NA OBRAZ l PODOBIEŃSTWO

Po wizycie Zoe i Lu w naszym życiu zaszły dość zasadnicze zmiany. Zgodnie ze wskazówką Lu wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia na północo-zachód. Teren byt w dalszym ciągu falisty, stepowo-lesisty, poprzecinany licznymi rzeczkami i strumykami, porośnięty miejscami dość gęstą, dziko pieniącą się roślinnością.

Wędrówka nasza nie trwała długo. Już wieczorem drugiego dnia juventyńskiego dostrzegliśmy nad horyzontem dalekie światła jakiejś gigantycznej wieży. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest to wieża, o której wspominała Zoe.

W czasie drogi dokonaliśmy interesującego odkrycia archeologicznego. Otóż zarówno w puszczy, jak i na stepie znaleźliśmy sporo śladów jakichś starych, nie używanych od kilku wieków arterii komunikacyjnych o nawierzchni z różowego plastyku. Drogi te były przeważnie całkowicie zarosłe nawet większymi okazami flory juventyńskiej. W trzech miejscach, na skrzyżowaniach dróg, znaleźliśmy wielkie posągi i bloki pokryte płasko rzeźbami, niestety, w dużym stopniu zniszczonymi przez wodę, wiatr, a przede wszystkim zarastające je rośliny. Posągi i płaskorzeźby nosiły cechy wpływów starej sztuki Urpian, której wiele różnych form odkryliśmy poprzednio na ich macierzystej planecie w Układzie Proxima Centauri.

Nie znaleźliśmy jednak żadnych świeżych śladów bytności gospodarzy planety na tym terenie. Może niechęć tych istot do opuszczania swych siedzib osiągnęła aż taką krańcowość, że niektóre obszary tego globu zmieniły się w dzikie, pierwotne puszcze?

Następnego dnia juventyńskiego przeprawiliśmy się z niemałym trudem przez szeroką, wartką rzekę. Za rzeką rozciągał się gęsty las potężnych roślin o fantastycznie powyginanych pniach i konarach, ciągnących się poziomo setkami metrów. Zza wierzchołków tych drzew widzieliśmy już jednak błyszczące w promieniach zachodzącego Tolimana przezroczyste mury ogromnego miasta.

Las obfitował w różne owoce i chociaż dotąd nie spotkaliśmy żadnych większych zwierząt, z żywnością kłopotu nie było. Szczególnie przypadły nam do smaku potężne jak głowa ludzka owoce, podobne w budowie do pęcherza wypełnionego wodą. Zawierały kwaskowy płyn i stąd nazywaliśmy je kwasocystami. Jak się później okazało, owe kwasocysty zawierały szczególnie pożywny napój stanowiący główny pokarm Urpian, nim przeszli oni na odżywianie całkowicie syntetyczne.

Przebycie dwukilometrowego pasa między rzeką a murami miasta zajęło nam blisko całe przedpołudnie następnego dnia. Nagrodą za wytrwałość była jednak niespodzianka, jaką znaleźliśmy pod miastem. Niespodzianka, co się zowie — iście w stylu urpiańskim!

W jaki sposób Urpianie przewidzieli, w którym miejscu dotrzemy do murów, trudno dociec. Szu raczej skłaniał się do przypuszczeń, że oddziałując w jakiś niedostrzegalny sposób na nasze mózgi, prowadzili nas z góry zaplanowaną przez siebie trasą.

Pozostaje faktem, że w końcu wędrówki spotkaliśmy przygotowany dla nas „dom” Był to pawilon o kolisto wygiętych, przezroczystych ścianach i dachu, ustawiony na oczyszczonej z drzew, rozległej polanie. Jak obliczył Szu, polanę tę przygotowali Urpianie przed dwoma dniami, a więc gdy jeszcze przebywaliśmy za rzeką.

Pawilon nie był pusty. Wypełniały go liczne sprzęty skopiowane drobiazgowo na wzór sprzętów kosmolotu. Jak się później okazało, to minimum komfortu życiowego zawdzięczaliśmy interwencji Zoe i Lu.

Jakkolwiek nasza sytuacja materialna uległa znacznej poprawie, możliwości ruchu były ograniczone. Zbytnie oddalanie się od pawilonu i błądzenie po puszczy nie należało do przyjemności. O przedostaniu się zaś do miasta nie było mowy. Poszczególne bloki stały jeden przy drugim niby wysoki mur obronny dawnej twierdzy. Żadnej arterii komunikacyjnej ani bramy, żadnych drzwi prowadzących do wnętrza domów. Mogliśmy obserwować przez przezroczyste ściany, co dzieje się na poszczególnych kondygnacjach tych budowli i nic poza tym. Byliśmy w rzeczywistości tak samo odizolowani od świata jak poprzednio wśród dzikich wzgórz. Zoe powiedziała nam później, że choćbyśmy okrążyli całe miasto, nigdzie nie znaleźlibyśmy do niego wejścia.

Przychodziła teraz do nas częściej, przynosząc nowiny dotyczące Urpian i Lu. Zjawiała się w sposób niezwykły, trudny do zrozumienia mimo jej tłumaczeń. Przenikała przez owe niedostępne dla nas ściany, poruszając się znów, jak już to kiedyś widzieliśmy, w sposób niewiarygodnie szybki i gwałtowny. Po przekroczeniu przejrzystego muru biegła jeszcze czas jakiś z taką samą prędkością, a potem nagle wracała do normalnego stanu. Przy powrocie do miasta proces ten powtarzał się w odwrotnej kolejności.

Na nasze pytania Zoe odpowiadała, że w niektórych miejscach ścian dostrzega coś w rodzaju drzwi. Są to prawdopodobnie silne pola, które na krótkie momenty zanikają, ukazują się, znów zanikają itd. Tych „mrugających” niezmiernie szybko drzwi nie może w ogóle zauważyć, a co dopiero przekroczyć zwykły człowiek, odbierający wrażenia znacznie wolniej niż Urpianie. Z chwilą jednak, gdy znajduje się w stanie wzmożenia tempa procesów fizjologicznych i czas płynie dla niego pozornie wolniej, dostrzega te otwory i może przebiec je, zanim się zamkną.

