GORĄCA ŚMIERĆ

Silikoki — to była już nazwa historyczna. Pochodziła od pierwszych bakterii krzemowych, jakie ludzie rozpoznali. Od tego czasu odkryto ich całe mnóstwo. Niektóre kształtem nieco przypominały istniejące na Ziemi bądź zniszczone w przeszłości gatunki krętków, gronkowców, paciorkowców i wielu innych drobnoustrojów. Inne wymykały się wszelkim porównaniom z mikroflorą i mikrofauną Ziemi. Dotyczyło to zwłaszcza najmniejszych, wirusopodobnych, dostrzegalnych tylko pod mikroskopem elektronowym. Nie nadawały się do sklasyfikowania, gdyż mogły kilkadziesiąt razy na sekundę radykalnie zmieniać kształt, a w ciągu pół minuty dostosować funkcje swego organizmu do bardzo różnorodnych zadań, zależnie od potrzeb, jakich wymagała sytuacja.

Walka z silikokami przybierała na sile. Do tej nieubłaganej wojny w obronie ludzkości wprzęgnięto wszelkie środki, jakimi rozporządzano. Stawało się bowiem prawie pewne, że bakterie krzemowe nie działają same z siebie, lecz są kierowane przez potężny mózg. Nikt nie oglądał Silihomida, nawet brakło przypuszczeń co do wyglądu tej istoty, a jednak miała ona już nazwę wymawianą z nienawiścią przez miliardy ludzi. Był to konsekwentny w działaniu, nadzwyczaj niebezpieczny wróg: gatunek istot rozumnych, które zapragnęły dostosować klimat Ziemi do własnych potrzeb.

W sztabie Komitetu Obrony Ludzkości pozornie panował spokój. Dyżurowało nieraz kilka osób, a często całymi godzinami siedział tam tylko Ber, otoczony samorejestru-jącymi aparatami, które podawały dane o sytuacji. Koordynowanie działań operacyjnych stawało się coraz bardziej kłopotliwe ze względu na utrudnioną łączność radiową i luki w informacjach. Wprawdzie opracowywanie danych zawartych w meldunkach całkowicie przejęły sztuczne mózgi, lecz i one w wielu przypadkach nie były w stanie odtworzyć brakujących partii zapisu. Toteż ostateczne relacje obfitowały we fragmenty określone jako niekompletne, wątpliwe bądź zgoła nie rozszyfrowane.

Inwazja silikoków podzieliła świat na wiele rejonów, zarówno pod względem obrony czynnej, jak i biernej. Ta ostatnia określała stopień zagrożenia na danym obszarze, czyli niezbędny typ skafandra i maksymalny okres pobytu.

Coraz bardziej kurczyły się tereny, na których można było nadal mieszkać, stosując niezbyt uciążliwe środki ostrożności. Należała do nich środkowa Europa, znaczna część Kanady, pewne okolice południowej Syberii i Himalaje. Antarktyda oraz Australia stanowiły absolutne państwo silikoków. To samo dotyczyło wysp oraz archipelagów arktycznych.

Filipiny otaczała nieustannie zwarta chmura dymów wulkanicznych. Przepiękna Jawa — jeden z najbardziej urodziwych rezerwatów tropikalnej przyrody — dniem i nocą broczyła lawą z nie gojących się ran kraterów, co chwila szarpanych nowymi wybuchami. Borneo, Celebes i Sumatra dzieliły jej los. Pomniejsze sąsiednie wyspy pokrył całun popiołów wulkanicznych o grubości kilkudziesięciu metrów.

Nowa Gwinea jeszcze wcześniej padła pastwą równoczesnego wybuchu trzech nowych wulkanów, tak gwałtownego, że w ciągu niewielu minut w chmurze rozprężających się par i dymów zginęło piętnaście milionów ludzi. W następnej godzinie zaledwie czwarta część mieszkańców tej ogromnej wyspy zdołała się uratować; potem już nikt nie ocalał. Madagaskar pękł przez pół, a magma, obficie wypływająca z olbrzymiej rozpadliny, powodowała wrzenie wód w całym Kanale Mozambickim. Okolice Tanganiki i sąsiednich jezior również były nie do uratowania.

