DALEKI BRZASK

Na pogodnym niebie Procjon wyróżniał się złotawym blaskiem w gwiazdozbiorze Małego Psa. Silva przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, aż Bernard Kruk zapytał:

— O czym myślisz, kochana?

— Chcę tam polecieć — odparła cicho.

Bernard uniósł się lekko na rękach. Powiódł wzrokiem nad wachlarzami palm, nieco czarniejszych od reszty nocy. Dobrze wiedział, o jaką gwiazdę chodzi Silvie. Ta sprawa miała głębokie korzenie. Kilkanaście lat wcześniej Silva zaliczona była w skład wyprawy mającej zbadać Układ Syriusza.

Wtedy znali się od niedawna. Bernard z uwagi na charakter swojej pracy nie mógł ani opuścić placówki, którą reorganizował, ani też liczyć na zakwalifikowanie w poczet załogi statku międzygwiezdnego. I wtedy Silva całkiem niespodziewanie zrzekła się uczestnictwa w ekspedycji.

Była pierwszą kobietą, przy której pozostał tak długo. Czasami zadawał sobie pytanie, czy kocha ją na tyle, aby z nią spędzić całe życie. Nie rozmawiali o tym nigdy, choć Silvę zapewne nieraz nurtowały te same myśli.

Wspólny lot ku gwiazdom rozstrzygnąłby ten problem — w każdym razie na kilkadziesiąt lat. Nawiązując do jej ostatnich słów, powiedział wesoło:

— Ja także patrząc w żółtawe oko Procjona mam wrażenie, iż mruga właśnie do nas, przyzywając gościnnie w te dalekie strony przeorane zaledwie myślą człowieczą l przeczuciem nieznanego. Polecimy, Silvo. Właściwie już dawniej tak postanowiłem.

Silva położyła się na zielonej murawie. Jej jasnopiwne oczy odbijały gwiaździste niebo. Nie odwracając się w stronę Bernarda, zapytała:

— Czemu nie powiedziałeś mi o tym?

— To miała być niespodzianka. Wiem, co powiesz: że gdybym ci się wcześniej zwierzył, byłaby to także niespodzianka. No, ale cóż — myśleliśmy jednocześnie o tym samym. Bardzo to lubię…

— Oj, Ber, Ber — odparła żartobliwie. — Gdybyś jeszcze z pól roku ukrywał tę nie- spodziankę, poleciałbyś sam. Przecież ja nie mogę z dnia na dzień opuścić Ziemi i wszystkich spraw, które z nią się wiążą.

— Nie bądź taka pewna, że poleciałbym sam. Może w ogóle bym nie poleciał — rzucił w zamyśleniu i ciepłym spojrzeniem objął jej kształtną kibić ledwo zarysowaną w mroku.

Silva chciała cos powiedzieć, lecz jej uwagę zwróciła nagła zmiana w zachowaniu Bernarda. Stał wyprostowany, z dłońmi nad czołem, jak gdyby zasłaniał oczy przed jakimś rażącym blaskiem. Po chwili szybko chwycił infralornetkę, mierząc nią w kierunku widnokręgu.

Dopiero teraz dziewczyna spostrzegła, że w tamtej stronie wyraźnie pojaśniało. Bladoróżowy rumieniec krasił dalekie pasmo górskie, wznosząc się jakby piramidą zwróconą podstawą ku górze.

— Świta. Jakie to piękne — zachwyciła się Silva. Bernard zaprzeczył:

— W tych stronach noc polarna dopiero nastała. Ale może to być zorza polarna. Zresztą zaraz sprawdzę.

Wyjął maleńki spektroskop, sprzągł go z aparatem fotograficznym i po chwili oglądał zdjęcie widma. Znieruchomiał z wrażenia.

— Wykluczone. To nie może być zorza polarna — powiedział z pewnym zdziwieniem i zamilkł, znów podnosząc infralornetkę do oczu.

Silva wstała i oparłszy głowę na ramieniu Bernarda wtopiła wzrok w zagadkową dal. Odniosła wrażenie, iż niebo poróżowiało mocniej i szerzej.

— Co to znaczy? — spytała bardzo cicho.

Ponieważ Bernard trwał w bezruchu, powtórzyła to samo jakoś ostrzej, bardziej przejmująco.

— Poczekaj, niech zbiorę myśli — rzucił Bernard.

Przypiął infralornetkę do pasa i obejmując Silvę ramieniem, uniósł głowę tak, iż gwiazdy świeciły mu prosto w oczy. Miał dziwne uczucie, że starczy wyciągnąć rękę, by je ścisnąć w garści jak robaczki świętojańskie.

— Patrzysz w gwiazdy? — spytała Silva nieco uspokojona. Milczał.