Zoe nie wiedziała, w jaki sposób następowała u niej zmiana tempa procesów życiowych. Podejrzewała, że wiązało się to z działaniem owego przezroczystego stroju, który miała na sobie. Nie chciała jednak dokonywać eksperymentów, a tym bardziej zdjąć go z siebie, gdyż obawiała się, że nie mogłaby później powrócić do Lu.

Nie dziwiliśmy się jej obawom. Wiedzieliśmy z doświadczenia, jakie nieprzyjemne figle potrafią płatać nam Urpianie, jeśli coś nie odpowiada ich woli. Domaganie się zaś od Zoe pozostawienia Lu wśród Urpian byłoby żądaniem nieludzkim. I tak od pewnego czasu żaliła się, że Lu coraz częściej i na coraz dłuższy okres znika.

Właściwie już w piątym tygodniu naszego pobytu pod murami miasta oświadczyła otwarcie, że z Lu dzieje się coś niedobrego. Co prawda, fizycznie i umysłowo rozwijał się normalnie (jeśli w ogóle można mówić o normalnym rozwoju w tempie od trzydziestu do sześćdziesięciu razy szybszym), rósł i stawał się coraz mądrzejszy, ale jednocześnie, zwłaszcza po dłuższej nieobecności, nabierał, jak twierdziła Zoe, jakichś nieludzkich, nieprzyjemnych cech. Nie było to już dziecko pragnące matczynej pieszczoty, igrające niegdyś z Ro i odczuwające potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co przeżyło, lecz baczny obserwator, rzeczowy, zimny krytyk, a nawet zdecydowanie ukształtowana indywidualność, dążąca do narzucenia swej woli innym ludziom. Lu stawał się coraz obojętniejszy wobec matki, coraz bardziej obcy i pozbawiony uczuć ludzkich, a jednocześnie zachowanie jego nabierało wręcz cech urpiańskich. Coraz częściej traktował Zoe jak istotę niższą. Zauważyła również, że zaczyna tak jak Urpianie tkwić nieruchomo przez niepokojąco długie okresy w owych ciasnych, kryształowych salkach.

My ze swej strony podjęliśmy systematyczne próby nawiązania z Urpianami bliższego kontaktu. Nie było to ani łatwe, ani trudne. Widzieliśmy Urpian stale. Zdarzało się również czasem, bardzo co prawda rzadko, iż przenikali przez ściany i przebiegali z ogromną szybkością przez puszczę, zwinnie skacząc z gałęzi na gałąź na swych pięciu kończynach. Jednak wszelkie wysiłki zmierzające do skoncentrowania ich uwagi na tym, co do nich mówimy, czy znakach, za pomocą których usiłujemy się z nimi porozumieć, spełzły na niczym.

Nawet ci, którzy patrzyli na nas, zachowywali się dziwacznie. Zatrzymywali się na moment, potem znów pędzili dalej. W ogóle nie wykazywali zainteresowania naszymi próbami nawiązania kontaktu. Niemałą rolę odgrywało tu różne tempo przeżyć, ale przecież, jak wynikało z opowiadań Zoe, obojętność ta występowała również względem niej.

W związku z tym najbardziej niepokoił nas bliski termin przylotu Astrobolidu. Czy całą ekspedycję czeka ten sam los?

Liczyliśmy tylko na Zoe, a raczej na wpływ, jaki wywierała na Lu. Niestety, wpływ ten kurczył się w zastraszającym tempie, choć nie ustawała w wysiłkach, wykorzystując każde z nim spotkanie. Byliśmy przekonani, że robi, co może.

Mówiła nam, że Lu coś wie o Astrobolidzie, jednak nie chce jej nic powiedzieć. Podobno twierdził wręcz, że nasze obawy, iż Urpianie doprowadzą do zniszczenia ekspedycji, są naiwne, a nawet parokrotnie oświadczył, że powinniśmy być Urpianom posłuszni, a najlepiej na tym ludzkość wyjdzie. Zoe nie dowiedziała się jednak, na czym to posłuszeństwo ma polegać. Z każdą kolejną wizytą była coraz bardziej zdenerwowana i zaniepokojona. Na nasze pytania coraz częściej odpowiadała półsłówkami. Wreszcie w ogóle przestała przychodzić.

Życie nasze toczyło się monotonnie, w bezczynnym oczekiwaniu na coś, co ma nadejść.

Tak minęły od ostatnich odwiedzin Zoe dwadzieścia trzy dni juventyńskie, czyli ponad miesiąc ziemski. Nie wiedzieliśmy, co w tym czasie działo się z nią i z Lu. Mogliśmy tylko przypuszczać, że dla nich dwojga upłynęły chyba trzy, cztery lata życia.

Według obliczeń Deana ekspedycja Astrobolidu powinna była już wylądować na Błyskającej. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niebawem.

Dwudziestego czwartego dnia juventyńskiego, licząc od ostatnich odwiedzin Zoe, w godzinach popołudniowych, gdy powróciliśmy wszyscy do pawilonu po dłuższym spacerze pod murami miasta, nastąpiło to, czego, się najmniej mogliśmy spodziewać. Gdy Jaro jako ostatni z wchodzących przekroczył pionową szczelinę między przezroczystymi ścianami pawilonu, odnieśliśmy wrażenie, jakby ściany nagle się gdzieś rozpierzchły, i niespodziewanie naszym oczom ukazało się wnętrze… Astrobolidu. Przy pulpicie kierowniczym pantoskopu siedział przewodniczący ekspedycji Andrzej Kraw-czyk i rozmawiał z Korą Heto, która stała w drzwiach obserwatorium. Postacie ich były ogromne, jakby oglądane w stereokinie.