Szczególnie groźna sytuacja występowała w części Sahary okalającej dawną oazę Ahaggar — jedno z kwitnących miast obróconych w perzynę przez skomasowane działanie wszystkich czynników ogólnoświatowego kataklizmu. Tam też skupiono środki ochronne o szczególnym nasileniu.

Do takiej decyzji skłaniało nie tylko niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się krzemowców na dalsze urodzajne regiony Sahary, którą od czasu jej nawodnienia w dwudziestym pierwszym wieku nazywano spichlerzem świata. Właśnie tam, pod niedawnymi jeszcze gajami pomarańczowymi i rozległymi plantacjami ananasów, leżały na znacznej głębokości najbogatsze złoża blendy uranowej. Odkryto je pięć wieków wcześniej, kiedy systematyczne badania metodą próbnych szybów, sondowań i magnetometrii pozwoliły opracować mapę bogactw kopalnych całego globu — nie wyłączając złóż podmorskich — do głębokości szesnastu kilometrów. Granica ta nie była uwarunkowana technicznymi możliwościami wdrażania się w skałę, lecz opłacalnością wydobycia mniej lub bardziej cennych kopalin. Rekordowe wiercenia w celach badawczych przekraczały czterdzieści kilometrów.

Opracowanie tak zwanej mapy głębinowej było dokonane na wyrost, z uwzględnieniem postępu technik kopalnianych. Dzięki temu udało się odkryć olbrzymie saharyj-skie pokłady rud uranowych, stanowiące zagadkę dla geologów. Żadna hipoteza nie wyjaśniała, w jaki sposób zgromadziły się w jednym miejscu takie masy tego rzadkiego pierwiastka. Złoża zostawiono w spokoju. Zapasy uranu z płytkich kopalń, do dwóch tysięcy metrów pod powierzchnią, wystarczały na miliony lat, nie licząc możliwości wydobywania uranu /. granitu. Ponieważ kontrolowana synteza helu z wodoru była głównym źródłem energii, wykorzystywano jedynie najłatwiejsze do eksploatacji złoża tego minerału.

Nie przeszkadzało 10 dokładnemu zbadaniu pokładów w rejonie Ahaggar. Okazało się, że zalegają one n; obszarze kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, miejscami aż na głębokości sześćdziesięciu paru kilometrów. Zwłaszcza jeden stożek o wyjątkowo dużym nagromadzeniu gniazd blendy uranowej wrzynał się, podstawą sięgającą ku górze, w warstwy głębinowych skał wulkanicznych.

Silikoki częściowo ogarnęły ten rejon, drążąc skałę do kilkuset metrów w głąb. Na razie nie osiągnęły złóż uranu, bo posuwały się raczej poziomo. Sprawa ta stanowiła jednak istny miecz Damoklesa. Zdaniem fizyków jądrowych, gdyby całe tamtejsze zasoby tego metalu zostały wyciągnięte na powierzchnię lub, co gorsza, cienką warstewką rozwleczone po znacznych obszarach, rozwianie tego pyłu przez wiatry spowodowałoby skażenie radioaktywne całej Ziemi w takim stopniu, że właściwie nie byłoby już o co walczyć. Na razie bowiem nie wynaleziono metod, które pozwoliłyby wychwycić promieniotwórcze atomy w skali planety. Również szybkie wydobycie z tak znacznej głębokości milionów ton blendy uranowej i wysłanie jej w kierunku Słońca przekraczało techniczne możliwości. Trzeba więc było liczyć się z opanowaniem tych złóż przez silikoki.

