W OBLICZU KLĘSKI

— Bracia moi, ludzie, kochani — nie gubcie Ziemi! Zaklinam was na przeszłość i na przyszłość gatunku ludzkiego. Nie pognębcie jej. Najjaśniejszej Ojczyzny, póki jeszcze czas; póki cała nie spłynie ognistą lawą. Przecież ani Wenus, ani Mars, ani żaden glob we wszechświecie, choćby najpiękniejszy, nie będzie tym samym. Któż z was z lekkim sercem zamieniłby swoją matkę na cudzą? A to jest właśnie tak… Ludzie, ludzie, ulitujcie się nad Ziemią!

Ber ochrypł z krzyku. Ponad głowami tłumu, który zwartą ciżbą otaczał ciężką, toporną sylwetkę sześcianu budowanej Pamięci Wieczystej, powiódł wzrokiem po gładko zniwelowanej równinie krateru Kopernika oświetlonego z ukosa wąskim sierpem Ziemi. Przełknął ślinę i powtórzył mniej więcej to samo. Była to mieszanina próśb i zaklęć o ratowanie Ziemi.

Słuchając jego egzaltowanych nawoływań mogło się zdawać, że niemal odchodzi od zmysłów. Dziwna to była oracja, nabrzmiała bólem, lękiem i wezbrana żalem do tych, którzy jeszcze teraz odtrącali pomoc Urpian. Strzeliste wykrzykniki, ukwiecony styl, barokowo ozdobne metafory zaczęły tworzyć galimatias. Spostrzegłszy to Ber starał się mówić prościej i zrozumiałej.

— Wszak sami jesteśmy bezsilni — podjął. — Dopiero teraz ogarniamy w pełni, jak zbawienna była i jest pomoc naszych przyjaciół z Juventy. Niecierpliwość, brak roz-wagi i niszczycielski temperament tych, którzy sparaliżowali Pamięć Wieczystą, otwarły silikokom drogę do zmasowanego przeciwnatarcia i na Ziemi, i tutaj. Obszary przez rok i dłużej skutecznie bronione przy współudziale mido tracimy oto w ciągu kilku dni. Padły nawet takie umocnienia, których krzemowcy przedtem zgoła nie próbowali szturmować. Wszystko, co z tak olbrzymim wysiłkiem bądź obroniliśmy, bądź odbiliśmy najeźdźcom, dziś oddajemy na pastwę tych samych niszczycieli. Z godziny na godzinę kurczą się obszary, gdzie człowiek ma jeszcze coś do powiedzenia. Mało tego: właściwie przegraliśmy Ziemię. Przegraliśmy! Czy pojmujecie, co to znaczy?! Ziemię, naszą ludzką Ziemię chcecie na zawsze, po wsze czasy oddać tak obcej kulturze planetarnej, ze my widzimy ją bardziej jak zwykłą siłę wulkaniczną niźli rozumną społeczność. Zlitujcie się! Do czego zmierzacie? Żeby na obcych globach dopiero przystosowywać klimat do naszych potrzeb; żeby wyrzec się ziemskich widoków i ziemskiego nieba; i desperacko harować po to, żeby któreś z pokoleń zrzuciło skafandry i opuściło szczelne schronienia?

Ber wziął głęboki oddech.

— Zjednoczmy się! Jeszcze pora podjąć walkę. Ostatni moment! Może godzina, może mniej… Godzina, która przesądzi o losie ludzkości. Dzwon zagłady jeszcze nie uderzył. Póki silikoki nie opanowały Pamięci Wieczystej, można podłączyć ogniwa dyspozycyjne i uruchomić zbawcze urządzenie. Pamięć Wieczysta, w tej chwili goły mózg wyzbyty kontaktu z całym zespołem przekaźników, czeka na podłączenie. Wtedy znów podejmiemy walkę — z pasją, ze zdwojoną gwałtownością. Odwrócimy kartę historii! Nie potrafi tego dokonać żaden człowiek, ale — na szczęście — istnieje ktoś władny to uczynić. A-Cis ze swoim dublomózgiem przybył na Ziemię tylko po to, żeby służyć nam radą i pomocą w walce z krzemowcami. Bracia, zaklinam was: zaufajcie mu! Nie wierzcie pomówieniom, że Urpianie potrzebuje czegokolwiek od ludzi i że chcą nas przekształcić w swoje bezwolne narzędzie. To cywilizacja zupełnie odrębna, która nie zamierza niczego zmieniać wbrew naszym życzeniom. A-Cis jest gotów uruchomić Pamięć Wieczystą. Ludzie, nie przeszkadzajcie! Nie bierzcie na swoje sumienie klęski naszej i wszystkich przyszłych pokoleń…

— Nie chcemy pomocy Urpian! Precz z A-Cisem! — zabrzmiały groźne okrzyki. Na Księżycu zebrali się prawie sami przeciwnicy Urpian. Było to zrozumiałe. Kontrofensywa silikoków nie tylko odbiła rozległe obszary, lecz także atakami na kosmoporty sukcesywnie utrudniała przeniesienie reszty ludzkości z Ziemi na Wenus. Pociągało to istotne zmiany w ustosunkowaniu się do pomocy urpiańskiej: centrum przeszło na pozycje przyjęcia jej bez warunków wstępnych, a dotychczasowi zagorzali oponenci miękli z godziny na godzinę. Pamięć Wieczystą natomiast oblegali ci, których żarliwym dążeniem było — za każdą cenę — nie dopuścić do włączenia się A-Cisa i tego oszałamiaja- cego, wszechstronnego supermózgu do akcji. Zatrważający obraz zagrożenia wolności przesłaniał im trzeźwość myślenia; jak każda hipertrofia ideologii…

Od dwóch dni zawieszono pasażerskie loty na Srebrny Glob z powodu destrukcyjnych działań silikoków, grożących okrążeniem Pamięci Wieczystej, a bojówki przeciwników pomocy Urpian w zaślepieniu lekceważyły wieści o pogarszającej się z godziny na godzinę sytuacji na Ziemi. Nawet meldunki o roztapianiu przez silikoki formacji skalnych w kraterze Kopernika i podchodzeniu języków magmy na kilkanaście kilometrów od Pamięci Wieczystej były traktowane jako podstęp Kruka.