Na ekranie pantoskopu świeciła zielonkawym światłem wielka kula Juventy. A więc Astrobolid nie poleciał za nami na Błyskającą! To było pierwsze nasze radosne spostrzeżenie.

Andrzej i Kora rozmawiali, a do naszych uszu docierała ich rozmowa.

— Źródło sygnałów musi znajdować się gdzieś w pobliżu przylądka — mówił Andrzej. Prawdopodobnie nawet na terenie tego miasta.

— Dlaczego jednak nie przechodzą na wizję, a przynajmniej na samą fonię? — zastanawiała się Kora.

— Widocznie nie mogą. Może kosmolot został na Błyskającej i przylecieli tu w statku gospodarzy układu. Ostatnie meldunki słowne pochodzą sprzed lądowania na Błyskającej.

— Nie bardzo mi się to podoba. Przecież z tej odległości byłby już zupełnie możliwy odbiór emisji nawet nadajników skafandrowych. Wszystko wydaje się dość niepokojące. To długie, blisko pięciomiesięczne milczenie… A teraz znów odezwanie się radiolatarni.

— W każdym razie czekać dłużej chyba nie ma sensu. Niech Wład leci na zwiady z łazikiem jako ubezpieczeniem.

— Nie! — zawołała odruchowo Ast.

— Przecież oni nas nie słyszą — rzucił szeptem do mego ucha Dean. Ale Andrzej i Kora usłyszeli. Odwrócili gwałtownie głowy, oczy ich rozszerzyło zdziwienie.

— Andrzej! — krzyknął Jaro.

— Jaro! Szu! Dean! — zawołał astronom. — Co tu się dzieje?

— A więc naprawdę widzicie nas i słyszycie?

— Zupełnie wyraźnie!

— Gdzie nas widzicie?

— Na środku sali. Jakby niewielki, świecący obłok, a w nim wasze postacie. Nawet sprzęty. Zdaje się, że fragment wnętrza kosmolotu. Postacie wasze są małe, bardzo małe. — To prawdopodobnie urpiańska telewizja — usiłował wyjaśnić Jaro.

— Ale skąd we wnętrzu Astrobolidu?

— Gdyby tylko takie zagadki trzeba było rozwiązywać — westchnął Szu. — Tu cały świat jest jedną wielką niewiadomą.

— Mówże jaśniej, co się z wami dzieje?

— Przede wszystkim nie lądujcie! — zawołałam nerwowo, przypomniawszy sobie słowa Andrzeja. — Te sygnały są nie nasze, to Urpianie wprowadzają was w błąd. Nic ufajcie im. Przyślijcie po nas jakiś zautomatyzowany prom, ale sami nie lądujcie na tej przeklętej planecie.

— Przeklętej planecie? — Andrzej nie mógł zrozumieć, co mam na myśli. Tymczasem na ścianach ukazały się plastyczne obrazy z włączanych kolejno wi-deofonów. Nasi przyjaciele, krewni, koledzy, koleżanki, których nie widzieliśmy już od wielu miesięcy. Oto rozpromieniona szczęściem twarz Tai — matki Szu, oto zawsze opanowany mimo wzruszenia Igor Kondratjew ze swą córką Ziną, oto Will Summer-brock, Nym, Suzy, Wiktor, Rita, Hans… Coraz więcej twarzy… W drzwiach pojawili się Ingrid i Allan.

— Więc wszyscy żyjecie? Jesteście zdrowi? Cóż to za niezwykła telewizja! Co się z wami działo? Gdzie wylądowaliście? Dlaczego nie dawaliście znaku życia? — krzyżowały się pytania.

— Cóż znaczą te wasze brody, długie włosy? Opaski na biodrach?

— Gdzie wasze ubrania? Co to za maskarada?

— Gdzie kosmolot?

— Został zniszczony cztery miesiące temu! Zapanowała na chwilę cisza. — A sprzęty? Przecież to są koje, tapczany i fotele z kosmolotu? — zdziwił się Andrzej.

— Sprzęty zostały odtworzone przez Urpian — wyjaśnił Szu. — Zresztą są one jedynymi przedmiotami ze świata cywilizowanego, z których nam pozwolono korzystać.

— Nie rozumiem.

— Pozbawiono nas wszystkiego! — wybuchnął Jaro. — Te sprzęty to też dopiero niedawno… Przedtem żyliśmy zupełnie jak ludzie pierwotni. W dzikiej puszczy. Nadzy, bezbronni… Gdyby nie Lu…

— Co za Lu?

— Syn Zoe.

Spojrzałam odruchowo na Allana. Twarz jego jakby zszarzała.

— Zoe ma syna? Z kim?

Pytanie padło z ust Renego, który już dłuższą chwilę stał wraz z Władem w drzwiach, patrząc na nas z ogromnym zdziwieniem. Zaległo kłopotliwe milczenie.

— Gdzie jest Zoe? Gdzie jest moja córka? — przerwał ciszę głos Ingrid.

— Zoe jest wśród Urpian — powiedział Jaro jakby z wysiłkiem. Zobaczyłam strach w oczach Allana. Nie odezwał się jednak słowem.

— Wśród Urpian?! Z niemowlęciem? — zawołał Rene. — Kto jest ojcem tego dziecka? Chyba możecie mi to powiedzieć!

— Lu jest synem Zoe i Szu — odpowiedziała nieco drżącym głosem Ast. — Ale to nie ich wina. To te idiotyczne eksperymenty Urpian!

— Jakie eksperymenty? O czym wy mówicie?!

— To długa historia — podjął Jaro. — Straciliśmy wszystko. Jak wiecie, najpierw nastąpiła katastrofa RER. Z przyczyny tego robota, który nam kiedyś uciekł. Potem kosmolot został zniszczony, już tam, na Błyskającej. Urpianie przenieśli nas tu, na Ju-ventę, ale przy okazji zabrali skafandry, ubrania. Słowem, wszystko. Doprowadzili nas do stanu pierwotnego. Potraktowali jak zwierzęta…

— Nie lądujcie tu! Nie lądujcie! — dorzuciła Ast. — Trzeba jak najszybciej stąd odlecieć!

