URPIANIN

— Musicie to zrozumieć! — powtórzył Lu.

Czułam, że znajdujemy się w sytuacji osaczonych zwierząt, które lada moment zostaną obezwładnione działaniem promieni paraliżujących i zamknięte w klatkach polowych w celu przewiezienia do ogrodu zoologicznego. Zwierzętom tym pozostaje tylko opór — opór do końca…

Lu stał w pobliżu drzwi i próbował w dalszym ciągu hipnotyzować nas wzrokiem. Widziałam, że wyczerpuje się szybko. Twarz jego zaczerwieniła się. Jednocześnie słabły nasze siły, i to na pewno szybciej niż jego, wzmacniane pomocą Urpian i ich niezwy-kłych maszyn.

Dlaczego jednak, jeśli Urpianie potrafią współdziałać z mózgiem Lu i widzieć przez grube ściany Astrobolidu, nie sparaliżują naszej woli za pomocą swych potężnych środków? Dlaczego bawią się z nami jak kot z myszą? Dlaczego działają drogą okrężną, pozostawiając nam swobodę… osaczonego zwierzęcia?

Lękałam się, że lada chwila Urpianom znudzi się ta zabawa i nastąpi decydujące uderzenie niszczące nasz bezcelowy chyba opór. Ale obawy nie potwierdzały się. Nasze siły poczęły wzrastać, a druzgocący cios nie spadał.

Po Andrzeju, Igorze i Szu wystąpiła z przeciwuderzeniem Kora.

— Nie, Lu! Mylisz się, sądząc, że w ten sposób udoskonalisz ludzkość — podjęła od razu próbę sięgnięcia do istoty zagadnienia.

— Widzisz tylko jedną stronę.

— To są instynkty! Ślepe instynkty — przerwał jej Lu. — Cechy niegodne istoty rozumnej!

— Nieprawda! To są uczucia! Ludzkie uczucia! Uczucie znaczy dla…

— Nic nie znaczy! — przerwał znów Lu. — Ono nie tylko nie ma żadnej wartości, ale przeciwnie, zabija w człowieku istotę rozumną! Rozumiecie? Mózg, ten najdoskonalszy instrument organizmu ludzkiego, musi pracować precyzyjnie! Panować nad wszystkim! I dlatego trzeba go oczyścić z wszystkiego, co ogranicza zdolność ścisłego logicznego rozumowania.

Oczy Lu błyszczały, a twarz zdawała się wyrażać najwyższą pogardę dla Kory i nas wszystkich.

— Im większą sprawność osiągnie myśląca sieć w swym działaniu, tym doskonalsza będzie istota rozumna! Tylko to decyduje o jej wartości — powiedział z naciskiem. Kora pokręciła przecząco głową.

— Nie! Nie! Nie masz racji! — przechwycił Lu jej myśl. — W twoim rozumowaniu jest błąd!

— Jaki błąd? — spytała Kora.

Lu mówił do Kory słowami, wyczuwając jednocześnie, co ona myśli. W ten sposób dla nas nie była to właściwie dyskusja. W dialogu powstawały co chwila luki, niedopowiedzenia.

Jedynie Zoe rozumiała prawie wszystko. Jej pełne przerażenia spojrzenie biegało z twarzy Lu na twarz Kory i z powrotem.

Zdolność wyczuwania myśli dawała Lu ogromną przewagę nad Korą, zwłaszcza że chłopiec nie działał sam. Zrozumiał to najszybciej Rene, śpiesząc Korze z pomocą. Nie mógł, co prawda, włączyć się bezpośrednio w dyskusję, ale postanowił rozproszyć nieco uwagę wychowanka Urpian.

— Lu! — zawołał niespodziewanie, przerywając dialog. — Jesteś moim wnukiem! Pozwól, że…

— Chcesz mi opowiedzieć… bajkę — przerwał mu Lu, patrząc w oczy Renego z powagą. - Twierdzisz, że to nie bajka, że to przypowieść. Nigdy moja matka tego słowa nie używała. Co ono oznacza? Tak! No, więc mów.

