UCIEKINIER

Z fali radiowej na falę, z ust do ust biegła przez świat dawno spodziewana wiadomość o wykryciu rozumnego krzemowca. Z mieszanymi uczuciami przetrawiano tę nowinę, usiłując uzmysłowić sobie wygląd egzotycznego potwora. Podawano dokładne współrzędne geograficzne miejsca jego odkrycia na Stepie Masajów w Kenii. Raz po raz na wszystkich zakresach powtarzano wieść, która wstrząsnęła ludzkością. Jakże silnie musiało działać na wyobraźnię wykrycie rozumnego krzemowca, milion i sto milionów razy ludobójcy, sprawcy tylu niepotrzebnych śmierci!

A jednak nie pragnienie zemsty ogarnęło teraz ludzkie serca: Nawet w obliczu ogólnego nieszczęścia przerastającego rozmiarami wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła ludzkość, usiłowano zdać sobie trzeźwo sprawę z faktu, że nie może być mowy o odpowiedzialności istoty nie będącej człowiekiem i nie mającej nic wspólnego z ludźmi, z ich kulturą, cywilizacją, a nade wszystko psychiką.

Najważniejsze były środki działania. Należało koniecznie zetknąć się z tym niepojętym przybyszem. Zetknąć się za wszelką cenę — nawet gdyby ceną była śmierć.

Główną trudność stanowiło to, iż nikt nie potrafił porozumieć się z Silihomidem. Do tego nie wystarczała znajomość zniszczeń dokonanych z jego rozkazu: o nim samym nie wiedziano dosłownie nic.

Przeszkodę nie do pokonania stanowił też fakt, że kosmita skamieniał. Był to stan anabiozy tak zupełnej i doskonałej, że nie udało się stwierdzić żadnych, choćby najbardziej powolnie przebiegających procesów przemiany materii w jego ustroju.

Profesor Bandore, który przewodniczył komisji uczonych powołanej celem ożywienia uprowadzonego jeńca i nawiązania z nim kontaktu, otarł pot z czoła. W wielkiej sali laboratorium wciąż jeszcze było bardzo duszno w związku z ostatnią próbą cieplną, podczas której podwyższono temperaturę pomieszczenia do czterystu, a na kilka sekund nawet do pięciuset stopni. Chociaż gorące powietrze całkowicie odprowadzono na zewnątrz, rozgrzane ściany niewiele się ochłodziły. W przestrzeni kosmicznej bowiem utrata ciepła odbywa się tylko przez wypromieniowywanie.

Ber wstał i podszedł do przełącznika klimatyzatora.

— Wymienię powietrze — powiedział do Bandorego.

— Oczywiście — potwierdził egzobiolog. — To już jest bez znaczenia dla badań, a będziemy się czuli lepiej.

— Cywilizacja krzemowców… — podjął swe rozważania. — Wciąż wracam do niej myślami. Kultura planetarna, o której nic nie wiemy. To znaczy — poprawił się — nie wiemy, do czego dąży ani na jakim gruncie wyrosła. Znamy na razie jej niszczycielskie działanie i to wyłącznie z zastosowaniem drobnoustrojów, a więc narzędzi biologicznych. Wiemy, że jest bardzo sprawna organizacyjnie i odznacza się zdolnością uczenia się oraz przewidywania. Ale przecież niszczenie jako takie nie może stanowić celu, a tylko środek mający prowadzić do celu, jakim jest w najogólniejszym sensie utrzymanie gatunku. Czy zagłada może stać się dla jakiegokolwiek rozumnego społeczeństwa celem samym w sobie?

— Patologiczne zmiany nie omijają gatunków inteligentnych — wtrąciła Rem.

— Patologia prowadzi do samozagłady — zauważył Bandore. — Na razie trudno stwierdzić, czy działania przybyszów są paroksyzmami szaleństwa, czy naturalnym procesem przystosowawczym. Powinno się to wyjaśnić w stosunkowo niedługim czasie. A gdyby nam się udało nawiązać z tym osobnikiem kontakt — wskazał na skałę pod pancernym kloszem — wyjaśnienie tej kwestii byłoby znacznie łatwiejsze. Na razie wiemy tylko, że cywilizacja ta przewyższa nas zdecydowanie zarówno zdolnościami niszczycielskimi, jak przystosowawczymi.