— Najpierw musimy odnaleźć Zoe — powiedział Andrzej, siląc się na spokój.

— Oczywiście. Lecz działajcie tylko poprzez łaziki. Boję się… Ast urwała.

— Czego się boisz?

— Czy Zoe zechce opuścić Lu?

— Przecież niemowlęcia nie zostawimy Urpianom!

— To nie jest już niemowlę. Lu w tej chwili może poziomem rozwoju fizycznego dorównywać kilkunastoletniemu chłopcu. A umysłowo… to w ogóle wielki znak zapytania. On jest dla Urpian po prostu obiektem eksperymentalnym! Chcą, zdaje się, przekształcić go w Urpianina o ludzkim ciele. Człowieka wychowanego na swój obraz i podobieństwo. Wyobraźcie sobie, że obdarzyli go nawet zmysłem radiowym!

Nasi towarzysze z Astrobolidu nie byli jednak zupełnie przygotowani do przyjęcia takich nowin. Dla nich to, co mówił Jaro, oraz fakt, że my słuchamy tego z milczącym potakiwaniem, było zupełnie niezrozumiałe.

— A więc to niemowlę, ten Lu, to już… już prawie dorosły mężczyzna? — zapytała jakimś dziwnym tonem Kora. — Kiedy on się urodził?

— Cztery miesiące temu!

Widziałem, jak Kora i Andrzej spoglądają na siebie znacząco.

— Ależ to nieporozumienie! — zawołałam. — Nie uważajcie nas za wariatów! W krótkich słowach usiłowałam wyjaśnić sytuację. Początkowo nie chcieli wierzyć. Dopiero Kora jako fizjolog potwierdziła, że pewne przyspieszenie tempa życia, biorąc teoretycznie, może być osiągnięte, jednak metody i zakres jego stosowania przez Urpian wydają się zupełnie fantastyczne.

W czasie tej dyskusji Wład zachowywał się bardzo niespokojnie. Podchodził raz po raz do Renego, Ingrid, do Andrzeja, wreszcie znikł.

— Czy możecie podać choćby w przybliżeniu jakieś dane dotyczące waszego położenia planetograficznego? — Andrzej zmienił temat.

— Z niedużą dokładnością mogę określić szerokość — odparł Dean. — Według moich obliczeń znajdujemy się na trzydziestym szóstym stopniu szerokości północnej.

— Czy możesz zmierzyć wysokość Tolimana nad horyzontem?

— Owszem. Już pędzę.

Dean wybiegł z pawilonu na polanę, gdzie wysoki słup wkopany w ziemię służył mu za gnomon. Wkrótce powrócił.

— Około dwudziestu pięciu stopni nad horyzontem — oświadczył od progu.

— Pora dnia?

— Południe.

Andrzej przebiegł palcami po klawiaturze.

— W tym samym miejscu, skąd biegną sygnały! — powiedział po chwili. — To chyba jest największe miasto Juventy.

— W mieście tym znajduje się wieża ogromnych rozmiarów. Czy ją widzicie?

— Oczywiście! W jakim położeniu znajduje się ona od was?

— Mniej więcej na północo-zachód.

— To wystarczy.

Andrzej pospiesznie połączył się z Władem.

— Możesz startować? Prowadź łazika wprost na radiooznacznik! Później szukaj ich na południo-wschód od wieży!

— Już się robi! — oczy Włada zabłysły. Obraz rozpłynął się we mgle.

— Wilia! Przygotuj prom do startu — wydał nowe polecenie Andrzej.

— Nie możecie wylądować! — ostrzegała Ast. — To bardzo ryzykowne.

— Wiktor będzie prowadził prom zdalnie — wyjaśnił Andrzej. — Sądzę, że nic można zwlekać. Wład ma rację!

— Myślicie, że ich zaskoczycie? — zaśmiał się ponuro Dean. — Oni z góry przewidują każdy nasz ruch!

— Nie przesadzaj — zaoponował Rene, ale w głosie jego nie było już takiej pewności siebie, jak w czasie dawnych sporów z Deanem.

— Przecież nas obserwują! — wtrąciłam dla poparcia Deana.

— Wszystko jedno — przerwał Andrzej. — Niech sobie widzą i przewidują. Jeśli radiolatarnia wskazali nam miejsce waszego pobytu i użyczyli swoich telewizorów, to chyba jasne, że chcą, abyśmy połączyli się w jedną grupę.

— Przecież to jest wyraźny dowód ich dobrej woli — dorzuciła Ingrid.

— Nie wiem — odparł Jaro. — Może chcą was ściągnąć na Juventę i zamienić w króliki doświadczalne tak jak nas.

— Nie! Nie! Był to okrzyk Zoe.

Stała w progu pawilonu, blada i wysmukła, w swym dziwnym, obcisłym stroju. W jej czarnych, niemal kruczych włosach widniały wyraźnie siwe pasma.

— Zoe! — zawołała Ingrid radośnie. — Jak ja się cieszę! Powiedz, co z tobą było?

— Mamo — odrzekła Zoe dziwnie obojętnie. — Cieszę się, że cię widzę… i ojca… I was wszystkich…

— Co z tobą było? — powtórzyła Ingrid i naraz spostrzegła, że wzrok Zoe przesuwa się z twarzy na twarz. — Ty widzisz?

— Widzę, mamo! Oni oddali mi moje oczy.

— A wy mówicie, że oni są źli, podstępni, złośliwi — wybuchnęła Ingrid. — Moja córka dzięki nim widzi! Czy to nie cudowne? Powiedzcie! Powiedzcie!

— Chciałabym do was wrócić. Do Astrobolidu — przerwała Zoe jakoś szorstko.