Lu nie czytał w pamięci Renego, mógł tylko przechwytywać myśli rodzące się w jego mózgu w danym momencie. Wiedział wcześniej, niż usłyszał, co kto powie, nie mógł jednak przewidzieć toku myśli, zanim narodziły się one w głowie mówiącego.

— Miałem kiedyś wilka — rozpoczął Rene. — Wychowałem go od szczeniaka. Był bardzo do mnie przywiązany. Nie odstępował mnie na krok. Ale miał jedną brzydką cechę, od której nie mogłem go odzwyczaić. Szczerzył kły, gdy go głaskałem. Postanowiłem wreszcie zastosować pewien zabieg chirurgiczny…

— Nie potrzebujesz kończyć — odezwał się Lu. — Wiem, do czego zmierzasz. Chcesz powiedzieć, że nie wystarczy sądzić według jednego elementu, że wszystkie cechy osobowości ukształtowane ewolucyjnie nie zrodziły się przypadkowo, że są powiązane z innymi cechami, że nie tylko zdolność rozumowania, ale również owe uczucia czy instynkty też są potrzebne.

— Jestem pewny, że…

— …że ludzie są gotowi prędzej zrezygnować z ogromnych możliwości, jakie dzięki Urpianom otwierają się przed nimi, niż wyzbyć się swych popędów i emocji, swych nawyków myślowych i iluzji. Pogląd niedorzeczny. Stany emocjonalne mają decydować o człowieczeństwie? Jeśli na tym polega człowieczeństwo, to niewiele jest ono warte! Czuliśmy wszyscy, że brakuje nam jakiegoś wspólnego ogniwa, że Lu nie potrafi zrozumieć nas, a my jego.

— Ale przecież ty sam w tej chwili podlegasz stanom emocjonalnym! — rzucił porywczo Rene. — Ogarnia cię gniew na nas, że nie rozumiemy tego, co nam tłumaczysz. Denerwujesz się. Uważasz nas za godną pogardy bandę idiotów…

Oczy Lu jakby przygasły.

— Tak! — powiedział po chwili. — Masz rację. To są uczucia ludzkie. Bo ja jestem dzieckiem ludzi. Wykarmiła mnie, wychowała Zoe. Dlatego walczę uczuciem ze swymi uczuciami. Ale mam tę wyższość nad wami, że rozum mój przewodzi w tej walce, że widzę doskonałość Urpian i wiem, gdzie przyszłość ludzkości.

Te słowa, pełne dziwacznego patosu, mogły razić w ustach kilkunastoletniego chłopca. Myśmy jednak nie widzieli w nim w tej chwili dziecka, lecz przedstawiciela innego, obcego nam świata.

— Człowiek osiąga pełnię swego rozwoju, gdy rozum i uczucia wspierają się wzajemnie — podjął Andrzej. — Tylko wówczas ludzie mogą być naprawdę szczęśliwi i pracują dla wspólnego dobra z radością i oddaniem. Chcemy się cieszyć życiem, przyrodą, która nas otacza…

— Dla wspólnego dobra! — podchwycił Lu z nową energią.— W społeczeństwie urpiańskim realizuje się najwyższe w danych warunkach zespolenie myślących jednostek. Nie ma w tym społeczeństwie miejsca na przypadkową zmienność stanów emocjonalnych jednostek i grup społecznych, na nie skoordynowane działanie.

— Ale przecież Urpianie również kierowali się uczuciami. Tęsknili do innego życia, do światła i ciepła wysyłanego przez gwiazdę — matkę życia, do swobodnie rozwijającej się przyrody. Świadczy o tym ich sztuka, którą oglądaliśmy na Urpie.

— To stare dzieje. Wątpię zresztą, aby można uważać ową sztukę za wyraz tęsknot i uczuć. Dążenie do światła, ciepła, do rozkwitającej przyrody wynikało z pełnej świadomości celu i możliwości rozwoju społeczeństwa istot rozumnych.