— Rzeczywiście, z tym niszczeniem też nie jest prosta sprawa — podjął Franek. — Znów antropomorfizujemy. Punkt widzenia uwarunkowany ludzkimi potrzebami wydaje się nam jedynym obiektywnym punktem widzenia. A to przecież nonsens. Podam wam przykład, wprawdzie zaczerpnięty z przeszłości, ale to bez znaczenia. Akurat taki mi się nawinął. Czasami bawi mnie wertowanie archiwów. Natknąłem się na tę wzmiankę w którymś z polskich dzienników z połowy dwudziestego stulecia.

Notatka mówiła, że w czasie przekuwania w Szwecji jakiegoś tunelu natrafiono w skale na ptasie gniazdo, które zagradzało drogę. Robotnicy przerwali drążenie tego odcinka trasy na tydzień, aby pisklęta mogły wyfrunąć o własnych siłach. Dziś byłoby to całkiem oczywiste. Wówczas korespondent przytaczał ten fakt jako ciekawostkę obrazującą wysoką kulturę Skandynawów. Nie o to mi chodzi. W dawnych czasach przy różnych robotach terenowych z pewnością zniszczono niejedno ptasie gniazdo. Otóż postawmy się w położeniu takich ptaków. Załóżmy na chwilę, że mogą oceniać ludzkie postępowanie. Do jakiego wniosku by doszły? Oczywiście, że ludzie dokonują wielkiej destrukcyjnej roboty, niszcząc bezlitośnie ptasie gniazda. A z naszego punktu widzenia to była praca twórcza: niwelacja gruntu, budowa kopalń, zakładanie torów kolejowych.

— Tak samo — rozwijał Franek swój wywód — przedstawia się sprawa krzemowców. My ich widzimy jako zbrodniarzy przybyłych na Ziemię, aby wygubić ludzi. W ich gigantycznej pracy dostrzegamy jedynie pierwiastek zniszczenia. A obiektywna rzeczywistość wyglądać może zgoła inaczej. To jest działanie twórcze. Wyjdźmy na moment z naszej ludzkiej skóry, odłączmy od trzeźwego rozumowania cały emocjonalny kompleks widzenia świata! Skoro tylko to nam się uda, uznamy, że Silihomidzi to wspaniali budowniczowie na taką skalę, jaka nam będzie dostępna dopiero za stulecia. Pomyślcie tyl ko — my dziś nie potrafimy dostosować klimatu Wenus do osadnictwa pod gołym niebem. Przynajmniej nie potrafimy dokonać tego szybko. A jakie wyniki w zupełnie analogicznym przedsięwzięciu uzyskały krzemowce? Po upływie trzech lat Ziemia bardziej nadaje się dla nich aniżeli dla nas! Ber aż dostał wypieków na twarzy.

— Przerwę ci — powiedział, siląc się na spokój. — Zapewne w tym, co mówisz, jest jakieś ziarno racji, ale trudno zdobyć się nawet na cierpliwe słuchanie tego. Po cóż wysilać się na konstruowanie jakichś rzekomo obiektywnych tez? Nie przemawiasz do przyrody, do wszechświata — zaczerpnął powietrza — mówisz do żywych ludzi, którzy nie chcą i nie potrzebują dla snucia jakichkolwiek rozważań wychodzić z ludzkiej skóry. W naszym pojęciu krzemowce nie są żadnymi budowniczymi. Są niszczycielami! Pospolitymi zbrodniarzami! — zapalał się coraz bardziej. — A co najmniej wrogą siłą. Wrogą nam i naszej przyrodzie.

Rem utkwiła w nim swe wielkie miedziane oczy.

— Ber!.. — powiedziała z wyrzutem i umilkła.

— Nie zgadzasz się ze mną? — w głosie Kruka zabrzmiało zdziwienie.

