BŁĘKITNY „PIASEK”

Gęsta, nieprzenikniona gołym okiem mgła sięgała do samej powierzchni planety. Przez podczerwone okno w kopule obserwacyjnej kosmolotu można było jednak objąć wzrokiem rozległy, płaski teren obramowany ze wszystkich stron przezroczystymi murami niewysokich budowli.

Takich placów naliczyliśmy przed lądowaniem kilkaset. Otaczają one gęsto, niby oka w sieci, gigantyczną budowlę centralną mającą około tysiąca sześćciuset metrów wysokości. Przypomina ona ogromny kocioł alchemika. Prawdopodobnie jest to elektrownia jądrowa o nie znanej nam oczywiście konstrukcji, a nawet zasadach działania. Wydobywające się z „kotła” jaskrawożółte światło nie jest spójne, w przeciwieństwie do towarzyszącej mu emisji mikrofalowej, pojawiającej się w czasie maksymalnego natężenia blasku.

Kosmolot, prowadzony umiejętnie przez Jara, okrążył kilkakrotnie plac i siadł w jego centrum. Nic nie przeszkodziło nam w lądowaniu. Nikt też nie wyszedł na spotkanie ani nie próbował nawiązać z nami łączności radiowej czy optycznej. Wokół kosmolotu rozciągał się pusty plac. Gdyby nie pulsująca jasność rozświetlająca szarą oponę mgły nad nami i nieprzerwanie dobiegające do naszych uszu grzmoty i pomruki podziemne, świat ów można by uważać za wymarły.

Zebraliśmy się na krótką naradę. Istniały dwie możliwości: albo wyjść w skafandrach na zewnątrz, albo wysłać przedtem robota. Wysłanie łazika byłoby posunięciem gwarantującym większe bezpieczeństwo, nie chcieliśmy jednak pogłębiać nieufności gospodarzy planety. Ponadto kierowanie robotem było chwilami utrudnione, gdyż cyklicznemu wzrostowi promieniowania towarzyszyły silne zakłócenia radiowe. Zwyciężyła więc koncepcja podjęcia próby bezpośredniego nawiązania łączności.

Podzieliliśmy się na dwie grupy. Zoe, Jaro i Dean pozostali w kosmolocie. Szu, Ast i ja wyszliśmy na zwiady w skafandrach wyposażonych w odrzutowe aparaty plecowe i podręczne przyrządy badawcze. Hełmy zaopatrzone były w przeciwmgłowe i noktowizyjne okulary, tak iż widoczność sięgała kilkuset metrów.

Szu, zszedłszy na ziemię z drabinki, przyklęknął tuż obok kosmolotu i zaczął skrupulatnie badać powierzchnię placu. Przyglądałam się temu i ogarnęła mnie wesołość. Przypomniała mi się, widziana gdzieś dawno, karykatura wyobrażająca uczonego badającego z ogromnym zainteresowaniem pojedynczą trawkę, gdy nad nim, na niebie, zderzają się globy. Teraz Szu klęczał zajęty jakimś drobiazgiem dostrzeżonym na powierzchni placu, nie interesując się na pozór zupełnie tym, że wokół niego wznoszą się tajemnicze budowle o przezroczystych ścianach, a niebo rozjaśnia raz po raz potężny błysk jądrowy.

— Co cię tak bardzo zajęło? — powiedziałam, nie mogąc się doczekać chwili, gdy wreszcie ruszymy w drogę.

Szu nic nie odrzekł, może nawet nie słyszał pytania. Wyręczyła go Ast, która w ciągu kilkunastu miesięcy badań podziemnych miast na Urpie poznała dobrze zwyczaje swego małżonka, nie odstępując go ani na krok.

— Nie przeszkadzaj mu. Na pewno znalazł coś, co może mieć duże znaczenie dla naszej wyprawy.

— Chodźmy więc. Łatwo nas dogoni.

— Chodźmy.