Już piąta rakieta z załogą została zniszczona. Kierujący akcją na odcinku saharyjskim Franek Skiepurski połączył się z Tomem. Odbiór był bardzo zły. Z ostatniego zdania Toma Franek wywnioskował tylko, iż we Włoszech agresję jednak powstrzymano.

Ogarnęła go radość i gniew równocześnie. Radość, że straszliwi przybysze mogą być pokonani. A gniew na siebie, że tu, na bezgrawitacyjnej wyspie, wiszącej półtora tysiąca metrów nad Saharą, widocznie zbyt opieszale broni basenu Morza Śródziemnego, który krzemowcy szturmowali równocześnie z południa i z północy.

Wiele faktów wskazywało, że silikoki nie działały same. Musiały być narzędziem jakichś istot bardzo mądrych, przebiegłych i bezwzględnych, które nie ujawniając się na razie, postanowiły za pomocą bakterii — może wyhodowanych umyślnie w tym celu — najpierw wygubić życie na Ziemi, a później przystosować klimat do swoich wymagań. Zresztą oba te dążenia pokrywały się. Ponieważ życie oparte na białku krzemowym dogodnie rozwija się wyłącznie w temperaturze nie niższej od dwustu kilkudziesięciu stopni ciepła, nie może być mowy o współistnieniu krzemowców i węglowców na tych samych obszarach. Jedna strona musi ustąpić drugiej — dobrowolnie lub pod przemocą.

Nie było szans na porozumienie, zwłaszcza że domniemani agresorzy działali z ukrycia. Walka przeciw obcym bakteriom, toczona o utrzymanie Ziemi, miała być twarda, nieubłagana i, niestety, rokowała znikome szanse powodzenia.

Sytuacja na zachodniej Saharze odsłaniała nowe możliwości silikoków. Inwazja przebiegała tu inaczej niż na innych obszarach; nie wiązała się ani z typowymi wybuchami wulkanów, ani z silnymi trzęsieniami ziemi. Wprawdzie od czasu do czasu grunt drżał, dawały się słyszeć głuche podziemne łomoty, lawa wypływała okrągłymi szybami, rozlewając się w spore jeziora, ale wszystko to odbywało się — jak na taką skalę zjawiska — bardzo spokojnie. Niepokojąco spokojnie.

— W tym szaleństwie jest metoda — powiedział Franek do Rem, przybyłej właśnie na inspekcję terenów frontowych. Spojrzał w jej oczy. Skinęła głową. Dla niej stwierdzenie to nie wymagało wyjaśnień.

Podczas gdy wszystkie dotychczasowe akcje krzemowców nosiły chaotyczny i przy-padkowy charakter, to ostatnie ich wystąpienie było działaniem ze wszech miar zorganizowanym. Dało się porównać z ofensywą przeprowadzoną zgodnie z gruntownie przemyślanym planem strategicznym w czasach, kiedy ludzie toczyli wojny pomiędzy sobą.

Każdemu uderzeniu odpowiadało tu kontruderzenie. Rakiety patrolujące bądź dezynfekujące teren fluorowodorem ginęły przy pierwszym zbliżeniu się do miejsc owładniętych przez silikoki. Niszczenie ich przebiegało w rozmaity sposób. Pierwsze pojazdy były oblewane tryskającą skośnie go góry strugą lawy; najbardziej zadziwiało, że taka salwa ani razu nie chybiła. Ostatnia rakieta została ogarnięta obłokiem gorących par z nieprzeliczonymi zastępami bakterii, które przeborowawszy otwory do wnętrza zaatakowały załogę.

Po raz pierwszy nie pomogły skafandry powleczone pastą fluorowodorową. Właśnie to było najgorsze. Oznaczało bowiem, że silikoki w jakiś niezrozumiały sposób zdążyły zabezpieczyć się przed żrącym działaniem kwasu fluorowodorowego. Uodpornienie raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż kwas ten w krótkim czasie rozpuszcza wszystkie związki krzemu. Należało więc liczyć się z tym, że zjadliwe mikroby zdołały opancerzyć. się warstewką jakiejś wyjątkowo kwasoodpornej substancji.