— A jakiż jest cel rozwoju społeczeństwa? — spytał w zamyśleniu Igor. — Powiedziałeś, że nasze obecne pokolenie jest bezwartościowe i musi być zastąpione nowym. Może zresztą niezbyt ściśle powtórzyłem twe słowa. W każdym razie sens ich był taki, że dotychczasowa ludzkość powinna ustąpić miejsca nowej ludzkości, obdarzonej przez Urpian większymi zdolnościami twórczymi. Takie ujmowanie sprawy jest krzywdzące dla człowieka. Cywilizacja nasza jest dziełem nas samych i jesteśmy z tego dumni. Nie pragniemy rozwoju cywilizacji dla samego rozwoju, lecz dla ludzi. I to ludzi tak czujących i myślących jak my. Nasi przodkowie dali z siebie wszystko, na co było ich stać.

— Właśnie o to chodzi! — podchwycił Lu. — Wszystko, na co było ich stać! Cóż znaczą osiągnięcia ludzkości wobec zdobyczy cywilizacji Urpian? Teraz dopiero otwiera się przed ludzkością możliwość prawdziwego postępu!

— Wszystko zależy od tego, jak się pojmuje postęp — odezwał się znów Andrzej. — Dla nas postęp to nie tylko lepiej skonstruowane, doskonalsze, potężniejsze maszyny! To również doskonalszy człowiek! Doskonalszy, to znaczy subtelniejszy w odczuwaniu otaczającego świata, a przede wszystkim w swym stosunku do innych ludzi. To nie tylko doskonale funkcjonująca maszyna logiczna, niezwykle sprawny transformator informacji sprzęgnięty z gigantycznym magazynem pamięci, ale przede wszystkim istota żywa, głęboko odczuwająca piękno przyrody, rozumiejąca najgłębsze przeżycia psychiczne innych ludzi i kierująca się możliwie takimi nakazami postępowania wobec innych istot, jakie pragnęłaby, aby stosowały te istoty względem niej.

— Jesteście ogromnie naiwni — przerwał Lu. — Gdyby zagłębiać się w psychikę każdego pojedynczego człowieka, gdyby brać pod uwagę jego pragnienia i zapatrywania, nie można by zrobić kroku naprzód. Indywidualność zawsze była przeszkodą w umacnianiu jedności społeczeństwa i przeobrażaniu go w najwyższą formę samoorganizacji, która zespoli miliony umysłów jednostek! — nie ustępował Lu. — Rzecz w tym, aby właśnie wytworzyć i wychować nowe pokolenie, które potrafi roztopić jednostkę w jedności. Stworzyć ludzi, których psychika będzie zespolona, jednolita, zwarta, stanowiąca nieodłączną część psychiki całego społeczeństwa. Nie ma już wówczas różnicy między jednostkami! Jest tylko jedno zjednoczone myślenie społeczeństwa, służącego wspomnianemu celowi.

— Niebezpieczne poglądy — rzucił półgłosem Szu, ale Lu nie zwracał na niego uwagi, przemawiając z coraz większym przejęciem i patosem:

— Nie ma różnic między jednostkami! Nie ma innych potrzeb jak potrzeby zbiorowości! Każdy Urpianin czuje się nieodłączna częścią tej zbiorowości! Z chwilą gdy uznaje, że nie jest już potrzebny swemu społeczeństwu, odchodzi. Tego żąda rozsądek.

— Co znaczy „odchodzi”?

— Nic na świecie nie jest wieczne. Ale koniec życia psychicznego jednostki niekoniecznie musi oznaczać jej śmierć biologiczną. Urpianie potrafią regenerować wszystkie części swego organizmu. Mogliby przedłużać życie w nieskończoność. Lecz istnieje granica chłonności… — urwał, sięgając widocznie do pojęć wyrażalnych w „mowie radiowej”.

— Ograniczona zdolność kory mózgowej do odbierania bodźców i tworzenia nowych powiązań. Czy o to chodzi? — podsunęła Kora.

— Chodzi o to, że proces gromadzenia doświadczeń życiowych nie może trwać wiecznie. Po przekroczeniu pewnego optimum istota rozumna odczuwa przesyt. Umysł jej pracuje mniej sprawnie. Całkowita regeneracja połączona z „wymazaniem” pamięci oznacza w praktyce stworzenie nowego człowieka. Decyduje tu potrzeba społeczeństwa. Jednostka taka może unicestwić się dwoma sposobami: jeśli opłaci się regeneracja — przez odnowę komórek, jeśli się nie opłaci — przez fizyczną śmierć. Ten ostatni sposób stosuje się zresztą częściej. Hodowla i wychowanie nowych osobników jest społecznie bardziej opłacalne.