Plac nie był płaski, przypominał raczej wklęsłe dno ogromnej misy, w środku której stał kosmolot. Powierzchnia jego lśniła, jak gdyby niedawno oczyszczono ją jakimś potężnym odkurzaczem. Nie była ona jednak idealnie gładka. W niewielkich, kilkucentymetrowych odstępach czerniały maleńkie otworki, których lejowaty górny wylot miał średnicę około sześciu milimetrów. Przypominało to urządzenie kanalizacyjne czy wentylacyjne i bynajmniej nie wzbudziło naszego zainteresowania. Jedynie Szu bardzo wiele uwagi poświęcił otworkom, przyglądając się im przez analizator.

Wstał wreszcie i pośpieszył za nami.

— No i co znalazłeś? — zapytała Ast.

Wzruszył ramionami i dopiero po dłuższej chwili powiedział:

— Nie podoba mi się ten teren. Trzeba szybko zbadać okolicę i wracać.

— Dlaczego? — zapytałyśmy niemal jednocześnie.

— To nie wygląda na zwykły plac…

— Nie rozumiem. A więc co to jest twoim zdaniem?

Znów tylko wzruszył ramionami. Byliśmy oddaleni zaledwie o trzydzieści metrów od budowli i siłą rzeczy na niej skoncentrowaliśmy naszą uwagę.

Za przezroczystą ścianą widoczne były sploty jakichś przewodów czy rurek. Zbiegały się one w błyszczących kulach, to znów rozbiegały, tworzyły grube zwoje, czasem pojedyncze i cienkie spirale. Przebiegały wnętrza gigantycznych kryształowych bloków i ginęły w dole, w szarawym mroku podziemnych budowli.

Wszystko było tu nieruchome, a jednak żyło. Gdy zbliżyliśmy się do ściany, można było dostrzec, jak po niektórych przewodach przebiegają jasne ogniki. Czy były to wyładowania elektryczne czy też jakaś szczególna forma fluorescencji? A może jeszcze inne, nie znane nam zjawisko?

Ruszyliśmy wzdłuż przezroczystego muru. Wszędzie widoczne były sploty przewodów i błyszczące kule, większe i mniejsze. Przewody ciągnęły się przez setki metrów, przenikały się wzajemnie, ginęły, to znów się pojawiały. Mrugając milionami światełek znikały gdzieś daleko, we wnętrzach kryształowych gmachów.

— Jak dotąd nigdzie nie widać żadnych otworów wyjściowych czy okiennych — zauważyła Ast.

— Wątpliwe, czy w ogóle będzie tu je można znaleźć. Urządzenia te są prawdopodobnie wysoko zautomatyzowane i zdalnie sterowane.

To mówiąc Szu przyłożył swego „badacza” do ściany i z uwagą począł obserwować wychylenia wskazówek. Zatrzymałyśmy się również.

— Czy jest sens wędrować dalej? — odezwała się znów Ast. — W ten sposób najwyżej obejdziemy plac dokoła. Nie widzę celu tej co najmniej dwukilometrowej wędrówki.

— Jeśli to są automaty, nie bardzo chce mi się wierzyć, że spotkamy tu gospodarzy planety.

— Macie rację — rzekł Szu, nie przerywając badań. — Wracajcie do kosmolotu i niech wszystko będzie gotowe do startu. Ja zaraz tam przylecę. Od statku dzieliło nas ze trzysta metrów.

— Chyba polecimy — powiedziała Ast.

— Polecimy.

Włączyłyśmy silniki aparatów plecowych i pomknęłyśmy w górę. Gęsto dziurkowana powierzchnia placu przypominała ogromny przetak ze srebrzystym talerzem kosmolotu pośrodku.

Ast leciała wprost w stronę statku. Ja wzniosłam się wyżej, chcąc objąć wzrokiem szerszy teren. Wydało mi się, że plac jakby nieco pociemniał czy zszarzał. W tej samej chwili do uszu mych dobiegł ostrzegawczy okrzyk Ast:

— Szu! Szu! Daisy!