— A ten twój Lu? — zapytał Rene.

— Lu też wróci na Ziemię. Będzie tam miał dużo do zrobienia. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze musi przez pewien czas pozostać wśród Urpian. To nie będzie trwało długo… — dla nas. Kilka miesięcy…

— Co się z tobą dzieje? — zawołał rozpaczliwie Jaro, podbiegając do Zoe.

— Nic. Już nic. Już po wszystkim… Teraz wiem… Czuję… Spojrzała na niego spokojnie, badawczo.

— Ach to ty? Allan… Jesteś tu — ściągnęła brwi. — Ty mnie zawsze kochałeś… szczerze… A ja? No cóż? Jeśli Lu nam każe…

— Co ty mówisz?

— Ona jest chyba obłąkana — usłyszałam czyjś szept. Lecz Zoe nie zwracała na to uwagi. W tej chwili zdawał się dla niej istnieć tylko Allan.

— Pytałeś mnie, co będzie z nami — powiedziała z powagą. — Czy kiedyś zostanę twoją żoną?

— Ależ ja nie pytałem!

— Pomyślałeś jednak. A to wszystko jedno dla mnie… teraz…

Osiem godzin później byliśmy już wszyscy sześcioro w Astrobolidzie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ustąpiła jakby na plan dalszy świadomość nie znanej groźby wiszącej nieustannie nad naszymi głowami.

Czy było to jakieś realne poczucie bezpieczeństwa? Na pewno nie. Sytuacja, w jakiej znajdowała się ekspedycja, pozostawała nadal nie wyjaśniona, a mogła być bardzo poważna. Poprawiło się tylko nasze samopoczucie w związku z powrotem do ludzkiego, znanego nam dobrze, cywilizowanego świata. Po raz pierwszy od roku zjadłam normalny obiad. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wykąpałam się w czystej jak kryształ wodzie naszego basenu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy uczestniczyłam w odbiorze audycji nadanej z Ziemi.

Na wypoczynek i beztroskę mieliśmy jednak niewiele czasu. Trzeba było poważnie naradzić się nad sytuacją i dalszymi krokami, jakie należało podjąć.

Zebrali się wszyscy w klubie. Przed naradą Kora i Rene przeprowadzili za pomocą medautomatu szczegółowe badania stanu psychicznego Zoe. Poddawała się chętnie wszelkim próbom i doświadczeniom. Jakkolwiek niektóre zjawiska występujące u niej trudno było zaliczyć do naturalnych, żadnych objawów choroby umysłowej nie stwierdzono.

Opowiedziała nam szczegółowo o tym, co się z nią działo w ostatnim okresie.

— Kilka lat temu, jeśli mierzyć czas intensywnością odbierania wrażeń, Lu stał się wobec mnie zimny i szorstki. Coraz trudniej było mi go zrozumieć. Mówiąc do mnie połykał prawie całe fragmenty zdań. Widocznie wypowiadał je elektromagnetycznie. Na moje prośby, aby częściej przychodził do naszego pokoju i okazywał mi więcej serdeczności, odpowiadał, że ja zachowuję się jak Ro i że muszę się zmienić, jeśli chcę zrozumieć swego syna. Gdy mówił o Urpianach, wyczuwałam w jego głosie po-dziw i oddanie. Pewnego razu powiedział mi, że Urpianie postanowili zmienić moją psychikę. Dał mi przy tym do zrozumienia, że jest to jego inicjatywa i powinnam traktować ją jako dowód przywiązania do mnie. Potem kazał mi iść za sobą.

— I poszłaś? - zapytał Rene. — Nie bałaś się?

— Bałam się bardzo, ale… chciałam być razem z Lu. Wprowadził mnie do niedużego, zamkniętego pomieszczenia przypominającego owe kabiny, w których Urpianie tkwią całymi dniami. Pomieszczenie to wypełnił wkrótce mleczny opar. Możliwe zresztą, że oparu wcale nie było, tylko mój mózg odbierał fałszywe informacje. Tak czy inaczej wszystko wokół rozmazało się i znikło. Czułam tylko, że czaszki mojej dotykają jakieś zimne, twarde ostrza. Całe ciało ogarnął paraliż.

Usłyszałam głos Lu: — Niech się mama nie boi. Niech mama tylko myśli o tym, co widzi. — W tej samej chwili mgła pierzchła i ujrzałam przed sobą otwartą, pustynną przestrzeń. Ale trwało to krótko. Przestrzeń wypełniły wielkie, przezroczyste bloki jakichś budowli, potem miejsce ich zajęli Urpianie, to znów czteropalczaste ręce. Ukazywały się, znikały jakieś rysunki, schematy, wykresy, potem napisy w ludzkim języku Zetha.

Jednocześnie przez mózg mój przebiegały myśli zupełnie niezależne od woli w sposób uporczywy, natrętny. Niektórym napisom, obrazom i myślom towarzyszył jakby wstrząs elektryczny przebiegający przez ciało. Było to nieprzyjemne, męczące uczucie. Mimo to powoli oswajałam się z tym wszystkim. Zaczynałam stopniowo rozumieć, kojarzyć obrazy z pojęciami ludzkimi i impulsami. Ale to trwało krótko. Szybko ogarniało mnie zmęczenie, w głowie czułam coraz większy chaos.

Nie rozumiałam, czego ode mnie chciano. W końcu ogarnęła mnie senność i nie wiedząc kiedy, zasnęłam. Co mi się śniło — nie pamiętam. Obudziłam się w swym pokoju z silnym bólem głowy. Myśli biegły z trudem i odczuwałam nieustannie jakiś ogromny niepokój. Moje dotychczasowe życie pamiętałam jak przez mgłę. Za to wryło się świetnie w moją pamięć wszystko, co przeżyłam, widziałam, odczuwałam w owej kryształowej kabinie. Więcej — zaczynałam rozumieć i kojarzyć te pojęcia i obrazy, których dotąd nie pojmowałam. Powoli ból głowy ustępował. Gdy już poczułam się dobrze, zjawił się Lu i znowu zaprowadził mnie do tej samej kabiny.