Ber patrzył z rozżaleniem na skłębiony, falujący tłum, który wydał mu się bezduszny, prawie nieludzki.

Jakiś młodzieniec w krzycząco kolorowym skafandrze oderwał się od ciżby i w lansa-dach — typowych dla poruszania się w słabym polu ciążenia na Księżycu — szedł w stronę Bera, wygrażając obiema podniesionymi pięściami.

— Milcz, zdrajco! — zawołał. — Dawaj tego A-Cisa, skoroś taki chojrak. Już my mu damy łupnia!

Uspokoiło się trochę. W słuchawkach dźwięczały tylko urwane słowa, strzępy rozmów, westchnienia i szmer przyspieszonych oddechów. Pod groźnym czarnym niebem księżycowym, w widmowo-srebrzystej poświacie sierpa Ziemi stały tysiące ludzi zawziętych w swoim zamyśle.

W tym tłumie nie było Rem. Przebywała od paru godzin w Astrobolidzie na gorącą prośbę Bera, który widział w tym posunięciu ostatnie deskę ratunku. — Niech pogada z astronautami, z Lu, z samym A-Cisem; niech się naocznie przekona, że działają w dobrej wierze — rozumował.

A jednak na razie nie przekonała się. Pierwsze wideofoniczne połączenie napełniło Bera głębokim smutkiem. Zdał sobie sprawę, że przeliczył się sromotnie.

Nawet moralna odpowiedzialność za dewastację urządzeń dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej, w której Rem brała żarliwy, może nawet rozstrzygający udział, nie skłoniła jej do zmiany zdania również teraz, u progu klęski Ziemi. Rozmowy z astronautami nie wniosły niczego nowego: Rem mocno podejrzewała, że oni wszyscy są — zapewne nieświadomym — odbiciem woli Urpian. Dlatego wiążący mógł być tylko jej sąd o A-Cisie jako sprężynie planowanych polityczno-wojskowych działań.

Psychicznie nastawiła się na ten kontakt. Znała z projekcji filmowych wygląd Urpianina, jego ruchy, sposób prowadzenia rozmowy tłumaczonej przez konwernom. Mimo takiego przygotowania wydał jej się odrażający. Powtarzała sobie w duchu, że na stronniczość jej emocji musi wpłynąć nieludzki eksterier kosmity w powiązaniu z intelektem — niezaprzeczalnym, choć zgoła inaczej ogarniającym świat.

Od dzieciństwa przywykła, że rozumność może być atrybutem tylko i wyłącznie ludzkim, a istota myśląca koniecznie musi być człowiekiem. Choć dobrze pojmowała, że to jedynie nawyk myślowy, bardzo trudno jej było się przestawić. A widok Urpianina w tym nie pomagał. Jeszcze bardziej gatunek jego intelektu, w odczuciach Rem pasujący do inteligentnej maszyny, rozstrzygał o krańcowej obcości małej, jakby koślawej, bo przecież trzynogiej postaci. Wydał jej się karłem ze złych snów, maszkaronem wy rzeźbionym przez bezwstydnie złośliwego rzeźbiarza. Wstręt fizyczny, który nią wstrząsał, nakładał się na bezgraniczną inność tej lodowato rozważnej psychiki.

Rem, kobieta subtelna, zanadto po ludzku wrażliwa, aby oceniać A-Cisa według jakichś ponadziemskich, kosmicznie bezstronnych kryteriów, po swojemu podejrzewała, że kontakty z Urpianami niosą zagrożenie ludzkiej wolności. Po ostatnich porażkach w walce z krzemowcami zaczęło świtać jej w głowie, że może los Ziemi jest już przesądzony, jeśli się nie skorzysta z odsieczy sprzymierzeńców mających daleko większe możliwości od ludzi. Mimo to nie potrafiła przełamać swego uporu.

Rozmowa z A-Cisem jako taka była dla Rem raczej robotą techniczną niż przeżyciem emocjonalnym. Bardziej od dialogu przypominała jej zwykłe komputerowe rozwiązywanie postawionych zadań. Nawet jej w myśli nie postało patrzeć w oczy swojemu rozmówcy. Szeroko rozstawione małe oczka — mniej czytelne niż oczy kota, kruka lub nawet ośmiornicy — ani serio, ani kpiąco nie mogły uchodzić za zwierciadło duszy. Rem była świadoma, że są narzędziem zbierającym obrazy dla tęgiego rozumu, lecz nie odczuwała tego.

Odpychające wrażenie całej postaci kosmity nie słabło w miarę upływu tej dziwnej Wymiany zdań, podczas której padały z ludzkich ust stroskane pytania o los Ziemi, o szanse ocalenia jej, o gwarancje dla wolności człowieka, a w odpowiedzi konwernom wyrzucał twardym, nie modulowanym głosem suche stwierdzenia, skrótowe komunikaty, dane liczbowe, spisy wykresów, alternatywne hipotezy z podaniem procentu prawdopodobieństwa każdej z nich.