Spojrzałam na czerniejącą w dole małą sylwetkę archeologa, potem na Ast unoszącą się kilkanaście metrów pode mną.

— Co się stało?

— Patrzcie! Tam! Tam!

Teraz dopiero spostrzegłam, że Ast wskazuje ręką na niebo. Przez ciało moje przebiegł dreszcz.

Nad nami, nad całym placem, na wysokości kilkuset metrów unosił się wielki granatowy obłok. Miał on kształt stożka zwróconego wierzchołkiem ku centrum placu i przypominał nieco tornado. Jednak niezwykle regularny, niemal geometryczny jego kształt wskazywał, że nie jest to zjawisko naturalne.

Naraz, tuż w pobliżu osi owego stożkowatego obłoku, poczęły przeskakiwać jasne błyski wyładowań elektrycznych. Jednocześnie rozległ się pomruk jakby nadciągającej burzy.

Widok był niezwykle piękny, a zarazem wstrząsający grozą nieznanego żywiołu. Nie mogłam oderwać wzroku od owej granatowej chmury, coraz bardziej zaćmiewającej blaski, jakimi rozświetlał niebo gigantyczny „kocioł alchemika”.

— Prędko do kosmolotu! — usłyszałam krzyk Jara.

Dokonałam nagiego zwrotu w powietrzu i pomknęłam ku statkowi. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Ogarnął mnie wielki obłok. Poprzez hełm i skafander poczułam uderzenie jakby fali ulewnego deszczu.

W blasku wyładowań elektrycznych ujrzałam na moment srebrny kadłub kosmolotu i jakąś postać w skafandrze wzbijającą się w górę. Zaraz potem wszystko pokryła nieprzenikniona ciemność.

— Szu! Gdzie… — krzyk Ast utonął w ogłuszających trzaskach.

Jakaś potworna siła rzuciła mnie w dół, w górę i znów w dół. Zatraciłam zupełnie poczucie kierunku. Trwało to zresztą zaledwie krótką chwilę. Uderzyłam silnie głową o coś miękkiego, potem przygniotły mnie ciężkie zwały jakby gęstego błota.

Nie wiem, czy straciłam przytomność, czy było to tylko krótkotrwałe zamroczenie, dość że dopiero po pewnym czasie mogłam jako tako skupić myśli i spróbować ocenić sytuację.

Otaczała mnie ciemność. Jedynie zegary kontrolne w hełmie świeciły blado. Próbowałam wstać i wówczas przekonałam się, że nie mogę, mimo największego wysiłku, wykonać jakiegokolwiek ruchu. Wydawało mi się, że jestem skrępowana jakimiś elastycznymi, przylegającymi do powłoki skafandra taśmami. O tym, aby zmienić położenie ciała, nie było mowy. Na ogromny opór natrafiłam nawet przy próbach wyprostowania czy zginania palców.

W miarę upływu czasu odczuwałam coraz dotkliwszy ból wywołany gniotącym moje ciało ciężarem. Taki stan przeżywa człowiek tylko czasami we śnie i budzi się z ogromnym uczuciem ulgi. Teraz jednak była to rzeczywistość. Leżałam głową w dół, z rękami wyciągniętymi przed siebie, z jedną nogą podkurczoną, drugą wyrzuconą w górę. Cichy, miarowy szmer pod hełmem wskazywał, ze urządzenia tlenowe i termiczne skafandra.działają bez zarzutu.

Zdawałam sobie sprawę, że straszna tortura bezruchu może trwać długie dni, nim zakończy ją śmierć z pragnienia i głodu, gdy wyczerpie się zapas odżywczego płynu. Czułam, że zostałam zasypana jakąś drobnoziarnistą substancją lub też zatopiona w twardniejącym jak gips błocie. Nie widziałam żadnych możliwości ratunku. Przecież to samo co ze mną musiało się stać z Ast, Szu i kosmolotem, który z pewnością nie zdążył wystartować, nim granatowa chmura zasypała czy zalała dziwny plac.