— Oczywiście, że się nie zgadzam. A z tymi zbrodniarzami w ogóle się ośmieszyłeś. Kto- jest zbrodniarzem? Jest nim dla nas człowiek, który swym postępowaniem dotkliwie krzywdzi drugiego człowieka. Ale zaznaczam: wyłącznie człowiek! Czy tygrys pożerający ludzi jest zbrodniarzem? W średniowieczu tak uważano; toteż miały miejsce sądy nad zwierzętami, proceduralnie kubek w kubek podobne do rozpraw, w których oskarżano ludzi. Twoje rozumowanie jest przecież zbliżone do tamtego. To tak, jakbyś widział zbrodnię w tępieniu myszy niszczących plantację.

Ber spojrzał na Rem z wyrzutem.

— Istnieją jednak chyba pewne zasady etyczne poszanowania wszelkiego życia i granice prawa do zabijania. Pomiędzy różnymi społeczeństwami istot rozumnych musi istnieć pewna wzajemna lojalność oparta na poszanowaniu przestrzeni niezbędnej do życia. Gdyby przypadek zrządził, że nie krzemowcy wylądowali u nas, ale my u nich — czy przystąpilibyśmy do przekształcenia tamtejszych warunków klimatycznych w celu skolonizowania ich ojczyzny?

— Nie podołalibyśmy takiemu zadaniu — wtrącił Franek.

— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło — obruszył się Ber. Zapanowała chwila milczenia.

Urządzenie wentylacyjne przepompowujące powietrze samoczynnie przestało już działać, zapanował przyjemny chłód. Ściany zdążyły niemal ostygnąć. Pod przezroczystym kloszem spoczywał krzemowiec, nieruchomy jak pomnik, jak niezrozumiały, dręczący symbol. Monarcha bez tronu, bez kraju, bez poddanych — Wielki Tajemniczy zamieniony w kamień przez złą wróżkę. Samotny najotchłanniejszą samotnością i przedziwnym życiem, którego nie umieli stwierdzić ani ludzie, ani ich precyzyjne przyrządy. Zważony, wymierzony, opukany, widziany i dotykalny dla każdego, kto miał na to ochotę.

Bandore poruszył się na swoim miejscu.

— Gdzieś we wszechświecie powstało życie oparte na białku węglowo-krzemowym. Gdzie, nie wiem. W jakich warunkach klimatycznych, tego zaledwie próbuję się do- myśląc. A może nie mam żadnego wyobrażenia o takim środowisku przyrodniczym? Jedno jest pewne: że musiało tam być o wiele gorącej niż na Ziemi.

Życie to oczywiście podlegało ewolucji — ciągnął egzobiolog. — Jak każde życie… Rozwijało się więc od form najprostszych ku coraz bardziej zróżnicowanym i specjalizując narządy niezbędne do spełnienia funkcji życiowych, osiągało coraz wyższą zdolność przystosowywania się do zmiennych wymagań środowiska. Aż wreszcie po paru miliardach lat — jeśli tempo tych przemian jest podobne jak u węglowców — wyrósł z tego planetarnego gniazda gatunek istot myślących. Jednym z fundamentalnych praw przy- rody, a moim zdaniem w ogóle najważniejszym, jest życie. Dawniej przeważał pogląd, że powstaje ono wszędzie tam, gdzie warunki sprzyjają biogenezie; przynajmniej odnoszono to do białka węglowego. Dziś jesteśmy trochę ostrożniejsi, choć w ogólnym zarysie to się sprawdza na przykładzie Temidów z Układu Proximy i Urpian z Układu Tolimana. Bandore zamyślił się.

— Życie jest zdolnością materii do permanentnej fizykochemicznej przemiany samej siebie. Ale transformizm linii rodowodowych — od czasów Darwina trochę niefortunnie nazywany ewolucją — na drobniejszych odcinkach historii planety wyrażający się spe-cjacją, czyli powstawaniem nowych gatunków, stanowi niewyobrażalnie złożony łańcuch przyczyn i skutków przenikających się wzajemnie. Dochodzi jeszcze do głosu przebogaty kompleks różnych czynników, tak wielostronnie rozczłonkowany, że siłą rzeczy rozstajna myśl błądzi po tych manowcach.

