo. Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło.

Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.

Rozejrzała się wokoło. Ber stał obok niej. Był jakiś dziwnie blady i nieswój.

— A więc wszystko w porządku. Przywidziało mi się tylko — odetchnęła z ulgą. — Przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Ale dlaczego mi się przywidziało?

Rem skojarzyła to z nadesłanymi przez Astrobolid relacjami Daisy Brown o rzekomym psychicznym oddziaływaniu Urpian na ludzi. Czyżby te fakty w jakiś niepojęty sposób wiązały się z.sobą? Czyżby istniała zagadkowa spójnia pomiędzy tak odrębnymi cywilizacjami jak Urpianie i krzemowcy?

Trwała tak przez chwilę.

— Co ci jest? — spytał zatrwożony Ber.

— Nic — wyrzuciła z wysiłkiem.

— Czy na pewno nic? — indagował.

— Ależ na pewno — odparła już swobodniej. — Co ci przychodzi do głowy?

— Tak dziwnie wyglądałaś. Wydało mi się, że coś cię przestraszyło. Po chwili przyrządy dotknęły Silihomida. Gdy sztuczne ręce objęły wężowate sploty odnóży. Rem krzyknęła.

Ber spojrzał na nią serdecznie.

— Przestraszyłaś się?

— Tak. Wyobraziłam sobie, że w tej chwili stanie się coś okropnego. Może to JEGO oddziaływanie. Przecież on sam jest kompletną zagadką.

Загрузка...