Łączności telewizyjnej nie było, wątpiłam również, aby fale emisji fonicznej mogły dotrzeć do towarzyszy. Mimo to zaczęłam wołać rozpaczliwie pomocy. Długo nasłuchiwałam, czy jakiś dźwięk z głośnika nie przyniesie mi choćby najsłabszej nadziei ratunku. Na próżno. Znów wołałam. Nasłuchiwałam, wołałam, nasłuchiwałam…

Tak minęła godzina, potem druga. Ochrypłam z krzyku, byłam wyczerpana nerwowo, spocona z wysiłku, a może z przerażenia.

W połowie trzeciej godziny przestałam nawoływać. Nie wierzyłam, by pomoc mogła nadejść. I wtedy właśnie, gdy tępy ból wywołany bezruchem dokuczał coraz bardziej, niespodziewanie usłyszałam cichy szmer głosów.

Początkowo nie chciałam wierzyć. Myślałam, że to halucynacje. Poczęłam jednak krzyczeć i znów dobiegły mych uszu słabe odgłosy rozmowy czy nawoływań. Ogarnęła mnie szalona radość, ale natychmiast przyszła refleksja i lęk, że głosy te mogą nie nieść mi ratunku, że to mogą wzywać pomocy zasypani towarzysze. Wątpliwości trwały na szczęście krótko. Spostrzegłam, że po moim krzyku siła odbioru poczęła chwilami rosnąć, to znów maleć, zwłaszcza gdy milczałam zbyt długo. Nie ulegało wątpliwości, że źródło fal radiowych zmienia położenie, krążąc w pobliżu miejsca, w którym zostałam zasypana.

Po kilkunastu minutach wzajemnych nawoływań odbiór poprawił się znacznie i mogłam już zrozumieć niektóre słowa. Mimo zakłóceń, które wzmogły się również, łączność została nawiązana. Szukali mnie już od trzech godzin, wśród ogromnych zwałów sypkiej substancji zalegającej plac.

Dopiero po czterech godzinach Ast i Szu zdołali mnie wydobyć na powierzchnię. Byłam ogromnie osłabiona, zesztywniałe mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Bez pomocy nie byłam w stanie nawet usiąść,

Gdy rozejrzałam się po raz pierwszy wokoło, uczulam, że coś mnie chwyta za gardło. Plac zmienił zupełnie wygląd. Zamiast wklęsłej płyty, otoczonej przezroczystymi ścianami dziwnych budowli, ujrzałam potężny kopiec błękitnego „piasku”. Na środku placu osiągał on chyba pięćdziesiąt metrów wysokości. Tam, pod tym ogromnym stożkiem błękitnej, sypkiej masy, pogrzebany był kosmolot, a wraz z nim Zoe, Jaro i Dean. A może opuścili kosmolot i zostali zasypani tak jak ja? Wszak widziałam jakiegoś człowieka w skafandrze przy otwartym włazie śluzy.

Gdy powiedziałam o tym Szu, uspokoił mnie natychmiast.

— To była Ast! Nikt nie opuścił kosmolotu, obserwowałem bardzo uważnie przebieg zjawiska. Obawiam się tylko, że ta błękitna masa wypełniła wnętrze śluzy i może blokować wyjście.

— Jak to się jednak stało, że was dwoje nie przysypał piasek? Przecież Ast leciała bardzo blisko mnie.

— Przypadek.

— Przypadek?

— Tym razem naprawdę tylko przypadek. W tej chwili gdy chmura opadła w dół i piasek począł zasypywać plac, leciałaś znacznie wyżej niż Ast i znalazłaś się bezpośrednio w zasięgu stożka. Widziałem wyraźnie, jak porwał cię wir. Piach sypał się wyłącznie na środek placu, jakby przez jakiś gigantyczny lejek. Stożek wirował szybko, ale ruchu odśrodkowego cząstek nie dostrzegałem zupełnie.

— A Ast?