— To potworne! — wybuchnęła Ingrid. — I oni chcieliby u nas stworzyć taką cywilizację?

— Co w tym złego? Jakie korzyści może przynosić gatunkowi utrzymywanie przy życiu osobników umysłowo niesprawnych? Dzięki zresztą zjednoczeniu myślowemu całego społeczeństwa urpiańskiego i świadomości tego, co stanowi jego najwyższe dobro, odchodzenie w porę jest dla każdego Urpianina nie tylko obowiązkiem, ale i zaszczytnym prawem.

Na twarzy Lu pojawił się wyraz zawodu.

— Nie zrozumieliście mnie — podjął po chwili. — Nie potraficie pojąć, jak ogromne, wprost nieograniczone możliwości otworzy przed ludzkością pomoc Urpian w doskonaleniu struktury genetycznej i społeczno-informacyjnej naszego gatunku.

— Ta doskonałość… — podjął Igor.

— Wiem, co myślisz — przerwał mu Lu — i nie masz racji. Wy mnie nie potraficie zrozumieć! Ale ja wam wytłumaczę wszystko. Zostanę tu tak długo, jak to będzie konieczne, aby zwyciężył w was rozsądek!

Umilkł, wodząc wzrokiem po twarzach.

Zoe wolno podniosła się z fotela. Twarz jej wyrażała kamienny spokój. Nie była to jednak rezygnacja czy apatia. Podeszła do Lu i stanęła wprost przed nim.

— Słuchaj, Lu! Spojrzyj mi w oczy! Ty mnie rozumiesz! — powiedziała z naciskiem. Lu patrzył na nią chwilę.

— Nie! Nie! Ja tu muszę zostać!

— Ty musisz odejść! My sami… Rozumiesz? My sami! Choć rzucali tylko fragmentami zdań, wiedzieliśmy wszyscy, jak wielka jest waga tego na wpół myślowego dialogu.

— Sądzę, że myśmy już decyzję podjęli! — powiedziała twardo Kora.

— Jakie masz prawo przemawiać za wszystkich? — odparł Lu z gniewem.

— Spytaj ich myśli.

Lu począł się wpatrywać kolejno w każdego z nas. Dotarł wreszcie do Deana.

— Ty ze mną polecisz! Dean zmieszał się i pobladł.

— Czemu się ich boisz? — zapytał Lu.

— Nie boję się, ale… — usta mu drżały.

Ogarnął mnie strach, że jeśli padnie jeszcze choć jedno słowo z ust Lu, może być za późno.

— Dean! — zawołałam rozpaczliwie. — Co się z tobą dzieje? O czym ty myślisz?!

— Nie, Daisy. Nic, nic. Nie bój się o mnie — odezwał się jakoś niepewnie. — To wszystko trzeba przemyśleć.

— Trzeba przemyśleć. Słusznie, Dean! To trzeba przemyśleć! — powtórzył Lu z naciskiem. Potem zwrócił twarz ku mnie. — Więc nie chcecie, abym tu z wami został? Cofnął się ku drzwiom.

— Nikt tu nie chce, abym pozostał. Boicie się mnie. Pomyślcie jednak o tym, co wam powiedziałem… A więc dobrze. Odchodzę — rzekł już spokojnie, zatrzymując się w drzwiach sali. — Niech Zoe mnie wezwie, gdy podejmiecie decyzję.

Po chwili nie było już go na statku.

Wiele minęło czasu, zanim zdołaliśmy opanować zdenerwowanie w takim stopniu, by można było kontynuować naradę. Pierwszy odezwał się Rene:

— Trzeba podjąć ostateczną decyzję i to możliwie jeszcze dziś. Czy wolno nam pozostawać w Układzie Tolimana? Czy wobec tego, co usłyszeliśmy przed chwilą, nie należy włączyć silników i jak najszybciej oddalić się od tej planety?

— Musimy jednak uzupełnić zapasy materii odrzutowej — rzekł z troską Wiktor.