Przerażenie agonią Ziemi, stale obecne w rozmyślaniach Rem, chwilami nakłaniało ją do jakiegoś kompromisu. Ale wtedy przelotny rzut oka na małą, gibką sylwetkę A-Cisa niweczył te pojednawcze zapędy: wracał opór przeciwko skorzystaniu z podejrzanej, może podstępnej pomocy jednych kosmitów w walce z drugimi. Urpianie, którzy pobieżnie dali się poznać, oraz do gruntu zagadkowi Silihomidzi byli dla Rem jednakowo obcy. Pomyślała, że to samo powinno dotyczyć obcości Ziemian w ich odczuciach. Skąd więc rękojmia, że Urpianin zechce się sprzymierzyć właśnie z człowiekiem, a nie — z Silihomidem?

Drugie połączenie wideofoniczne z Rem było dla Bera szczególnie kłopotliwe. Zacięty wyraz jej ust i jakiś błysk stanowczości w dużych miedzianych oczach nie wróżyły nic dobrego. Wprawdzie już nie zacietrzewiona jak przedtem, chwilami nawet melancholijnie spokojna, tym konsekwentniej trwała przy swoim. Ber szybko pojął, że dalsze mówienie o miłości do Ziemi mogłoby tylko rozdrażnić Rem, która tak samo jak on bolała nad nieszczęściem ojczyzny, lecz wzbraniała się — nawet w jej obronie! — zaprzepaścić niezawisłość ludzkiej psychiki i wolność ludzi. Toteż rozmowa zeszła na bardziej konkretne tory.

— Bagatelizujesz niepowtarzalną szansę, jaką stworzył przylot naszego gościa — powiedział Bernard wolno, wymownie wskazując wzrokiem A-Cisa. — Czy nie zdążyłaś przekonać się tu, w Astrobolidzie, że pomawianie Urpian o zakusy na naszą swobodę jest grubym nieporozumieniem?

— Być może… — odparła Rem powoli z nutką zwątpienia. — Ale znam przysłowie: Kto z kim przestaje, takim się staje.

Widząc zniecierpliwienie Bera, ruchem ręki poprosiła, aby jej nie przerywał.

— Wiem, co powiesz: że przecież nie będziemy małpować obcej kultury. A jeśli zmuszą nas do tego? Wszak widok dziarskich, pobudliwych Ziemian, pełnych ekspresji i temperamentu, nie może zachwycać tych bezpłciowych mędrków o spopielanym sercu, bez uczuć i wyobraźni, którzy dla mnie są tylko wypreparowanym rozumem.

— Oni nie zastosują siły przeciwko nam. Jeśli nie wierzysz A-Cisowi, pogadaj z naszymi astronautami. Znają ich na wylot i z dobrych, i ze złych stron.

— Ber, nie szukaj tu obiektywizmu! — odparła Rem dobitnie. — Zrozum: nie tylko Lu, biologicznie do tego zaprogramowany, lecz cała załoga Astrobolidu jest pod przemożnym wpływem Urpian. Widać to w każdym zdaniu — albo wprost, albo w podtekście. Kobiety znacznie starsze ode mnie, uczone z prawdziwego zdarzenia, mimo swych doświadczeń życiowych mówią z aprobatą nawet o powierzchowności tego karta z kosmosu. Ze uroczy i tak dalej… Chcesz czegoś więcej?

Ber rozłożył dłonie i zaczął pojednawczo:

— Uroczy albo koszmarny — co ciebie to obchodzi? Uwierz tylko, że nie zastosuje siły przeciwko nam.

— Nie uwierzę, bo oni mogą na wszelkie sposoby naginać ludzką psychikę do swych życzeń. A jak, to się nawet nie śni tobie albo mnie. Nie muszą używać siły. Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów — zabiliby ludzkość. Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?… — dokończyła z nie tajonym przekąsem.

Ber skupił się. Chociaż jego złudzenia waliły się w gruzy, jeszcze próbował walczyć.

— Zastanów się — zaczął wolno, ważąc każde słowo. — Dużo rozmawiałem z załogą Astrobolidu. Z A-Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A-Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on — jak to wyrazić? — no, nazwijmy: „porządnym człowiekiem”. Wiesz, o co mi chodzi przez analogię. Może inni Urpianie chcieliby przeinaczać ludzkość — ale on nie. A tylko on jeden do nas przyleciał…

— Nie pleć głupstw — ucięła Rem. — O A-Cisie nie wiesz nic, o Urpianach tak samo. Sądzę, że tacy porządni są oni wszyscy. Zbyt porządni… — podkreśliła z sarkazmem, zawieszając glos. — Nie dałabym trzech groszy, że to w ogóle rasa biologiczna.

Ber osłupiał.

— Tylko? — spytał z podświadomym lękiem.

— Roboty! Sztucznie wytworzone przez kogoś i zaprogramowane właśnie tak, jak my programujemy komputery. Ber posmutniał. Wiedział, że nic nie wskóra.

— Tak bardzo chciałem ciebie przekonać — podjął powoli. — Liczyłem, że przylecisz tutaj i pomożesz mi w tym rozpaczliwym położeniu. To znaczy — sprostował — że pomożesz umierającej Ziemi. Że spróbujesz ocucić ją. Rem, kochana, opamiętaj się!.. — dokończył z najwyższym wzburzeniem.

Teraz i ona podniosła oczy:

— Nie dręcz mnie! Ja też nic jestem z żelaza. I też kocham Ziemię. Nie przylecę na Księżyc, bo… — bo nie wiem, jak to jest naprawdę. Urpian nie znam i nie ufam im.

— A jeśli Franek zaprosi cię tutaj, przylecisz? — zapytał Ber znienacka.

— Też nie.

— Czy na pewno? Rem spojrzała gniewnie.

— Ber, co z tobą? Posądzasz mnie o kłamstwo? Ber stropił się.

— Przepraszam cię. Bardzo szczerze przepraszam. Wybacz mi, jestem rozstrojony. No cóż, dziękuję ci, że nie przylecisz popierać Franka.