— Właśnie do tego zmierzam. Wszystko wskazuje, że gwałtowny ruch dokonywał się tylko w samej chmur/c i obejmował przede wszystkim zawarte w niej okruchy materii stałej. Można przypuszczać, że spotkaliśmy się tu z pewnego rodzaju środkiem transportu surowca przeznaczonego prawdopodobnie do przeróbki chemicznej. Ast nie została pochwycona przez stożek. Udało jej się wymknąć dołem i bez żadnych przeszkód mogła dotrzeć do mnie.

— A ty?

— Przy brzegu placu było zupełnie bezpiecznie. Dopiero gdy osuwający się z usypiska „piasek” dosięgnął naszych nóg, przenieśliśmy się na dach najbliższej budowli. Martwiliśmy się tylko o ciebie, gdyż w tumanach pyłu nie udało nam się zaobserwo-wać miejsca twego upadku.

Zza spiętrzonego wału błękitnego „piasku” wyrósł hełm, potem cala postać Ast. Geofizyczka miała przewieszony przez ramię altomagnetometr. Wspięła się na kopiec, brnąc po kolana w sypkiej masie, i stanęła w milczeniu nade mną.

— No i co? — zapytał Szu.

— „Piasek” nie tylko zawiera jakieś związki intensywnie pochłaniające fale radiowe, ale również ma silne, i do tego zmienne, własności magnetyczne.

— Co znaczy zmienne? — zapytałam ze zdziwieniem.

— Ta błękitna substancja obdarzona jest niezwykłą właściwością: chwilami ziarnka „piasku” zachowują się jak silne magnesy, to znowu tracą tę własność. Nie potrafię dotąd znaleźć nie tylko przyczyny tego zjawiska, lecz nawet jakiegoś związku z innymi zjawiskami, na przykład z zakłóceniem w odbiorze radiowym czy błyskami w kraterze.

Zapanowało milczenie.

— Myślisz, że kosmolot został zasypany nie w tym miejscu, gdzie stał? — odezwałem się po chwili.

— Widziałem, jak uniósł się w górę. Jaro usiłował wystartować. Było już jednak za późno. Znikł mi z oczu w tumanie pyłu.

— To byłoby, straszne, jeśli… — Nic jeszcze nie wiadomo.

— Czy jednak w przybliżeniu nie dałoby się określić położenia? Gdyby zaobserwować choćby nieznaczne zapadanie się „piasku!”

Oparłam się o ramię Szu i wstałam. Odżywczy płyn ze zbiorniczka w skafandrze zdołał mi już nieco przywrócić siły. Cicho zagrał silnik. Aparat plecowy nie był uszkodzony.

Wzniosłam się w górę, za mną Szu. Pod nami leżała mała, błękitna pustynia, gdzieniegdzie znaczona śladami nóg Szu i Ast. Obserwowałam uważnie powierzchnię „piasku”, nie dostrzegłam jednak żadnego ruchu. Wokół panował spokój, tylko z radiotelefonu wydobywały się nieprzerwanie zgrzyty, gwizdy i trzaski.

Nie można było nawet marzyć o tym, aby przerzucić gołymi rękami górę „piasku” objętości paru milionów metrów sześciennych. Nie wiadomo, czy zdołalibyśmy tego dokonać w ciągu kilku miesięcy, a tymczasem zapas płynu i środków odżywczych w naszych skafandrach nie wystarczyłby chyba nawet na tydzień. Wszak nikt z nas nie spodziewał się, że nie będzie mógł powrócić do kosmolotu.

— Nie ma innej rady, tylko trzeba jak najszybciej odnaleźć gospodarzy planety i prosić ich o pomoc — rozległy się słowa Szu, jakby odpowiadającego na moje myśli.

— Chcesz się znów rozdzielić? — usłyszałam przez trzaski zaniepokojony głos Ast. — Nie zgodzę się na to. Ujrzałam, jak uniosła się w górę i pośpieszyła ku nam. Szu zastanawiał się krótką chwilę.