— Można to zrobić gdzieś w bezpieczniejszej odległości od Juventy. Na przykład, na którymś z księżyców planety Lodowej — podsunęła Ast.

— Czy można tu w ogóle uważać jakąś planetę za bezpieczną?

Andrzej przechadzał się po sali, co czynił tylko w chwilach wyjątkowego wysiłku myślowego. Parokrotnie zatrzymał się przy Korze i rozmawiał z nią półgłosem. Wreszcie przerwał spacer.

— Nie! Tak nie można! — powiedział, podnosząc nieco głos. — Czeka nas walka i tę walkę musimy przyjąć. Niektórzy z nas zaczęli się wahać. Przy takim nacisku nie można się temu dziwić. Jak dotąd Urpianie nie stosują technicznych środków przymusu. Nie wiadomo jednak, co będzie jutro. Przykład Zoe jest niepokojący. Każdy z nas ma prawo do decyzji. Gdybyśmy postępowali inaczej, sprzeniewierzylibyśmy się zasadom, w których obronie występujemy. Ale tu już nie chodzi o naszą przyszłość czy nawet nasze życie. Na nas w tej chwili spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości. Chyba nie przesadzam, Igorze?

Kondratjew z czołem wspartym na dłoniach trwał dotąd nieruchomo w fotelu. Teraz podniósł na Andrzeja wzrok pełen troski i powagi. Nie odrzekł nic, tylko skinął w milczeniu głową.

— Czy potrafimy sprostać zadaniu? — podjął Andrzej po chwili. — Tego nie wiem.

Ale wiem, że nie wolno nam się cofnąć przed podjęciem walki. Ucieczka na nic się nie zda. Nie wiadomo, czy Urpianie nie podejmą bezpośredniej próby narzucania.ludzkości swych „dobrodziejstw”. Istnieje uzasadniona obawa, że ich pyły autosterowane już operują w Układzie Słonecznym, o czym może świadczyć niezwykła przygoda Nyma w pierścieniu Saturna.

— Czy jednak walka zda się na co? — zapytała Ingrid. — Przecież przy pierwszym starciu z ich techniką poniesiemy druzgocącą klęskę. Jeśli na Ziemi nie potrafimy odeprzeć ataku Urpian, to tym bardziej tu.

— Nieporozumienie! — przerwał jej Andrzej. — Nie może być nawet mowy o obronie. Tu konieczny jest atak!

— Atak?

— Tak. Atak. Ale nie za pomocą środków technicznych. Tu nie na tym rzecz polega, kto silniejszy, ale kto ma rację. My musimy im udowodnić, że oni nie mają racji!

— Im udowodnić?! — zawołał Dean. — Przecież to są istoty stojące intelektualnie wyżej od nas nie tylko pod względem technicznym, ale również zdolności precyzyjnego, logicznego rozumowania.

— Ścisłości rozumowania? Zgoda. Istnieje tu jednak pewne „ale”. Najściślejsze, najprawidłowsze rozumowanie traci sens, jeśli operuje fałszywymi przesłankami.

— Zaczynam już rozumieć, do czego zmierzasz — oczy Renego zabłysły.

— Mam pewną propozycję — rzekł Andrzej. — Wśród nasze) załogi ja i Kora jesteśmy najstarsi. Ja mam dwieście piętnaście lat. Kora dwieście osiem. Dzieci mieć już nie możemy. Jeśli Urpianie tego dokonają, nie pogniewamy się na nich za to. Otóż my polecimy do nich. Nie po to, aby tworzyć nową ludzkość, lecz po to, aby ich przekonać. Gdybyśmy nie wrócili, podejmiecie dalsze próby innymi metodami. Będziecie je podejmować tak długo, jak długo pozostanie w Astrobolidzie choćby jeden człowiek o normalnym umyśle.

Zapanowała cisza. Wszyscy myśleliśmy w tej chwili o jednym. Nie. Okazało się, że nie wszyscy.

— Dean! Co ty chcesz zrobić? — rozległ się niespodziewanie w ciszy głos Zoe. Patrzyła badawczo w oczy mego męża.

— Właśnie zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrze, aby jeszcze ktoś z wami…

— Po co kręcisz? Ty chcesz lecieć — przerwała mu Zoe.