— Czy dokładnie to samo dotyczy istot węglowo-krzemowych?

W odpowiedzi na pytanie Rem egzobiolog rozłożył ręce gestem bezradności.

— Dokładność bardziej cechuje ludzi niż biologię.

— Jak to rozumieć?

— Oczywiście i tu, i tam nie brak wyjątków — zastrzegł się uczony. — Ale odpowiadając na pytanie, gdyby idealna dokładność stanowiła dewizę przyrody, replika organizmów musiałaby w każdym poszczególnym przypadku być absolutnie doskonała — z góry wykluczając wszelki postęp. Tymczasem prócz rekombinacji genów obu ustrojów rodzicielskich raz po raz dochodzi do głosu właśnie partackie odczytanie kodu genetycznego; po prostu z ewidentnym błędem. Tak powstają mutacje, od drobnych do bardzo zasadniczych, spośród których nieliczne, te pomocne w walce o byt, utrzymują się, kumulują z późniejszymi, powstałymi w następnych pokoleniach, i tak w ciągu miliardów lat mogą dziać się zdumiewające przekształcenia: od pierwotniaka do człowieka!

— Czy to samo dotyczy krzemowców? — Rem ponowiła pytanie. Bandore zamyślił się.

— Nie wiem — odparł z zupełną szczerością. — Gdybyś przed owym tragicznym dwudziestym lipca spytała mnie, czy gdzieś w kosmosie żyją organizmy krzemowe, zaprzeczyłbym. Na przekór licznym sugestiom, wyrażanym nie tylko przez fantastów, byłem przeświadczony, że krzem nie nadaje się do tworzenia białka, nawet w powiązaniu z węglem. Teraz już tego nie powtórzę, bo trudno zaprzeczyć faktom. Nie znaczy to jednak, abym się domyślał biogenezy i ewolucji krzemowców. Nie mogli — jak nasza biosfera — powstać w wodzie, gdyż nawet,pod dowolnie wysokim ciśnieniem nie da się podnieść jej temperatury wrzenia powyżej dwustu dwunastu stopni, a to za mało dla ich wymagań życiowych. Słyszę zdania, że zrodził ich ocean olejów krzemoorganicznych. Być może… Albo że ewolucja tego życia była prostą wstępującą — bez żadnych zakoli, meandrów i ślepych uliczek tak typowych dla całej ziemskiej ewolucji, łącznie z antro-pogenezą. Mało to prawdopodobne, ale też nie wykluczam… W każdym razie nie oczekujcie ode mnie autorytatywnej wypowiedzi w tych kwestiach.

— Czy trudności leżą w tym, że chodzi o krzemowców? — wtrącił Ber.

— Krzemowcy są nam szczególnie obcy, bo nasza biologia jest tylko i wyłącznie biologią białka węglowego.

— A egzobiologia? — zaczepnie spytał Franek.

— Tak samo ezgobiologia białka węglowego, tylko ze spekulacyjnymi odskokami na własne ryzyko. To jest — jak mówiliśmy — jedna strona medalu. A druga… Zrozumcie — zapalał się Bandore — że ewoluowanie biosfery jakiejkolwiek planety stanowi kompleks zagadnień, który przynajmniej obecnie możemy ogarnąć jedynie metodą opisową, na konkretnym przykładzie badanego środowiska życia. Nie umielibyśmy, znalazłszy się na globie, gdzie życie powstało stosunkowo niedawno, przekonstruować panoramy przyszłości tego życia — zresztą zależnej od mnóstwa dość przypadkowych, zgoła nieprzewidywalnych czynników. Tak samo nie umiemy odtworzyć obrazu biosfery Ziemi za miliard lat, nawet zakładając, że w tym czasie promieniowanie Słońca nie zmieni się w sposób istotny, jak mamy podstawy przypuszczać.