— Powiedz wreszcie, co znaczy ta zorza? — ciągnęła. — Czyżbyś pragnął, abym zaczęła się bać?

— Nie rozumiem — oznajmił wolno, a widząc jej zdziwienie dopowiedział: — To znaczy, nie rozumiem, co wyraża blask, który raz przygasa, to znów ogarnia całe połacie nieba. Tym bardziej że nieraz pozory mylą. W tym przypadku chyba na pewno — dodał wolno jak gdyby do siebie.

— A jakie przypuszczenie ci się nasuwa? — spytała Silva. Nad lękiem wzięła w niej teraz górę ciekawość.

— To wygląda na ogromny, przepotężny wulkan — powiedział spokojnym głosem. — Rodzaj widma też dopuszcza taką możliwość.

— Ja wcale nie odnoszę tego wrażenia — odparła Silva. — Byłam świadkiem paru efektownych wybuchów. Pamiętam, jak wspólnie podziwialiśmy Etnę sześć lat temu, w fazie najbardziej niespokojnej. To wyglądało przecież zgoła inaczej.

Ten argument nie przekonał Bernarda.

— Masz słuszność, gdy chodzi o porównanie samego widoku. Weź wszakże pod uwagę, że wtedy przebywaliśmy zaledwie kilka kilometrów od krateru. Mogliśmy aż tak się zbliżyć, bo komputer sprzężony z aparatami rejestrującymi przebieg zjawiska nie przewidywał takiej erupcji gazów, która okazałaby się niebezpieczna na naszym stanowisku obserwacyjnym. Efekt polegał przede wszystkim na spływaniu potoków lawowych po zboczu.

— Sądzisz, że to się dzieje daleko? — spytała Silva.

— O, bardzo daleko — skwapliwie potwierdził. Zaraz jednak zgłosił zastrzeżenie:

— Jeśli to w ogóle wybuch wulkanu. Nadal mam wątpliwości. Cokół Antarktydy to stara, z dawien dawna okrzepła płyta. Tylko wschodni jej kraniec. Ziemia Wiktorii, przejawia ożywioną działalność sejsmiczną. W tamtym rejonie, na wyspie Rossa, wznosi się potężny i niespokojny Erebus.

— A jak można inaczej wytłumaczyć to dziwne zjawisko? — indagowała Silva. Bernard zastanowił się.

— W tej chwili nie wiem. Widzisz, kochana, na myśl o wulkanicznej genezie tego blasku naprowadził mnie jeszcze jeden szczegół. Spójrz na niebo ponad nami. Silva zadarła głowę do góry.

— Zachmurzyło się — powiedziała spokojnie.

Również Bernard stwierdził, że gwiazdozbiory, błyszczące jeszcze przed kilkoma minutami, teraz zniknęły z pola widzenia. Nie przyjął tego spostrzeżenia obojętnie. Był to nowy argument na potwierdzenie hipotezy o wulkanicznym pochodzeniu zjawiska, przed którą bronił się, jak mógł, bo jej nie dowierzał.

— Czemu milczysz? — spytała Silva, spostrzegając zdumienie Bernarda.

— Chyba to jednak wulkan… — odparł niepewnie. — Teraz naprawdę nic nie rozumiem.

— A co chciałeś pokazać mi na niebie? — przypomniała dziewczyna.

— Kwadrans temu nad nami iskrzyły się gwiazdy. Tylko wokół tej dziwnej zorzy, zarówno wszerz, jak do góry, przestwór był całkiem czarny. Pomyślałem, że chmura pyłu zaciemnia widoczność. Na dziś nie planowano zachmurzenia. Zresztą musiałbym być o tym powiadomiony. Ta chmura, która zajęła teraz większą część nieba, jest chyba wulkanicznego pochodzenia.

— Właściwie cóż w tym nadzwyczajnego? — zastanowiła się Silva. — Wszak nieraz w czasach historycznych wulkany uznawane za wygasłe wznawiały swoją działalność. Chociażby katastrofalny wybuch Wezuwiusza w siedemdziesiątym dziewiątym roku. A ponadto niektóre wulkany powstały dość niedawno. Przecież Pericutin, teraz jeden z najokazalszych na Ziemi, dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku zaczął usypywać swój stożek, a na dobre rozhulał się w dwudziestym drugim wieku.

Przedtem rozciągały się tam płaskie pola uprawne.

— Tak — powiedział Bernard w zamyśleniu. — To, co mówisz, jest słuszne…

— Ale? — zapytała dziewczyna przekornie.