Dreszcz grozy przeszedł Franka na myśl o zwęglonych ciałach kolegów, oglądanych za pośrednictwem telewizji w kilkanaście minut po ich śmierci.

Ich śmierć właściwie na nic się nie przydała — pomyślał z goryczą. — Ani ich, ani załóg poprzednich czterech rakiet. Właśnie to jest najtragiczniejsze.

W milczeniu podszedł do Rem, jakby u niej szukał pociechy. Z rezygnacją patrzyła przed siebie. Chyba nieuchronna, bliska już może zagłada napowietrznej wyspy, jako jeden z epizodów zagłady ludzkiej Ziemi, stanęła z całą wyrazistością przed nimi — żołnierzami trwającymi na posterunku ponad polem postępującego zniszczenia. W każdej chwili tryśnie w ich stronę obłok czegoś, co przeżre opancerzone ściany ich twierdzy. Coraz to nowe metody działania silikoków upoważniały do takiej prognozy.

Bakterie krzemowe znakomicie dostosowywały środki walki do zmieniających się okoliczności. Bitwa na Saharze pochłonęła kilkadziesiąt łazików najrozmaitszych typów. Konstruowane przez Uniwerproduktory z coraz to innych materiałów, wszystkie one zostały opanowane i przetrawione. Nie zdążyły nawet przekazać jakichkolwiek meldunków, bo każdy lądujący automat otaczała natychmiast promieniotwórcza chmura jonizująca powietrze w sposób wykluczający wszelką łączność.

Kiedy Uniwerproduktory dostarczyły z pomocą automatycznie sterowanych rakiet nowy środek silikobójczy, opracowany przez konkryt, Rem wpadła na pomysł użycia łazików połączonych przewodami z wyspą powietrzną. Chciała w ten sposób utrzymać jak najdłużej łączność z robotami.

Pomysł wydawał się nader szczęśliwy. Sześć łazików opuściło się bez przeszkód. Mogły one swobodnie operować w terenie, a nawet rozpylać preparat — jeszcze bez nazwy — wytworzony pół godziny wcześniej, bardzo obiecujący ze względu na niezwykle intensywne właściwości żrące. Na razie spisywał się znakomicie. Dokonywana przez łaziki analiza wykazywała, że miejsca, na które preparat opadł w postaci delikatnej mgły, były już po kilku sekundach wyjałowione.

— Trzeba teraz skupić wszystkie siły — gorączkował się Franek — na wyproduko wanie olbrzymich ilości tego specyfiku. Setki i tysiące ton rozpylić wszędzie, gdzie trzymają się silikoki. Wyjałowiwszy powierzchnię, opracujemy metodę równomiernego przesączania go w głąb. Trzeba się spieszyć, żeby silikoki nie zdążyły znów zabezpieczyć się jakimś jeszcze odporniejszym pancerzem. Rem nie podzielała optymizmu Franka.

— Obawiam się — odrzekła — iż one już stworzyły zabezpieczenie. Franek zdziwił się.

— Jak to? I nie stosują go?

— Właśnie to mnie najbardziej niepokoi.

— Zasadzka? Skinęła głową.

Franek spochmurniał. Czyżby nigdzie i nigdy nie było obrony przed tymi totalnymi niszczycielami? Wydawało mu się intuicyjnie, że Rem ma rację. Czyż nie byłoby słuszne już teraz dać za wygraną? Przenieść na Wenus możliwie całą ludzkość i pogodzić się z oddaniem Ziemi?

Podzielił się tą myślą z Rem.

— Tak… — odparła smutno, ale z przekonaniem. — Gdyby walka okazała się beznadziejna, przyjdzie podjąć decyzję o powszechnej ewakuacji. A w takim razie im wcześniej, tym lepiej, by uniknąć niepotrzebnych ofiar. Stworzymy nową ojczyznę.