Wszystko powtórzyło się jak poprzednio, tylko myśli i obrazy były inne. Odtąd poddawano mnie tym eksperymentom stale, z niewielkimi przerwami. Życie moje zmieniło się w jakąś piekielną, nieustającą torturę. Stopniowo zdobywałam zdolność odbierania myśli Lu. Już nie zjawiał się osobiście, wiedziałam, że mnie wzywa, choć nie słyszałam jego głosu. To wyczuwanie myśli odbywa się zresztą bez mej woli, odruchowo, tak jakbym słyszała czyjś glos.

— Ciekawe, że odgadłaś myśli Allana, widząc go tylko za pośrednictwem urpiańskiej telewizji — zauważyła Kora.

— Bo to nie leży wyłącznie w mym mózgu. Ich automaty, analizując prądy czynnościowe przebiegające w waszych mózgach, potrafią je rozszyfrować i przekazać następnie mojemu mózgowi za pomocą jakiejś niezwykłej indukcji już w takiej formie, że mogę je zrozumieć. Trzeba by tu wyjaśnić właściwie wszystko…

— Czy czytałaś również myśli Urpian?

— Próbowałam, ale nigdy mi się to nie udawało. Gdy oni mówili do mnie impulsami elektromagnetycznymi — odczuwałam chaos w głowie. Czasami nawet ukazywały mi się jakieś obrazy przed oczami i rodziły skojarzenia nie wiadomo skąd powstające i ginące natychmiast. Chciałam koniecznie zrozumieć, co do mnie mówią, ale nie potrafiłam. Było to ogromnie męczące, chwilami nawet wywoływało fizyczny ból, przebiegający przez całe ciało. Umysł ogarniało zmęczenie, a jednocześnie coś podrywało go do działania, nie dając chwili wytchnienia. Tak chyba przed wiekami odczuwano torturę pozbawiania snu.

— Długo to trwało?

— Bardzo długo. Wydawało mi się, że upływają lata cale. Stopniowo obojętniałam na wszystko. Na dawne przeżycia, smutki i radości patrzyłam jak na jakieś odległe, obce mi sprawy. Śmieszne i bezsensowne wydawało mi się dawne przywiązanie do Lu. Widywałam go zresztą coraz rzadziej. Zjawiał się najczęściej, gdy już byłam wyczerpana eksperymentami.

Nie widziałam jednak w jego oczach współczucia, raczej zdziwienie, może nawet pogardę. Właściwie było mi to obojętne. Prosiłam go tylko, aby uwolnił mnie od tej męki. Błagałam, przeklinałam… Do czego można doprowadzić człowieka!

— Czy spostrzegłaś jakieś zmiany w swym umyśle? — pytała Kora.

— W pewnych okresach czułam, że istotnie mój mózg się rozwija. To znaczy łatwiej rozumiałam to, co mówił do mnie Lu. Ostatnio zaczęłam nawet rozumieć trochę Urpian.

— Czy to wszystko przebiegało w jakimś stanie somnambulicznym?

— Chyba niezupełnie. Często przypominało jakby czytanie trudnych, zawiłych dzieł. Najczęściej wkuwanie, wbijanie sobie w pamięć metodami psychologicznymi wzorów, wykresów, definicji… Ogromna masa materiału, z którego wyławiałam tylko pewne pojęcia i myśli, przesączając je niejako przez filtr wyobraźni. Najlepiej utrwalały się w mej pamięci obrazy wzrokowe. Ale to wszystko nie było zbyt trwałe. Pojęcia plątały się, ginęły w pamięci, zlewały ze sobą. Powstawały przy tym nieprzyjemne halucynacje.

— Czy w ogóle jesteś pewna, że wzbogacili twoją wiedzę?

— To nie takie proste. Kiedy znajduję się w tym kryształowym pomieszczeniu, zdaje mi się, że wiem więcej niż kiedyś. Zresztą to trudno określić. Tak jakbym zdobywała zdolność zaglądania do jakichś szufladek, w których znajduje się już gotowa wiedza. Jak gdyby coś się nagle przypominało, a nawet zrozumiało samemu jakiś zawiły pozornie dowód matematyczny. W tej chwili jednak nie jestem w stanie określić tego, czy wiem wiele czy mało. Pytajcie! Przekonać się można tylko w praktyce.

— W jaki sposób działa telewizja urpiańska? Jak oni widzą, co się dzieje we wnętrzu naszego statku?

— To zespół stosunkowo prosty układów sześcioskośnych… spolaryzowanyfch… Przy wtórnym nałożeniu zmodulowanego… występuje tu więc zjawisko parabolicznego, a także… Przede wszystkim rezonansu… bez trudu wychwytywanego przez układ koincydencyjny i… pyłów autosterowanych.

Zoe mówiła szybko, jakby powtarzała dobrze wyuczoną lekcję. Co kilka słów urywała zdanie, rzucała w różnych odstępach jedno, drugie słowo, znów milkła na chwilę, kończąc oderwanymi, pojedynczymi określeniami.

— Niewiele z tego można zrozumieć — westchnął Jaro. — Dlaczego ciągle przerywasz, połykasz całe słowa czy fragmenty zdań.

— To są określenia, dla których nie ma odpowiednika w ludzkiej mowie.

— Możesz je jednak wytłumaczyć przez omówienie!

— Tak, ale to niezmiernie zawiła i trudna sprawa, gdyż, niestety, większość nowych pojęć kojarzy mi się w głowie z pojęciami używanymi przez Urpian. Wiele z nich przyswoiłam sobie zupełnie mechanicznie, bez głębszego zrozumienia treści. Przynajmniej tak to w tej chwili odczuwam.

— Spróbuj jednak. Wytłumacz na przykład, co to są te… te pyły autosterowane. Zoe zastanawiała się dłuższą chwilę.