— Oby to nie była biosfera krzemowa — dość obcesowo wtrącił Ber. Rem drgnąła nerwowo. Twarze Franka i Bandorego powlekły się mgłą smutku. Wszyscy spojrzeli na Silihomida. Mógł się wydawać jeszcze większy i jeszcze Straszniejszy, choć w rzeczywistości nie zmienił się ani trochę.

— Co on myśli? — rzuciła Rem tonem trochę zalęknionym, jakby do siebie.

— Chyba w tej chwili nic — odparł Bandore z przekonaniem. Rem speszyła się.

— Rzeczywiście, jaka może być mowa o pracy mózgu w tym kamiennym stanie? Ale być może zachodzą tam bardzo powolne, niedostrzegalne dla nas procesy.

Znowu ludzkie spojrzenia objęły nieludzką wielkość obelisku. Wielkość wciąż tak samo tajemniczą, tak samo niemą, tak samo wyzywającą.

— Jak to się stało, że on skamieniał? — spytała Rem. — Wszak ruszał się, wyginał, spłaszczał i rozciągał zdumiewająco elastycznie. Bandore ożywił się.

— Tak. O tym wiem od was oraz z zapisów wideo. I tytko to świadectwo upewnia mnie, że on żyje. A przynajmniej, że żył przed czterema dniami. W przeciwnym razie uważałbym go za mumię zakonserwowaną przez przyrodę: za taką skamieniałość jak każda inna.

— Jak to? Więc nawet nie wiesz, czy on żyje? — zdziwił się Franek.

— Pomyśl tylko: skąd mogę wiedzieć? Aparatura nie zarejestrowała jakichkolwiek zmian fizycznych bądź chemicznych w jego ustroju poza takimi, jakie zachodzą w każdym martwym przedmiocie. Myślę o wietrzeniu, parowaniu gazów, rozbijaniu jąder atomowych na skutek silnej promieniotwórczości powietrza…

Biolog przerwał na chwilę. Potem podjął powoli, akcentując każde słowo:

— Namyślcie się po tym, co powiem, abyście nie działali impulsywnie. Chodzi mi o najbardziej obiektywną odpowiedź: czy w czasie spotkania z Silihomidem działaliście w pełni świadomości? Ściślej mówiąc, czy okoliczności nie wskazywały na to, że wasza wola jest osłabiona, a zdolność postrzegania i odbierania wrażeń narzucona bądź kontrolowana przez kogoś?

Ber i Franek spojrzeli na Rem, która wyznała:

— Wspomniałam wtedy, tuż przed załadowaniem Silihomida, że przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Coś jakby koszmarny sen na jawie…

Urwała spostrzegłszy, że Bandore przestał słuchać: wstał, cofnął się o krok i znieruchomiał.

Kto znał opanowanego zazwyczaj egzobiologa, mógł z niespokojnej gry mięśni twarzy odczytać, że coś nader ważnego doniósł mu zespół subtelnych aparatów kontrolnych, mających w swej pieczy rozumnego krzemowca.

— To chyba najgorsze, że on jest tak beznadziejnie skamieniały — przerwał chwilowe milczenie Ber, patrząc na tajemniczy posąg, w którym nawet najuważniejsze spojrzenie żadną miarą nie dostrzegłoby jakichś zmian.

Ale bardziej zagadkowa była lakoniczna odpowiedź profesora Bandorego:

— Nie!

Powiedział to krótko, ostro i zamilkł, jak gdyby lękając się uzasadnić swe stanowisko. Upłynęła minuta, która nieznośnie dłużyła się trójce nie wtajemniczonych; z napiętą uwagą patrzyli teraz nie na Silihomida, lecz na egzobiologa. Aż nagle ten, ze sztucznym spokojem, Jednocześnie wykluczającym wszelki sprzeciw, wyrzucił z siebie rozkaz:

— Musicie natychmiast odlecieć!

Było to wypowiedziane takim tonem, że wszyscy troje podnieśli się z miejsc. Bandore leciutko skinął głową.