Franek zamyślił się.

— Tak. Stworzymy! — powiedział z mocą. — Ale może jeszcze uda się uratować Ziemię. Spójrz, jaki duży teren jest już wolny od silikoków! Łaziki dzielnie się sprawują.

Rzeczywiście na tablicy rejestrującej nasilenie występowania krzemowców widniały wolne miejsca: szerokie pasy wzdłuż przejścia robotów oraz kręgi świadczące o ich operatywności. Franek wzmógł szybkość posuwania się dwóch łazików, nie zmniejszając nasilenia wypływu odkażającej mgły. Chciał doświadczalnie ustalić najniższą dawkę potrzebną do wyjałowienia powierzchni gruntu.

Połączył się z Tomem, lecz nie słyszał go prawie wcale. Na własną rękę zamówił z dyspozytorni automatów sto dwadzieścia łazików. Miał jeszcze dosyć dużo żrącego płynu. Nie był zresztą pewien, czy zamówienie zostało przyjęte, gdyż i tutaj odbiór pozostawiał wiele do życzenia.

Odkażony obszar rozszerzał się. Żaden z operujących łazików nie został uszkodzony. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że silikoki same ustępowały z pola walki, odsłaniając całe połacie ziemi, do których łaziki dopiero się zbliżały — wzrastała nadzieja zwycięstwa. Nawet poziom niektórych jezior lawy uległ wyraźnemu obniżeniu.

Tylko zachowanie Rem od kilku minut mogło wzbudzać nieokreślony niepokój. Teraz Franek obserwował ją bacznie. Zdradzała silne zdenerwowanie. Co chwila przeglądała się w lustrze, choć to bynajmniej nie leżało w sferze jej zamiłowań. Poza tym zaczęła z dziwnym zainteresowaniem oglądać swoje ręce.

Nagle Franka uderzyło okropne przeczucie. Podszedł do Rem, lecz ona w tym czasie postąpiła krok w tył.

— Nie zbliżaj się — powiedziała z przejmującym wyrazem twarzy.

— Co ci jest? — zapytał.

Dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna trzyma w dłoni MC. Krążek był czerwony.

— Czuję się okropnie — odrzekła z wysiłkiem. — Twarz mnie pali. W ogóle zaczyna mi być gorąco od wewnątrz… Dłonie pieką nieznośnie.

Frankowi wystarczyły te wyjaśnienia. Bez namysłu odciął przewody łączące łaziki z wyspą napowietrzną. Choć zdezynfekowano je grubą warstwą nowego środka, tylko po nich silikoki mogły wtargnąć na statek. Franek był tego tak pewien, że nawet nie poprzedził tej decyzji odpowiednią analizą.

A więc krzemowe bakterie nie działały same. Ich mocodawcy, rozporządzając preparatami neutralizującymi działanie specyfiku wprowadzonego do akcji przez ludzi, pozwolili zginąć nieprzeliczonym miliardom silikoków, cofnęli ich inwazję z przyległych obszarów i tym samym podarowali iluzje zwycięstwa załodze wyspy powietrznej, aby tym łatwiej zaskoczyć ją i zgładzić.

Franek zbliżył się do Rem. Patrzył długo, przeciągle w wielkie oczy, obrzucił spojrzeniem smukłą kibić kobiety, którą bliżej poznał dopiero w ostatnich miesiącach. Nie pierwszy raz uświadamiał sobie, że przemożna siła wewnętrzna pcha go w ramiona tej uczonej, polityka, myśliciela i pięknej kobiety w jednej osobie. Teraz odczuwał to jakoś mocniej, inaczej, w zupełnie nowym wymiarze. Był to wymiar śmierci.

Wiedział, że Rem umiera. Ten sam los czekał również jego. Nie mogło być wątpliwości, że głównym celem tej napaści silikoków było nie tyle opanowanie samej wyspy napowietrznej, co przede wszystkim zagłada znajdujących się tam ludzi. Czyżby wiedzieli, że Rem kieruje konkrytem?