— No, dobrze. Powiem otwarcie. Chcę lecieć z wami.

— Ale powiedz, po co?

— Chcę poznać ich bliżej. Ich wiedza jest tak ogromna. Będziemy walczyć… ale… czy nie warto skorzystać z ich wiedzy? Choć trochę pozwolić im…

— Więc jednak Lu cię opętał! — wybuchnął Rene. Podbiegłam do Deana.

— Co się z tobą dzieje? Co on z tobą zrobił?

— To nie tylko wpływ Lu — sprostowała Zoe. — On chce… Sam chce… Zresztą, po co mam mówić. Niech się przekona. Niech leci!

— Niech leci z nami, jeśli chce — powiedział Andrzej”zimno.

— Słuchaj, Dean — podjęła Zoe. — Powiedz nam do końca, czego jeszcze chcesz? Spojrzał na Zoe. Wydało mi się, że widzę w jego oczach nienawiść.

— Chcę, aby ze mną poleciała Daisy — wyrzucił z siebie z rezygnacją. Czułam, że muszę go w tej chwili podtrzymać.

— Oczywiście. Jeśli tego pragniesz. Właściwie sama już wcześniej myślałam…

— Nie kłam, Daisy — odezwała się Zoe.

— Doszłam do wniosku, że jednak… że trzeba opiekować się Deanem. Znów bałabym się o niego, tak jak wtedy…

— Teraz mówisz prawdę.

— A więc poleci nas czworo — przeciął Andrzej.

— Nie wiem, czy skład jest szczęśliwy — wtrącił Igor, ale Andrzej dał mu znak ręką, aby nie oponował.

— Musimy się zastanowić, czy wezwiemy Lu zaraz czy też…

— Chyba nie — powiedział Rene. — Lepiej poczekać jakieś dwadzieścia cztery godziny. Wszystko trzeba dokładnie przemyśleć. Musimy się przygotować.

— Najgorsze, że oni i tak będą wiedzieli z góry o tym, co myślimy i zamierzamy mówić czy robić — westchnęła Kora.

— Czy to takie ważne? — odparł Andrzej.

— Może i lepiej, że czytają nasze myśli — podjął Igor. — Może w ten sposób łatwiej pojmą, że przeobrażenie ludzkości na ich modłę nie ma sensu.

Nikt nie oponował przeciw planowi Andrzeja. Rozchodziliśmy się powoli po kabinach, dyskutując jeszcze w przejściach. Deana jakby unikano. Szłam z nim w milczeniu do naszych kabin sypialnych. Już przy drzwiach windy natknęliśmy się na Zoe i Ingrid.

— Zazdrościsz mi — powiedziała Zoe do Deana. — Ale wierz mi, że to wcale a wcale nie jest szczęście.

— A jednak potrafiłaś się wyzwolić spod ich wpływu — próbowałam zmienić kieru-nek rozmowy.

— Tak. Udało mi się — podchwyciła, patrząc w zamyśleniu przed siebie. — Dopiero gdy mogłam czytać w waszych myślach, uświadomiłam sobie, że należę do was, do ludzi. A wiecie, że im silniej czułam się związana z wami, tym trudniej przychodziło mi czytać wasze myśli.

— Dziwię się, że nie odebrano ci tej zdolności od razu — rzekł Dean nieco śmielej. — Przecież to chyba oni ci pomagają.

— Tak. To znaczy ich automaty. Masz rację, Dean, to jest zastanawiające.

— Dlaczego nie przeszkodzili ci natychmiast, gdy wykorzystałaś swe zdolności czytania myśli niezgodnie z ich zamiarami?

— Tak. To dziwne. Przecież chyba zdają sobie sprawę, że już do nich nie wrócę! Oczy Zoe błyszczały radością.

— I nie żal ci? Nie żal ci Lu? — zapytał Dean szczerze. W oczach Zoe pojawił się smutek.

— Widzisz… Strasznie mi żal. Jednak…

Oparła głowę na piersi Ingrid, tak jak to często czyniła, gdy była jeszcze dzieckiem. Wiedziałam, że plącze, i czułam, że ten płacz oznacza… wyzwolenie.

Загрузка...