— Zgadłaś. Jest w tym wszystkim poważne „ale”, które jeszcze w tej chwili każe mi wątpić. Czynne wulkany zgrupowane są tylko na pewnych obszarach kuli ziemskiej, stosunkowo ciasnych. Tam też zdarzają się trzęsienia ziemi, występują gejzery, fuma-role bądź otwarte jeziora lawy, znane zwłaszcza na Jawie. Są to krainy geologicznie młode, niespokojne, gdzie pod cienką warstwą skał działają potężne siły wnętrza planety. Powtarzam natomiast, że Antarktyda — zwłaszcza w tej stronie, skąd dobiega łuna — jest starą płytą lądową.

Milczeli dłuższą chwilę, po czym Bernard szybkim ruchem ujął podręczny nadaw-czo-odbiorczy aparat radiowy. Nastawił na odpowiednią falę i czekał sygnału.

Z głośnika popłynął jednostajny szum, przez który nierytmicznie przebijały się ni to warkliwe trzaski, ni to zawodzenia — przeciągłe, niemożliwe do rozpoznania.

Sekundy wlokły się coraz uciążliwiej, a kiedy już splatały łańcuszek minut, Bernard nie wytrzymał: zaczął manipulować gałką strojenia zrazu powoli, a potem coraz bardziej nerwowo. Zmieniał falę — raz, drugi, trzeci. Nie skutkowało. Tylko chwilami mogło się zdawać, że dobiega ludzki głos, jednak zbyt zniekształcony, aby go zrozumieć.

Rozdrażnienie Bernarda udzieliło się Silvie, lecz nie chciała tego okazać. Powiedziała tym łagodniej:

— Spróbuję sprawdzić na moim… Bernard ruchem ręki poprosił ją o ciszę.

Rzeczywiście coś się działo w odbiorniku. Poprzez szumy i trzaski przebijały dźwięki, które można było rozpoznać jako rozmowę. Co pewien czas padały ochrypłe, pojedyncze słowa nie powiązane z sobą.

— …jak Krakatau świadczy, że… — powtórzyła Silva z lękiem w oczach. — Przyrównują dzisiejsze zjawisko do słynnego wybuchu z tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku? Wszak to była najsilniejsza erupcja w czasach historycznych!

— Przyrównują… — powtórzył Bernard machinalnie.

— Spróbuję sprawdzić na moim aparacie — ponowiła Silva. — Może twój jest uszkodzony.

Powtórzyło się jednak to samo. Poszczególne słowa, wynurzające się z chaosu od przypadku do przypadku, nie wyjaśniały niczego. Niektóre zdawały się potwierdzać i wzmagać zagrożenie, lecz łatwo było o błąd w interpretacji.

Bernard podjął jeszcze jedną próbę: odszedł sto kroków i nawiązał łączność z Silva. Aparaty pracowały bez zarzutu. Oboje głowili się, co udaremnia odbiór na większe odległości.

— Może silny wybuch na Słońcu? — spytała Silva; — Pamiętasz, jak kiedyś przez kilka godzin nie mogliśmy z sobą rozmawiać? Byłeś w Japonii, a ja na Grenlandii. Potem wystartowaliśmy prawie równocześnie, rozmijając się w locie. Pamiętasz?

Jakże mógłby zapomnieć! Dokładnie pamiętał miesiąc, dzień, porę dnia. Przytulił ją mocno i pocałował w rozchylone ciepłe usta. Jak w ogromnym perspektywicznym skrócie nad podziw wyraziście stanęły mu przed oczami wszystkie dni, które rzuciły Silvę w jego ramiona. — Czy to nie jest złowieszcze? — pomyślał z nieokreślonym lękiem. — Podobno tuż przed śmiercią człowiek widzi swoje życie właśnie tak.

Silny wstrząs omal nie zwalił ich z nóg. Bernard wparł się mocno stopami w pokryty murawą miękki grunt. Silva patrzyła mu w twarz oczami zalęknionego dziecka. Bladoróżowa łuna nieba odbijała się w jej wilgotnych źrenicach.

— Co to? — zapylała po chwili.

— Nie wiem. To znaczy — poprawił się Bernard — jak widzisz, trzęsienie ziemi. Oczywiście… Tylko nie mam pojęcia, jak to rozumieć, czym je tłumaczyć. W tej okolicy gwałtowny wstrząs tektoniczny?

— Czy to ma związek z tamtym? Wydaje się, że na pewno. Dziewczyna przypomniała sobie, iż Bernard nie może dostać połączenia radiowego z Instytutem Ochrony Człowieka.

— Spróbuj jeszcze przez BS — doradziła. — Chyba że to jakieś zaburzenie jono-sferyczne. Może burza magnetyczna? Może silne rozbłyski słoneczne?

— Wykluczone. Dziś rano nie było żadnego komunikatu.

Загрузка...