— Chyba nie potrafię opisać wyłącznie w mowie ludzkiej zasady owych układów… trójpolowo… wzajemnie się przenikających. Chyba że chodziłoby wam o zupełnie uproszczone określenie.

— Niech i tak będzie.

— Pyły autosterowane widzieliśmy już nieraz, jak unosiły się w powietrzu czy w przestrzeni kosmicznej, przybierając najniezwyklejsze kształty. Z nimi to spotkaliśmy się już w Układzie Proximy. Są to układy robocze, kierowane poprzez oddziaływanie polowe ełektryczne, magnetyczne i grawienergetyczne na zjonizowane cząstki materii. Owe pyły mogą wywierać na inną materię działanie mechaniczne, chemiczne, elektryczne, magnetyczne, grawitacyjne itd. Kierowane są przez skomplikowane wielowarstwowe układy cybernetyczne.

— Jak zrozumieć określenie „wielowarstwowe układy cybernetyczne”?

— Układy sieciowe obdarzone ogromną samodzielnością, którą ogranicza tylko ogólna dyrektywa. Mogą również zmieniać zakres swej specjalizacji zgodnie z potrzebami bieżącymi i ramową instrukcją. Pamięć ich w ten sposób nie jest obciążona na stałe całą wiedzą, lecz tylko tym, co jest niezbędne do wykonania zadania. Oczywiście zawiera ona zapisy specjalizacyjne, ale w formie nie rozwiniętej, i dopiero po wyłączeniu obwodów w tej chwili niepotrzebnych następuje włączenie obwodów niezbędnych. W ten sposób uniknięto niebezpieczeństwa przekroczenia takiego stopnia komplikacji, gdy sieć pamięci poczyna sama siebie blokować i nie jest w stanie wykonać zadania. Czy chcecie jeszcze szczegółowych wyjaśnień?

— Nie. Wystarczy. Na to będzie jeszcze dość czasu.

— Więc jednak okazuje się, że wiele skorzystałaś od Urpian? — stwierdził z uznaniem Dean. Przez twarz Zoe przebiegł jakby cień.

— Niestety, jednocześnie umysł mój jakby się wyjaławiał w czasie tego procesu. Człowiek staje się jakby maszyną, automatem, zatraca wszelkie uczucia ludzkie. Pożądałam tylko nowych wrażeń, a gdy było ich zbyt wiele — pragnęłam spokoju. Reszta mnie nie obchodziła.

— A jednak wróciłaś do nas — powiedział ze wzruszeniem Rene.

— Widocznie coś jeszcze we mnie pozostało, bo gdy zjawił się Astrobolid, doznałam jakby wstrząsu. Ogarnęło mnie uczucie, którego jeszcze dotąd nie potrafię zrozumieć. Ni to ciekawość, ni to tęsknota za matką, ojcem, przyjaciółmi… Chyba tkwiły we mnie mocno resztki przywiązania do starego życia. Bo ja tam, w tym mieście Urpian, nigdy nie byłam szczęśliwa. Nawet jeśli nie odczuwałam żadnego cierpienia. Potem w ogóle przestałam wierzyć, że mogę się czuć szczęśliwa.

— Próbowałaś zerwać z tym dziwnym życiem?

— Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Pomyślałam po prostu: — Lu, czy mam do nich wrócić? — A on mi odpowiedział myślami: — Idź do nich. Tak będzie dla ciebie lepiej. I dla mnie, i dla nich. — Dlatego tu jestem.

— Ile twój Lu miał wówczas lat? — zapytała Ingrid. — Chciałam zapytać, czy to było wówczas jeszcze dziecko — poprawiła się czując, że pierwsze pytanie nie miało sensu.

— Dziecko? Nie. Jego dzieciństwo było bardzo krótkie. Czy ja wiem? Kiedyś prosiłam, błagałam ich, rzucałam się przed nimi na kolana prosząc, aby oddali Lu radość dzieciństwa. Teraz mi wszystko jedno. Tu nie można stosować pojęć ziemskich.

— Uwaga! Uwaga! — rozległ się niespodziewanie głos Rity, która pełniła dyżur w centrali radiowej i uczestniczyła w naradzie tylko za pośrednictwem wideofonu. — Do Astrobolidu zbliża się obcy statek! Przekazuję obraz!

Na ekranie ukazała się mała, lśniąca „szpula”. Rosła szybko i wkrótce przez ściany z przezroczystego tworzywa można było dostrzeć postać ludzką.

Nagle rozległ się spotęgowany sztucznie głos:

— Jestem Lu! Włączcie przyjęcie! Śluza AZ. Ląduję! Autoprogi cofnąć! Niech nikt nie odchodzi!

— Czy go przyjąć? — spytała drżącym głosem Rita. Andrzej uniósł się z fotela. Stał chwilę nieruchomo.

— Wpuść go! — powiedział w końcu, jakby zrzucając z siebie ogromny ciężar.

„Szpula” wypełniała już cały ekran. Szybko rozpadła się na dwoje i z wnętrza jej wyszedł niewysoki, szczupły chłopiec, przedostając się na platformę śluzy. Otaczała go mgiełka gazu, która rozpłynęła się natychmiast, gdy tylko znalazł się w obrębie wewnętrznej atmosfery statku.

Rene ruszył ku wyjściu, śpiesząc na spotkanie wnuka, ale nim dotarł do drzwi, Lu był już w sali klubowej. Poruszał się w Astrobolidzie, jak gdyby przebywał tu od urodzenia.

Ciało Lu okrywał strój z niezwykłego, zmieniającego barwę tworzywa, na głowie miał niedużą, przezroczystą czapkę. Stanął na środku sali, przebiegł wzrokiem po twarzach i zatrzymał go na przewodniczącym wyprawy.

— Jestem Lu! — powiedział krótko. Krawczyk skinął głową.