— Nie robię tego dla ciebie. Nie chcę zdradzić ani Ziemi, ani wolności.

Ber wyłączył się. Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A-Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie.

Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło. A gdyby tak, póki czas, przez radio skrzyknąć z Ziemi swoich stronników? — pomyślał. Wszak nie był odosobniony. I cieszył się dużym uznaniem. Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A-Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę.

Bał się jednak. W tej sytuacji postawienie naprzeciw siebie dwóch antagonistycznych grup, z których żadna nie miała nic do stracenia, stworzyłoby sytuację bardzo niebezpieczną. W ten sposób po dwóch stronach barykady staliby ludzie pierwszy raz od stuleci uważający siebie za wrogów i odczuwaliby to każdym nerwem, każdym impulsem działania. Co mogłoby z tego wyniknąć? Nie wiedział. Ale historia uczyła, jak łatwo podjudzić zwykłych i uczciwych ludzi przeciwko takim samym, zwykłym i uczciwym, by runęli na siebie z furią…

Od kwadransa czynny był bez przestanku aparat tłumaczący. Pracował zresztą jednostronnie. O ile myśli Franka Skiepurskiego przechwytywane były przez A-Cisa już w momencie, kiedy zdążyły ukształtować się w mózgu nadawcy, radiowe sygnały wysyłane przez mózg Urpianina musiały być mechanicznie transponowane na ludzką mowę. Z powodu różnicy bardzo wielu pojęć o tłumaczeniu tak wiernym jak z jednego języka ludzkiego na inny nie mogło być mowy. Przypominało to raczej potyczki słowne dyskutantów o tak krańcowo antagonistycznym spojrzeniu na wszelkie sprawy świata i życia, że jedyną płaszczyzną porozumienia stanowią dla nich matematyczne i fizyczne wzory.

Franek starał się wyłączyć wątek emocjonalny z dyskusji i udawało mu się to nieźle. A-Cis natomiast, wtrącając jakby przez kurtuazję wzmianki o ludzkim umiłowaniu wolności, o wyobraźni Ziemian, ich poświęceniu, bohaterstwie lub przywiązaniu do ojczyzny, czynił to niezdarnie. Od tych beznamiętnych stwierdzeń, często przystrojonych w dziwaczną, irracjonalną formę, wiał lodowaty chłód. Franek w ciągu całej tej osobliwej rozmowy powtarzał sobie, że rozprawia z nieczłowiekiem i że środki porozumienia — jeśli chodzi o wewnętrzne treści, o dogłębną jakość spraw — są z tego powodu ograniczone odrębnymi możliwościami dwóch tak różnych psychik.

Z wypowiedzi A-Cisa wynikało niedwuznacznie, że jakakolwiek z góry narzucona ingerencja Urpian w sprawy ludzkie nie leży w ich zamierzeniach. Urpianin zobowiązał się nie naruszać zasady wolności ludzi. Należało jednak trzeźwo rozważyć, w jakim stopniu obietnice te będą respektowane. Osobowość A-Cisa raczej nie wchodziła w rachubę wskutek kompletnego ujednolicenia tej społeczności. Skoro jednak problem nie sprowadzał się do zaufania względem niego samego, powzięcie decyzji nastręczało olbrzymie trudności.

Myśl Franka pracowała gorączkowo. Jak ustalić własny pogląd na te sprawy? Nie znał metod działania Urpian. Na przykład chcąc wiedzieć, czy chętnie posługują się kłamstwem, trzeba było mieć choćby pobieżny sąd o ich psychice.

Zapatrzony w cel rozmowy: wyczucie stosunku Urpian do ludzi — Franek nie zastanawiał się, jak bardzo nierówne były szanse w tej dyskusji. Rozporządzając dublomóz-giem A-Cis znacznie szybciej wyciągał wnioski, a nadto znal wszystkie myśli swego rozmówcy. Słowa były dla niego nieważne, gdyż nie docierały do jego świadomości ani za pomocą zmysłów, ani przez mechanicznego tłumacza. Przechwytywał myśli w momencie, kiedy rodziły się w mózgu.

W pewnej chwili A-Cis przerwał dłuższą pauzę:

— Nie narzucamy wam niczego. Tak samo jak pozwoliliśmy Daisy udaremnić udaną akcję Lu wówczas, gdy opanował sytuację w Astrobolidzie. Tak samo jak pozwoliliśmy wam zniszczyć ogniwa dyspozycyjne Pamięci Wieczystej. Przecież mogliśmy zniszczyć was już w drodze na Księżyc.

— Nie zapominaj, że jesteś człowiekiem. Jesteś synem ojca i matki, którzy kochają ludzkość. Nie zdradź naszej sprawy. Ona jest tak samo twoją sprawą. Nie każ matce twojej przeklinać chwili, w której się począłeś. Począłeś się z woli Urpian. Oni tak chcieli. Potrzebowali ciebie…

— Wiem — przerwał Lu. — Po co mi to przypominasz? Bernard drgnął. Kamienny spokój chłopca rozstrajał mu nerwy. Podjął bez głębszego zastanowienia:

— Mój pradziad, także Bernard Kruk, leciał dwadzieścia lat na Ziemię. A gdy ją ujrzał pierwszy raz w życiu, padł na twarz i całował morski piasek, a potem z radości skakał, tańczył jak dziecko i wolał, że niebo jest piękne, tak piękne jak nic we wszechświecie…

— Po co mi to mówisz? — przerwał Lu.

— Rodzice twoi przywieźli cię na Ziemię — zaczął Ber po chwili przerwy — bo ufali, że będziesz wierny ludziom i ludzkim sprawom. Wierzyli, że nie zawiedziesz ich zaufania, że swoje zwielokrotnione możliwości oddasz na usługi ludzi.