— Nie. Nie będziemy się już rozdzielać — zdecydował wreszcie, przechodząc do lądowania. — Daisy, ty zdaje się masz w torbie radiolatarnie.

— Miejmy nadzieję, że się nie rozleciały.

Okazało się, że tylko na osłonach przeciwmagnetycznych zaznaczyły się niewielkie wgniecenia. Umieściwszy na dachu jednej z budowli aparat sygnalizacyjny, umożliwiający łatwe odnalezienie placu zasypanego błękitnym „piaskiem”, wzbiliśmy się w górę.

Lecieliśmy wolno na wysokości około pięciuset metrów, rozglądając się na wszystkie strony. Z powodu szybko pogarszającej się widoczności nie mogliśmy wznieść się wyżej. Widzieliśmy w dole mozaikę okrągłych, zamkniętych ze wszystkich stron placów i prostych, łączących większe, groszkowate budowle „arterii komunikacyjnych”. Niektóre z placów pokryte były również stożkami jakichś sypkich substancji o różnym zabarwieniu. Przeważał kolor ciemnowiśniowy i błękitny, podobny zupełnie do koloru „piasku” zaścielającego miejsce lądowania kosmolotu. Trzaski w głośnikach potęgowały się, to znów słabły. Nigdzie jednak, mimo iż przebyliśmy chyba z dziesięć kilometrów, nie mogliśmy dostrzec żadnej żywej istoty.

Naraz trzaski i gwizdy umilkły. Cisza pod hełmem zapanowała tak nagle, iż w pewnej chwili pomyślałam, że odbiornik uległ uszkodzeniu.

Jednak nie.

— Co to znowu? — usłyszałam głos Ast. Odbiór był czysty i wyraźny.

— Pulsacje ustały — odezwał się Szu. Teraz dopiero spostrzegłam, że z obłoków nade mną bije jednostajny, spokojny blask. Wsłuchałam się w ciszę i oto wydało mi się, że gdzieś z daleka dobiega do mych uszu słabe wołanie. Trwało to jednak tylko krótką chwilę i nie byłam pewna, czy nie jest to złudzenie wywołane nagłym nastaniem ciszy po zgiełku zakłóceń radiowych.

— Czy słyszeliście? — zapytałam, zatrzymując się w powietrzu nad dużym placem pokrytym czerwoną substancją. Odpowiedziała mi cisza. Szu i Ast również zawiśli nieruchomo w przestrzeni. Nasłuchiwali.

— Nic nie słyszę — odezwała się Ast.

— A ja słyszałem jakby głos Zoe — powiedział szeptem Szu.

— Właśnie. Jakby czyjś okrzyk czy wołanie.

— Widzicie?!

Spojrzałam w dół, w kierunku wskazanym przez Ast. Wypełniająca plac sypka, czerwonawa substancja poczęła jakby wzdymać się i pęcznieć. Jednocześnie stożek rozprzestrzeniał się na boki, przybierając coraz bardziej formę niekształtnego, spłaszczonego wzgórza. Tu i ówdzie buchnęły w górę obłoki jasnozielonego gazu. Obłoki gęstniały szybko, tak iż w ciągu kilkudziesięciu sekund cały plac pokryła kłębiąca się zielona mgła.

— Wracamy! — zakomenderował Szu. — Szybciej! Pomknęliśmy z powrotem, kierując się sygnałami radiolatarni. Pod nami przesuwały się pierścienie przezroczystych bloków i okrągłe place. Te, na których widzieliśmy przed chwilą stosy

„piasku”, podobne były teraz do ogromnych garnków z gotującą się kaszą. Spowijały je obłoki żółtej, zielonej, a nawet brunatnej mgły.

Dopadliśmy wreszcie terenu naszego lądowania. Gdyby nie sygnalizator nie wiem, czy odnaleźlibyśmy to miejsce.

Błękitnego stożka nie było. W tej chwili całą powierzchnię placu wypełniał jakiś spieniony ukrop.