Rumieńce gwałtownie wzbierającej gorączki występowały na twarz Rem. Oddychała ciężko. Patrząc Frankowi w oczy, powiedziała wolno:

— Tylko mnie nie pocieszaj niemądrze, iż wszystko będzie, dobrze. To by cię poniżało w moich oczach.

Nie miał tego zamiaru. Był zbyt twardy z natury, zarówno w stosunku do siebie, jak też do innych. Brzydził się kłamstwem nawet wówczas, gdy komuś mogło przynieść ulgę.

Zakażenie silikokami było jedyną chorobą, na którą medycyna nie znajdowała ratunku. Gdyby, wynaleziono antybiotyki niszczące krzemowce, musiałyby one najpierw rozpuścić białko organizmu. Silikoki czuły się całkiem normalnie w środowisku niemal wszystkich trucizn zabójczych dla człowieka i ziemskich zwierząt. Natomiast najostrzejsze kwasy, które mogły im zaszkodzić, przeżerały nawet metale, nie mówiąc o tkankach ludzkiego organizmu.

Franek ujął dłoń Rem w przegubie. Była bardzo gorąca.

— Żałujesz? — spytał.

— Żałuję, że tak właśnie umieram… Nic więcej — odparła. Po chwili wyrwała rękę i cofnęła się.

— Dlaczego jesteś taki lekkomyślny? Tutaj nic nie zwojujesz. Na razie silikoki zwyciężyły. Musisz natychmiast odlecieć stąd. Natychmiast! Rozumiesz?

— To zbyteczne — odparł Franek spokojnie. — Czy mam polecieć międzyludzi siać tę śmierć?

Powieki Rem zamrugały nerwowo.

— Więc i ty? — zawołała z przerażeniem.

Przez twarz Franka przebiegł ni to uśmiech, ni to grymas.

— Teraz z kolei, proszę, ty mnie nie pocieszaj. Nie będę kłamał, że czuję objawy choroby, ale przecież oboje w równym stopniu, i ty, i ja, jesteśmy jedynym powodem natarcia silikoków na wyspę.

— A może nie jest za późno? Franku, usuń się stąd. Natychmiast! Nie zostawaj tylko po to, aby mi towarzyszyć w ostatnich minutach. To byłoby szaleństwo. Niewybaczalne szaleństwo.

Zamknął jej usta pocałunkiem. Trwali tak mocno przytuleni, z rękami splecionymi, trochę odurzeni, trochę zdziwieni sobą. Franek pierwszy zwolnił uścisk i powiedział bardzo naturalnie:

— Kocham cię.

Rem miała zamknięte powieki. Nie docierał do niej dojmujący, zapiekły ból, który przeżerał jej wnętrzności. Czuła się dziwnie, prawie nierealnie, zawieszona w pół drogi między urodą życia a śmiercią, o której bliskości nie mogła zapomnieć.

Z powtórnego uścisku wyrwał ich gwałtowny wstrząs. Jak zalęknione dzieci rozejrzeli się wokoło. Już przytomniejszym wzrokiem Franek ogarnął otoczenie, w którym pozornie nic się nie zmieniło. Po krótkiej chwili podbiegł do wizjera i uruchomił urządzenie pozwalające swobodnie obserwować niebo. Nad nimi przejaśniło się. W tak powstałym oknie pośród dymów i par wulkanicznych ujrzał pierwszy raz od bardzo dawna czyste, błękitne niebo. Wydało mu się czymś nierealnym, zgoła cudownym.

— Patrz! Patrz! — wykrzyknęła Rem z przejęciem.

Istotnie, wysoko na rozwartym pogodnym niebie działo się coś niezwykłego. Najpierw wpłynął brunatny obłok niby wielka kula pyłów bardzo szybko wirująca, która skręcała się w sobie. Potem skurczyła się do pozornych rozmiarów tarczy słonecznej i nagle rozprężona wypuściła na boki jakby skrzydła barwnego ptaka. Tajemniczy kształt, wykazujący olbrzymią plastyczność, teraz przypominał morską rozgwiazdę, której ruchliwe ramiona zakrzywiały się w dół, ku nim.