— Po co mi to mówisz? Czyżby mieli mnie zostawić w innym układzie planetarnym? Ber odetchnął lżej.

— A więc czujesz jak człowiek — powiedział, tym razem bez pośpiechu.

— Ja jestem człowiekiem — odparł Lu obojętnie. Po chwili dodał:

— Krzywdzisz A-Cisa. Krzywdzisz Urpian. Urpianie w ogóle nie umieją się obrażać. Zemsty też nie znają. Ani pogardy, ani nienawiści, ani żadnych uczuć.

Ber zdrętwiał. Poprzedni niepokój, który zawładnął nim od chwili wylądowania Lu na Księżycu, teraz wzrósł niepomiernie. Poczuł się okropnie. Nagi, zwierzęcy strach przeszył go do szpiku kości. Wtedy Lu powiedział bardzo łagodnie:

— Bądź spokojny. Wcale się nie bój. Zapomniałeś, że czytam w twoich myślach. A przecież to nie szkodzi. Przyzwyczaisz się, uznasz za całkiem zwyczajne. Ber wciąż nie mógł ochłonąć z wrażenia.

— Tak — rzucił z wysiłkiem.

Lu delikatnie położył swoje dłonie na dłoniach Bera.

— Uspokój się — powiedział miękko. — Przywykniesz do takiej rozmowy. Możesz milczeć, jeśli jesteś zmęczony. Będę odpowiadał wprost na twoje myśli. Nic nie szkodzi, że ja mogę to, czego ty nie możesz.

Nagle, przechwyciwszy myśl Bera, powiedział znacznie ostrzej:

— Jestem takim samym człowiekiem jak ty. Bez żadnej różnicy w sprawach kluczowych. Zlituj się — podniósł głos — opamiętaj się, zrozum, że przecież ja nie jestem Urpianinem! Co ci przychodzi do głowy! We mnie jest ludzki świat uczuć. Przyjacielu, ja potrafię kochać wraz z ludźmi i wraz z ludźmi nienawidzić.

Bernard wstał gwałtownie. Podszedł do Lu i bez słowa pocałował go w oba policzki.

— A jednak ty wciąż jeszcze nie ufasz mi całkowicie — rzucił Lu po chwili w odpowiedzi myślom Bera. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Lu znowu podniósł się i wypowiedział dobitnie;

— Przysięgam!

— A gdyby Urpianie musieli zginąć, także byś nas nie zdradził? — zapytał Ber stanowczo.

— Urpianie nie muszą ginąć.

— Ale gdyby…

— Przysięgam! — przerwał Lu.

Księżyc drżał w posadach. Z pękającej jego skorupy wylewały się — wprawdzie tylko w jednym rejonie — ogniste rzeki lawy. Po miliardach lat zastoju, w czasie których słaba działalność wulkaniczna — między innymi w kraterze Alfonsa — tylko czasami ledwo zaznaczała się — silikoki wznowiły ją z dnia na dzień, od razu z niebywałą gwałtownością.

Przez długi czas Księżyc był wolny od krzemowych mikrobów i wydawało się, że nie zdołają nań przeniknąć. Dla większego bezpieczeństwa na czas wojny kosmicznej zamknięto tamtejsze bazy naukowe i przetwórnie surowców. W jedynym czynnym kosmoporcie obok budowy Pamięci Wieczystej obostrzono zasady kontroli i dezynfekcji, zwłaszcza po wypadku zawleczenia silikoków na Wenus.

Teraz wtargnięcie tych bakterii na Srebrny Glob powszechnie łączono z ucieczką jeńca przetrzymywanego w Szarotce. Wprawdzie potem przez długi czas na Księżycu był spokój. Kiedy stwierdzono nań obecność silikoków, nie przejawiały większej aktywności, a tylko — jakby przygotowując grunt do późniejszego natarcia — w rejonie Pamięci Wieczystej przeniknęły w skały tak głęboko, że nie można było ich się pozbyć bez wysadzenia w próżnię bombą wodorową całej okolicy wraz z tym budowanym obiektem. Trzeba więc było dać im spokój. Choć nie znaleziono ani zbiega, ani jego pojazdu, późniejszy rozwój wydarzeń wskazywał, iż poleciał on na Księżyc, a dla zmylenia czujności ludzi pogrążył Szarotkę w umyślnie wytopionym stawku magmy, co łatwo mogło pozostać nie zauważone.

Cybernetyczne ekspertyzy sugerowały, że księżycowy Silihomid — może z pomocą wyprodukowanych na poczekaniu współtowarzyszy, co w tym gatunku ponoć przebiegało z niewiarygodną szybkością — przygotował generalną ofensywę, której wyłącznym celem było zniszczenie Pamięci Wieczystej. Musiał mieć dobre pojęcie p przeznaczeniu tej wznoszonej budowli, bo na całym Księżycu tylko ona go obchodziła. Inne zagospodarowane placówki — chwilowo opuszczone, lecz nie rozmontowane — w ogóle nie były atakowane.

Pozostawało kompletną zagadką, jak działał wywiad naukowy Silihomidów. Chcąc posiąść tak szczegółowe wiadomości o urządzeniach cywilizacyjnych na obcym globie, ludzie musieliby powołać instytuty zaopatrzone we wszechstronne laboratoria, a potem zdobyty materiał informacyjny przetwarzać oraz interpretować za pomocą potężnych komputerów. Znane technologie Silihomidów miały charakter czysto biologiczny: wytwarzali bardzo różnorodne bakterie krzemowe i zlecali im — niby żołnierzom rozmaitych rodzajów broni — wykonywanie wielkich, nader złożonych programów.