— Ja zostanę z nim — powiedział jakoś bardzo dziwnie. — Musimy się przecież dogadać. Rem spostrzegła nerwowe drżenie jego rąk. Wtedy oznajmiła stanowczo:

— Wobec tego i my zostajemy. Chyba że odlecisz z nami…

Profesor już nie oponował. Włączył system alarmowy, zarządzając ewakuację sztucznego księżyca.

Dopiero w kosmolocie, oddalonym sześćdziesiąt kilka kilometrów od laboratorium satelity, egzobiologowi rozwiązał się język. Wiadomość nie stanowiła zresztą sensacji. Po prostu aparatura stwierdziła progresywny wzrost temperatury ciała nieruchomego potwora. W chwili pierwszego sygnału chodziło zaledwie o ułamki stopnia. Ale już po minucie różnica przekraczała czterdzieści stopni. Pozwalało to przypuszczać, że w krótkim czasie osiągnie optimum właściwe dla tego gatunku, które według przewidywań wynosiło znacznie ponad dwieście pięćdziesiąt stopni.

Dokonywane teraz z odległości próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu za pomocą bodźców elektromagnetycznych, infra- i ultradźwięków, a nawet strumieni cząstek elementarnych nie dawały wyników. Sztuczny księżyc wraz z Silihomidem krążył swoją zwykłą trasą wokół Ziemi, a umieszczona tam aparatura pomiarowa donosiła o stałym wzroście temperatury. Potem umilkły wszelkie sygnały.

— Jak to rozumieć? — zapytał Franek.

Bandore zasępił się.

— Znajduję tylko jedno wytłumaczenie: zniszczył lub uszkodził aparaturę. Prawdopodobnie chce, abyśmy nie orientowali się w sytuacji.

— Czy sam wzrost temperatury nie mógł rozregulować przyrządów?

— Wykluczam tę ewentualność. Jeszcze przy — tysiącu stopni powinny normalnie działać. On przygotowuje się do czegoś. I nagle jak gdyby na potwierdzenie słów uczonego stało się coś, co wprawiło obecnych w osłupienie. Patrzącym na ekran pantoskopu zdawało się, że śnią. Sztuczny księżyc przestał być tym, czym uczynili go ludzie. Zmienił kształt, przybierając postać rozżarzonego bolidu o długim, świetlistym ogonie. Stawał się ni mniej, ni więcej tylko rakietą. Jarząc się własnym światłem na całej powierzchni, pluł strugą materii odrzutowej i z rosnącą prędkością oddalał się od Ziemi po nowej orbicie.

— On ucieka! — stwierdził Ber, włączając silniki kosmolotu.

Jednak mimo przyspieszenia sięgającego granic ludzkiej wytrzymałości Szarotka, przeobrażona w gorejącą kulę, oddalała się nadal od kosmolotu. Trzeba było przekazać obserwacje służbom strefy zewnętrznej i wracać na Ziemię.

— Mamy tu jeszcze jeden dowód, że są to istoty inteligentne — zauważył Skiepur- ski. — I to rozporządzające niewiarygodnie wysoką techniką, do tego całkowicie różną od naszej.

— Dlatego tak trudno z nimi walczyć — dorzucił Ber.

— Niczemu się już nie dziwię — oświadczył Bandore. — Zbyt mało wiemy o tej niepojętej cywilizacji, której przedstawiciela wydawało się nam, iż pojmaliśmy, chyba tylko po to, aby wyprowadził nas w pole.

— Tak czy inaczej ryzyko się opłacało — stwierdził Skiepurski. — Wiemy teraz, że w stanie krystalicznym Silihomid nie jest groźny dla ludzi, przynajmniej do pierwszych sygnałów aktywnego życia. To już coś znaczy.

— Obawiam się, że mogą być również następstwa negatywne — rzekł Bandore z powagą. Rem odczuła dreszcz niepokoju.

— Dokąd on leci? — zapytała cicho. Bandore bezradnie rozłożył ręce.

— Dowiemy się tego wkrótce. Miejmy nadzieję, że nie będzie to Wenus lub Mars. Nikt już o nic nie pytał. Milczeli rozumiejąc, że to byłby kres ludzkich nadziei.

Загрузка...