Przelecieliśmy kilkakrotnie przez opary unoszące się nad kipielą. O tym, aby dotrzeć do powierzchni „piasku”, nie było zupełnie mowy. Bił od niego żar nie do zniesienia mimo aparatury chłodzącej skafandry.

Wylądowaliśmy na dachu długiej, otaczającej plac budowli. Tuż przed nami kłębiły się obłoki żółtego, to znów brunatnego gazu. Na próżno usiłowaliśmy przeniknąć je wzrokiem. Chwilami wydawało się nam, że widzimy część kadłuba kosmolotu i jakieś ciała w skafandrach czy odłamki wewnętrznych urządzeń statku. Zniknęły jednak tak szybko w oparach buchających z rozpalonej, płynnej substancji, iż mogło to być tylko złudzenie.

Żadne z nas nie potrafiło wydobyć z siebie głosu. Patrzyliśmy z niemym strachem na to, co się rozgrywało przed naszymi oczami. Byłam wprost nieprzytomna z rozpaczy.

Tam ginął Dean, a ja musiałam przyglądać się temu, nie mogąc pośpieszyć mu z pomocą.

Gdy znów wydało mi się, że dostrzegam jakiś ciemny przedmiot unoszony przez rozpaloną substancję, skoczyłam naprzód. Niewątpliwie wpadłabym w piekielny kocioł, gdyby nie Szu.

— Co chciałaś zrobić?!

— Tam kosmolot… Widziałam Deana! Oni tam…

— Nic im w tej chwili nie pomożemy — powiedział twardo. — Skok w ten żar to samobójstwo.

— Ale oni tam giną!

— Nic jeszcze nie wiadomo. Jeśli kosmolot nie został rozbity, jeśli działa aparatura chłodząca…

— Patrzcie! — Ast wpatrywała się rozszerzonymi ze zgrozy oczami w ognistą kipiel, która w tej chwili przybrała ciemnowiśniową barwę.

Zgromadzone nad powierzchnią płynu gazy powoli rozpływały się w powietrzu i oto oczom naszym ukazała się niemal spokojna powierzchnia płynu. Poziom jego opadał szybko.

Bliżej krawędzi placu-kotła zaczynały przeświecać większe połacie dna. Można już było bez trudu dojrzeć ciemne otwory w jego gładkiej powierzchni. Po chwili już tylko w środku placu widniała wielka kałuża.

Kosmolot znikł. Rozpłynął się gdzieś — nie wiadomo gdzie. Rozpuścił się w owym ognistym kotle i spłynął w głąb tej niezwykłej fabryki. Było to dla nas niemal pewne. Pamiętaliśmy działanie rozpuszczalników „żywej skały” pod pierwszym, odkrytym na Urpie miastem podziemnym.

Tymczasem ostatnia kropla płynu wsiąkła w powierzchnię placu. Żaden ślad nie wskazywał, iż przed chwilą nastąpiła tu zagłada statku kosmicznego.

Milczeliśmy. Czy w ogóle można wyrazić rozpacz, która nas wówczas ogarnęła? Osu-nęłam się na kryształową powierzchnię dachu. Nie mogłam nawet płakać. Ze stanu otępienia wyrwało mnie dopiero gwałtowne szarpnięcie za ramiona i sta-nowczy głos Szu:

— No cóż? Nic tu po nas! Sytuacja jest jasna. Musimy się śpieszyć, bo zapas płynu wystarczy nam zaledwie na trzy dni. — Czy to ma jakieś znaczenie?

— Tu już nie chodzi o nich, lecz o nas. W ciągu tych trzech, najdalej czterech dni musimy porozumieć się z gospodarzami planety. Inaczej…

— Zapasy materii odrzutowej przy oszczędnych długodystansowych lotach wystarczą na przebycie kilku tysięcy kilometrów — odezwała się Ast. — Powinniśmy ich odnaleźć bez trudu.

— Musimy ich odnaleźć! Chyba że… — Szu urwał i dłuższą chwilę trwał w zamyśle-niu, patrząc ponuro na pusty, zda się wymarły plac.

Загрузка...