Było to tak dalekie od ludzkich metod opanowywania świata, że niechętnie dawano temu wiarę. Zwłaszcza po najświeższym zmasowanym uderzeniu silikoków, równocześnie na wszystkie wytypowane cele strategiczne Ziemi i Księżyca, wrogowie korzystania z pomocy urpiańskiej zaczęli coraz głośniej przebąkiwać, że krzemowcy nie poradziliby sobie z tym zadaniem, gdyby zespoły mido nie pracowały dla nich. Niektórzy uczeni natomiast podejrzewali, iż Silihomidzi jakimiś kanałami przechwytują polecenia bez woli i wiedzy A-Cisa. On sam, zapytany o to, oświadczył, że prawdopodobieństwo takiej wpadki jest znikome, ale różne od zera. Wypowiedź ta wywołała sporo mylących, a często również tendencyjnych komentarzy.

Ostatecznie przyjęło się przypisywać te sukcesy geniuszowi Silihomidów, nie precyzując, co należy rozumieć pod pojęciami: fenomenalna sprawność umysłu, technologia biologiczna, wywiad czy jeszcze inne, nie rozpoznane bądź nawet zgoła nie przeczuwane czynniki.

Z komputerowych analiz wynikało, że plan generalnej ofensywy, zmierzającej do wypłoszenia ludzi z układu Ziemia — Księżyc w ciągu niewielu dni, powstał już w dwie lub najdalej trzy godziny po sparaliżowaniu ogniw dyspozycyjnych Pamięci Wieczystej przez rozgorączkowany tłum. Widoczne efekty wystąpiły nazajutrz, a trzeciego dnia przyszło desperacko walczyć ze zmasowanymi szturmami bakterii krzemowych. Ge-nialność Silihomidów — niezależnie od tego, na czym była oparta — poświadczyło znakomite rozeznanie ogólnej sytuacji w obozie nieprzyjaciół, pozwalające dostosować do niej kierunki uderzenia. Wszystkie armie silikoków natarły równocześnie, usiłując jak najszybciej zniszczyć ważniejsze instytuty naukowe, węzły komunikacji wewnętrznej i międzyplanetarnej, dawne metropolie oraz świeżo założone obozy emigrantów mających się przenieść na Wenus.

We wszystkich przypadkach wielkość sił rzuconych do boju oraz zaciekłość szturmu były wprost proporcjonalne nie tyle do sił obrońców, co raczej do znaczenia danej placówki dla ludzi. Dworce kolejowe, lotniska i porty morskie atakowane były z mniejszym impetem niż cztery kosmoporty, które mimo bohaterskiej obrony i licznych ofiar padły sukcesywnie w pierwszych trzech dniach bitwy o Ziemię. Wprawdzie rakiety księżycowe niektórych typów, zdolne od biedy polecieć również na Wenus, mogły wyzyskiwać nawet zaimprowizowane pola startowe, lecz były to małe pojazdy; planowane wywiezienie reszty ludzkości nagle stanęło pod znakiem zapytania. Było to tym ważniejsze, że musiano pospiesznie ewakuować wszystkie wielkie skupiska ludzkie, natarczywie nękane naporem sił wulkanicznych. Rozpoczęło się bezładne koczowanie wielomilionowych grup w jakim takim rozproszeniu, bo każde zwarte obozowisko byłoby celem kolejnej napaści silikoków.

Jedynym słabym punktem w generalnym planie strategicznym Silihomidów wydawało się z początku oszczędzenie Centralnego Instytutu Zwalczania Inwazji. Wprawdzie położony wysoko w Górach Skandynawskich zdawał się szczególnie bezpieczny, lecz mimo to dziwił brak jakichkolwiek prób choćby niepokojenia tak groźnego wroga wzrastającą promieniotwórczością okolicy. Adwersarze przyjęcia pomocy urpiańskiej tryumfowali wtedy podwójnie: że strategia Silihomidów nie jest aż tak nieomylna, za jaką uchodzi, oraz że kluczowa baza do walki z nimi, świetnie wyposażona w specjalistyczne laboratoria i wielkie komputery, z powodzeniem zastąpi zarówno zespoły mido, jak nawet Pamięć Wieczystą.

Te przypuszczenia okazały się niestety mylne. Niebawem pojawiły się poważne poszlaki wskazujące, że najeźdźcy wcale nie przeoczyli tej szansy, tylko przyczaili się, by, być może, nie osłabić antyurpiańskich nastrojów, dopóki odbudowa Pamięci Wieczystej była jeszcze możliwa i jak miecz Damoklesa wisiała nad ich głowami. Dopiero gdy wiele przegranych bitew na różnych kontynentach wywołało już znaczne zamieszanie, dotkliwie odczuwane tak w zarządzaniu, jak i w życiu codziennym, celem uderzenia stal się Centralny Instytut Zwalczania Inwazji oraz Pamięć Wieczysta. Oba szturmy, na Ziemi i na Księżycu, równoczesne niemal co do minuty, znamionowały: gwałtowność, szybkość działania i rzucenie wielkich sił do zmasowanego natarcia.

Jedynym zgrupowaniem krzemowych bakterii na Srebrnym Globie był rejon Pamięci Wieczystej. Nikt się nawet nie domyślał, w jaki sposób Silihomidzi stwierdzili, że ten wielki mózg, będący w budowie, nie uległ zniszczeniu jako taki, a jego ogniwa kierowniczo-dyspozycyjne można odtworzyć. Wydawało się pewne, że mają oni dane dotyczące stopnia uszkodzeń i wiedzą, ile czasu zajęłoby ludziom naprawianie ich. Na to wskazywało szaleńcze tempo ataku.