— Rozumiesz, co to znaczy? — rzuciła Rem z zaciętym wyrazem twarzy.

— Hm… — mruknął Franek niezdecydowanie.

Wiedział, o co jej chodziło. I pomyślał, że poszlaki przemawiają za jej opinią. Ale wahał się, czy bez dowodów ma prawo niszczyć interwenta. Wroga? A jeśli… przyjaciela i sprzymierzeńca?

Problem dotyczył coraz częstszej zbieżności zaczepnych akcji silikoków z równoczesnym pojawieniem się nader zagadkowych aparatów powietrznych, których plastyczność, wyrażająca się wręcz nieprawdopodobną i błyskawiczną zmianą kształtów, a nawet charakteru samego urządzenia, prowadziła do sprzecznych, nieraz zaskakujących tłumaczeń. W skrajnej formie przybierały one, ni mniej, ni więcej, tylko postać wierzeń religijnych, co — rzecz jasna — trąciło obłędem. Nabierało zaś szczególnego smaczku dzięki temu, że sądów takich nie wypowiadali wariaci, tylko ludzie o pobudliwej wyobraźni, z braku sensownych argumentów gotowi czymkolwiek, więc nawet irracjonalnym cudem, wesprzeć coraz bardziej gasnącą nadzieję uratowania Ziemi.

Trzeźwiejsi szukali związku między ukazywaniem się nad polami walk szybko zmieniających się zjawisk powietrznych a urpiańskim; pyłami mido, mgliście opisywanymi przez astronautów powracających z wyprawy na Alfa Centauri. Franek nie wątpił, że teraz Rem przypisywała właśnie temu zjawisku utorowanie silikokom drogi do wnętrza ich stacji dyspozycyjnej.

— Atakujemy? — spytała Rem.

Franek spojrzał na rozognioną, aż amarantową twarz kobiety, z którą — być może — udałoby mu się spędzić życie szczęśliwe, gdyby nie ci podstępni mikroskopijni mordercy. Pomyślał, że cokolwiek niezrozumiałego pojawiło się na niebie w tak tragicznej chwili, musi mieć związek z ich klęską.

Dlatego skinął głową i podszedł do wyrzutni. Ale wypuszczona seria pocisków jądrowych nie wybuchła. Na niebie widniał ten sam ruchliwy kształt i przebierał mackami, jakby urągając ludzkiej technice.

Nagle wyspa zakołysała się. Potężny wstrząs powalił ich na podłogę. Widocznie generatory antygrawkacyjne przestały działać, bo lecieli teraz na łeb, na szyję w dół.

Minęło kilka sekund, nim nowy wstrząs, o wiele gwałtowniejszy, podrzucił ich w górę. Rem zdziwiona, że jeszcze żyje, otworzyła oczy. Znajdowała się w wolnej przestrzeni.

— Franku! — zawołała ostatkiem sił.

Nie było odpowiedzi. Tylko jakiś niewielki kłębiący się obłok minął ją zupełnie blisko, kierując się pionowo w górę.

Zobaczyła, że gdzieś w dole wyspa napowietrzna, rozłamana w pół, uderza o ziemię, spadając w samo piekło silikoków, a ją, dziwnie odurzoną i nieważką, zagadkowa siła wypchnęła na zewnątrz i zawiesiła w przestrzeni.

— Co się stało? Gdzie Franek? Czy żyje?

Nie znajdowała odpowiedzi na te dręczące pytania. Po chwili zresztą i one jakby przestały być ważne. Wydało się jej, że cały świat roztapia się w czerni, a ona usypia w posłaniu z powietrza spokojna, niczym nie zagrożona, prawie szczęśliwa.

Загрузка...