— Wiem o tym. Po co do nas…

Nim Andrzej zdążył dokończyć, Lu zmarszczył brwi i przerwał mu pośpiesznie:

— Nie myśl o mnie źle, Andrzeju. I wy także — popatrzył po naszych twarzach. — Nie jestem Urpianinem. Jestem człowiekiem. Urpianie to… to nasi starsi, mądrzejsi bracia — dobierał z wysiłkiem określeń zrozumiałych dla ludzi. — Urpianie chcą nam, ludziom, pomóc! Chcą, byśmy stali się doskonalszymi istotami! Ośrodek kierowniczy Miasta Zespolonej Myśli postanowił ofiarować wam największą wartość, jaką może osiągnąć rozum. Zostanę tu z wami dwa dni ziemskie, aby przygotować wszystko. Za dwa dni ci, których wybiorę, polecą ze mną!

— Dokąd?

— Do Miasta Zespolonej Myśli!

— Ale po co? Co oni nam chcą ofiarować?

— Pomyślcie! Czyż istnieje… Czy jest coś więcej warte od mądrości wieków? Patrzyliśmy na niego ze zdziwieniem, na próżno usiłując pojąć sens owych stów, dziwacznie brzmiących w ustach młodego, najwyżej piętnastoletniego chłopca.

— Nie rozumiecie, o czym mówię — ciągnął Lu, patrząc teraz znów uważnie w oczy Andrzeja. — Powiem więc tylko to, co jest niezbędne, abyście pojęli sam sens. Wszyscy członkowie wyprawy, naszej wyprawy, będą poddani działaniu… Przyśpieszenie auto… dostosuje tempo procesów życiowych do optymalnej synergicznej wartości… Znalezienie średniej dla człowieka oznaczać będzie… warunki do skoku cywilizacyjnego… A ci, których zdolność rozrodcza odpowiada… i tu również dla wartości optymalnych… da nowe życie. Dzieci ich dadzą ludzkości zdolność czerpania… największych wartości… mądrości wieków.

Choć mówił urywanie, połykając podobnie jak Zoe całe fragmenty zdań, tym razem chyba większość z nas domyślała się, jaki jest sens tych stów. Czułam, jak lęk chwyta mnie za gardło, jak podszeptuje, by rzucić się do drzwi i uciec stąd. Ale dokąd? Widziałam, że Andrzej zbladł jeszcze bardziej, a usta mu wyraźnie drżały.

— Co rozumiecie przez mądrość wieków? — zapytał z kąta Igor z kamiennym spokojem.

Ten jego spokój, jakkolwiek wiedzieliśmy, że jest tylko pozorny, dodał nam siły.

— Spróbuję zamknąć się w ciasnych, ludzkich słowach. Mądrością wieków nazywam wiedzę, jaką od pokoleń gromadzą Urpianie. Niestety, próby na dojrzałym osobniku wykazały, że nie uda się włączyć waszych mózgów w obwody Pamięci Wieczystej, że są to mózgi pod tym względem bezwartościowe.

— Co nazywasz „Pamięcią Wieczystą”?

— Makrosystem gromadzący wiedzę i dysponujący mądrością wieków. Przystosowanie waszych ograniczonych umysłów do współdziałania z Pamięcią Wieczystą jest — niemożliwe. Istnieje tylko jeden sposób: wybiorę spośród was tych, którzy dadzą życie nowym ludziom, wytworzonym i ukształtowanym w warunkach chromosomalnej syntezy genów. Ta nowa ludzkość będzie doskonalsza od dotychczas istniejącej.

— A jeśli nie zechcemy tego, co ofiarują nam Urpianie? — zapytał Andrzej zdoławszy się już trochę opanować.

— Nie zechcecie? Ależ wy się tylko boicie! Nie bójcie się! Ja pomogę wam przełamać lęk. Ja mogę wiele. Ode mnie zależy wasza przyszłość. Ja będę decydował za was. Nie lękajcie się. Jestem jeszcze niedojrzały, ale wkrótce osiągnę wstępny stopień doskonałości. To według waszej skali czasu niedaleka przyszłość. Ja stanę się waszym przewodnikiem i dokonamy przeobrażenia ludzkiego świata. Dokonamy na pewno.

— Czy ktoś z nas zgodziłby się na to, aby… — rozpoczął Andrzej, ale Lu szybciej pochwycił jego myśl, niż ten zdołał wypowiedzieć ją do końca.

— Moja matka sama tego chciała. Zresztą, nie bójcie się cierpień. Czy nie warto wzbogacić swój umysł choćby tak jak moja matka?

— Zabraliście jej radość życia, szczęście! — wybuchnął Allan.

— A co to jest szczęście?

— My jednak nie pójdziemy za tobą — powiedział Igor twardo.

— Nie pójdziemy — powtórzyło kilka głosów.

— Nie możecie mnie nie posłuchać! — przez twarz Lu przebiegł grymas gniewu. — Ja decyduję! Mamo! Pójdziesz ze mną! Widać było, jak Zoe waha się i walczy z jego wpływem.

— Nie pójdę! — powiedziała nagle.

— Pomyśl! Zastanów się! Czujesz, co ja myślę? — wpatrywał się z napięciem w jej oczy, jakby ją hipnotyzował. — Czy ma sens przeciwstawiać się mojej woli? Ty mnie usłuchasz!

Zoe przełknęła coś z trudem.

— Tak — wyszeptała, skłaniając głowę z rezygnacją. Opadła ciężko na fotel. W oczach Lu odbił się wyraz triumfu.

— I ty, Szu, też pójdziesz!

— Nie pójdę! Na mnie twoje sztuczki nie działają?

— Musisz iść! I ty, Rene, także! Suzy, Ast i Allan — wyliczał wolno, zatrzymując wzrok na tych, których wybrał. Cofali się niepewnie.

— Pójdą wszyscy ci, których wybiorę! — powiedział władczo. — Będziecie czynić to, co postanowione! Tak być musi! Musicie to zrozumieć.

Загрузка...