Najwidoczniej Silihomidzi w pełni zdawali sobie sprawę ze słabości ludzi, którzy rozporządzając nowoczesną techniką, jednak nie mogli odeprzeć zmasowanego biologicznego ataku, w błyskawicznym tempie przeobrażającego strukturę zewnętrznej skorupy Ziemi, a co za tym idzie także warunki klimatyczne. Krzemowcy pojmowali istotę i znaczenie faktu, że Pamięć Wieczysta jest nieczynnym wielkim mózgiem, jedynym narzędziem w Układzie Ziemi mogącym odeprzeć ich inwazję. Miała bowiem rozległy bank informacji zebranych przez niezliczone przyrządy i zespoły mido, a dotyczących silikoków, ich wymagań życiowych, odporności na działanie bodźców fizykochemicznych oraz rodzaju i zakresu twórczych możliwości. Prawdopodobnie Silihomidzi orientowali się również, że Pamięć Wieczysta zna granice ich zdolności wytwarzania mikrobów różnych gatunków zależnie od zadań, jakie im wyznaczają.

Akcja zaczęła się prawie równoczesnym uruchomieniem dwóch wulkanów oddalonych kilkanaście kilometrów od głównych urządzeń Pamięci Wieczystej. Nie usypały one typowych stożków, gdyż takie wybuchy na Księżycu, w warunkach rozrzedzenia atmosfery przypominającej próżnię, znacznie odbiegały od podobnych erupcji na Ziemi. Pyły i gazy wydobywające się z krateru ulegały niemal natychmiastowemu rozproszeniu. Niszcząco działały przede wszystkim wypływające potoki lawy, która rozprzestrzeniała się znacznie szybciej niż w silniejszym polu ciążenia na Ziemi.

W drugim dniu rozruchu sił wulkanicznych powstały trzy dalsze kratery oraz długa półkolista szczelina. Wystarczyło to, by najwyżej w ciągu tygodnia lawa zalała obszar Pamięci Wieczystej. Gorące strumienie magmy, kierowane z żelazną konsekwencją przez Silihomidów, okrążały urządzenia wielkiego mózgu. Pierścień ten zamknął się dosyć szybko i jedynie dzięki znikomym różnicom wzniesienia nie zdążył przekształcić się w rozżarzone jezioro.

Gdy Lu przybył na miejsce, zastał dramatyczną sytuację. Najbliższy, wprawdzie na-der powoli sunący, język lawy oddalony był zaledwie o półtora kilometra. Z przeciwnej strony nieustępliwie nadciągały dwie rzeki magmy, których połączenie się, spodziewane każdej godziny, przyspieszyłoby ostateczną katastrofę. Nadto znaczne stężenie promieniowania kazało przypuszczać, że bezpośrednio pod terenem Pamięci Wieczystej destrukcyjna działalność silikoków drąży skały, by je stopić i wydobyć lawę na zewnątrz.

To przesądziłoby błyskawicznie o klęsce ludzi. Zadanie nastręczało jednak olbrzymich trudności. Mido umiejscowiło budowę tego supermózgu na wzgórku wyjątkowo twardych, trudno topliwych skał. Dlatego, chcąc nie chcąc, najeźdźcy musieli okrążyć obiekt, wcale zresztą nie poniechawszy prób uderzenia od spodu. Najwidoczniej zdawali sobie sprawę, że póki można uruchomić Pamięć Wieczystą, ludzie mają duże szanse zwycięstwa.

Lu zajął miejsce zdemolowanych ogniw dyspozycyjno-kierowniczych. Kilka połączeń z aparaturą sztucznego mózgu uruchomił prowizorycznie, metodą bezprzewodową. Zużył na to znaczną część energii porozumiewawczego pola, które zapewniało mu stałą łączność z A-Cisem. Użycie tego kanału było konieczne wskutek zbyt silnych zakłóceń, jakim ulegał naturalny odbiór Lu, czyli z wykorzystaniem zmysłu radiowego. Promieniotwórczość wzrastała bowiem z każdą minutą.

Lu nie miał przedziału fal radiowych zastrzeżonego dla rozmowy z A-Cisem. Toteż zanim przeszedł na ten zakres fal ultrakrótkich, w którym panował względny spokój, nasłuchał się niechcący rozmaitych dosadnych wynurzeń, między innymi o A-Cisie, o pomocy urpiańskiej, także o sobie samym.

Większość z nich szokowała go. Lu bowiem znacznie słabiej niż inni ludzie zdawał sobie sprawę z niechęci, a częstokroć nawet zapiekłej nienawiści skierowanej przeciw Urpianom. Wynikało to stąd, że Urpian rozumiał znacznie lepiej niż ktokolwiek na Ziemi.

Gruntownie znał pobudki, które skłaniały Urpian w początkowej fazie zetknięcia się z ludźmi do przekształcenia ich psychiki; sam przecież stanowił wstępne tego ogniwo. Były to posunięcia bezinteresowne, obliczone na źle pojętą korzyść ludzi. Zgłębiwszy ten problem, Urpianie uznali swój błąd i wycofali się. Lu pojmował aż nadto, że w zamierzeniach kosmitów z Juventy nie leży narzucanie ludziom swojej woli. Ale dopiero teraz przekonał się z przypadkowo podsłuchanych rozmów, jak wielu nie dowierza szczerości urpiańskich poczynań.

Lu dziwił się nastrojom dobrze zrozumiałym również przez tych, którzy ich nie podzielali. Niewątpliwie odrębność jego psychiki przeszkadzała mu ogarnąć w pełni, czym była dla ludzi wywalczona w ciągu stuleci swoboda jednostki i do jakich stanów uczuciowych mogła ich przywieść każda obawa ograniczenia wolności, kontrolowanie jej, ujęcie w ramy kanonów i przepisów.

Wprawdzie wiedział, że to wyjątkowe uczulenie wywodziło się z historycznych doświadczeń: z ogromu bólu, upokorzeń i niepotrzeb-nych śmierci w dramatycznej dobie desperackich, nierównych zmagań o obalenie bezdusznych ustrojów totalitarnych, w których władcy, stawszy się najbardziej zwyrodniałą plutokracją w dziejach świata, w miodoustnych sloganach szermowali dobrem mas, a w rzeczywistości kurczowo bronili swoich ciasnych przywilejów, prześcigając się w cynizmie i okrucieństwie. Ale co innego tylko wiedzieć o tym, a co innego czuć każdym uderzeniem serca. To, co na Ziemi stanowiło najgłębszy sens istnienia, było dla Lu tylko wiedzą książkową.

Jeszcze mniej pojmował niechęć do pomocy urpiańskiej z pobudek emocjonalnych. Prócz niedowierzań i obaw o podstęp, odbijających się w częstym nazywaniu Pamięci Wieczystej koniem trojańskim, co jeszcze dało się jakoś zrozumieć, padały zgoła irracjonalne opinie, że przyjmowanie pomocy od tak obmierzłych stworów hańbi ludzką godność. Ktoś inny odpierał taki zarzut przypominając, że sześć wieków wcześniej u podstaw odrzucania darwinizmu tkwił bezrozumny wstyd przed przyjęciem teorii o pochodzeniu ludzi ze wspólnego pnia z małpami; sto lat później w różnych ankietach pobrzmiewały tak samo niepojęte opory przeciwko przyjęciu do przeszczepu serca od nieżyjącego dawcy; i tak dalej…

To rozognienie umysłów było dla Lu tym bardziej dziwne, że zarówno na Ziemi, jak na Księżycu sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wiedział od A-Cisa, iż Centralny Instytut Zwalczania Inwazji, broniony ostatkiem sił przez bohaterskie hufce ochotników, mimo wielkich ofiar padnie lada godzina. W trzeźwym umyśle Lu na pierwszy plan wysuwał się los sześciu miliardów ludzi, których — w razie ostatecznego podboju Ziemi przez krzemowców — czekała śmierć w gorejącym kotle planety, jakby żywcem przeniesionym z płócien starożytnych mistrzów przedstawiających legendarne piekło.

Tłum wrzał coraz bardziej. Wydawało się, że specjalne grupy patrolują cały obszar wokół głównej budowli. Chodziło o to, by nie dopuścić A-Cisa. Tak samo chciano zapobiec przybyciu Lu. Ponieważ jednak nikt go nie znał, spokojnie wylądował on opodal i niepostrzeżenie przedostał się przez ciżbę ludzką.

Wejście Lu do kabiny dyspozycyjnej, gdzie przebywał Ber w otoczeniu kilkunastu mężczyzn, nie zwróciło niczyjej uwagi. Tak samo nie rzucał się w oczy jego kontakt radiowy z A-Cisem, gdyż była to rozmowa bardzo szczególna, pozbawiona słów, a nawet jakichkolwiek dźwięków słyszalnych dla ludzkiego ucha.

Przywróceniem zniszczonych połączeń kierował w gruncie rzeczy Urpianin, lecz wobec blokady wejścia przez tłumy zebrane pod Pamięcią Wieczystą musiał to czynić na odległość, z Astrobolidu. Dzięki pomocy dublomózgu mógł jednocześnie instruować zespoły mido w ich współdziałaniu z ekipą zajętą uruchamianiem tego supermózgu oraz pomagał Lu w rozwiązywaniu skomplikowanych zadań technicznych.

Była to praca uciążliwa ze względu na szybkość, jakiej wymagało operowanie aparaturą w myśl ścisłych dyrektyw A-Cisa nieustannie napływających z Astrobolidu. Naprawą zniszczonych urządzeń zajęło się razem z Lu dwóch inżynierów bioelektroników, którzy przylecieli z nim z Ziemi. Pomoc większej liczby ludzi była zbędna.

— Czekasz na kogoś? — spytał Ber zauważywszy, że Lu co chwila zerka na zegarek.

— Nie.

— Czy obawiasz się, że nie zdążysz?

— Bardzo.

Ber zmarszczył brwi. W zdenerwowaniu machinalnie potarł dłonią czoło. Lu drgnął, jakby sobie coś przypomniał. Nie odrywając się od pracy powiedział dobitnie:

— Ludzi odeślij! Natychmiast! Po krótkiej chwili dodał:

— Niech ludzie zaraz lecą na Ziemię. Za kilka minut mogą już nie zdążyć.

— Więc sytuacja jest tak groźna? — porywczo spytał Ber.

Teraz Lu odwrócił się na moment. Oczy jego spotkały się z oczami Bera.

— To już koniec — powiedział spokojnie. Ber zmartwiał z wrażenia.

— I ty nic nie mówisz?

— Przecież mówię — odparł Lu. Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia.

— Wyjaśnij! — rzucił Ber rozkazująco.

— Jesteśmy na wulkanie. Pod nami jezioro lawy z każdą minutą roztapia coraz wyżej położone skały. Promieniotwórczość okolicy zabójcza. Silikoki przekroczyły wał otaczający urządzenia. Za chwilę mogą być tutaj. My zostaniemy, lecz po co reszta ludzi ma zginąć? Każ im natychmiast odlecieć. Także ty odleć. Wystarczy trzech.

— Czy zdążymy uruchomić Pamięć Wieczystą? — zapytał Ber, siląc się na spokój.

— Nie wiem — odparł krótko Lu.

— Ja zostaję — powiedział twardo Ber. — Odeślę ludzi. Rozporządzaj mną wedle potrzeby.

Загрузка...