NOWA POLSKA

Wobec wzmagającego się zaciekawienia planetą Wenus, na którą przeniesiono już sporą część ludzkości, korespondent wychodzącego w Warszawie „Magazynu Międzygwiezdnego” przeprowadził wywiad z profesorem Adamem Bandore, który jako astronom i egzobiolog, równie zamiłowany i jednakowo kompetentny w obu tych dziedzinach, należy do czołowych znawców przyrody Wenus, a zwłaszcza tamtejszego życia.

— Nawet najzagorzalsi przeciwnicy ingerowania w dziką dotąd, me skażoną cywilizacją naturę na Wenus nie mogą teraz generalnie przeciwstawiać się postępującemu tam osadnictwu, a tylko pragną modyfikować je, na przykład budując wielkie sztuczne wyspy, w rodzaju dryfujących promów, nakryte laką samą kopułą jak wyspy naturalne. Zapobiegłoby to katastrofalnemu niszczeniu tamtejszego życia. Tymczasem korespondent ”Szperacza Nowości” zamieścił w ostatnim numerze tego pisma spekulacje, czy udałoby się pójść na kompromis. Chodziło o takie połowiczne zmiany warunków klimatycznych pod kloszami, by znośnie czuli się w nich zarózcno ludzie, jak wenusjańskie rośliny i zwierzęta. Czy popierasz te dążenia?

— Nie chciałbym urazić ani ciebie, ani wspomnianego publicysty, ale pytanie jest źle postawione. Cóż tu można popierać bądź zwalczać? W tym przypadku połowiczne zmiany środowiska pociągnęłyby niechybną zgubę wszelkich ustrojów żywych z obydwu planet.

— Autor tego artykułu powołuje się z jednej strony na powstanie obu biosfer w zbliżonych warunkach fizykochemicznych, z drugiej zaś podkreśla zwielokrotnienie możliwości inżynierii genetycznej, jeśli sięgniemy do technik stosowanych przez Urpian.

— Poruszasz dwie różne sprawy. Istotnie klimat Praziemi sprzed czterech miliardów lat, kiedy w jej oceanie przepojonym związkami organogenicznymi powstawały pierwociny życia, przypominał — choć niezupełnie — dzisiejszą.Wenus. Był jednak wyraźnie chłodniejszy, atmosfera zaś zawierała tylko śladowe ilości tlenu. Wszakże od tamtych czasów zarówno klimat Ziemi, jak życie na niej, przeszły tak olbrzymią drogę, że wszelkie porównania tracą sens. Być może ówczesne praorganizmy, a nawet ich potomkowie miliard lat później jako tako rozwijaliby się na teraźniejszej Wenus, ale to nie ma praktycznego znaczenia.

Co do drugiej sugestii, mam nadzieję, że nikt nie myślał poważnie o przekształcaniu ludzi; o kolejnym wypróbowaniu syntezy chromosomalnej, która wywołała tyle wrzawy i oburzenia… Jeśli zaś chodzi o organizmy wenusjańskie, sprawa też nie wytrzymuje krytyki. Po pierwsze, brak czasu na taką akcję w skali biosfery. Po drugie, byłoby to coś równie karykaturalnego jak obdarzanie człowieka zmysłem radiowym oraz psychiką obcych kosmitów. Sensowniejsze wydaje się tworzenie szczelnie izolowanych rezerwatów morskich i lądowych, bardziej przypominających przeogromne wiwaria o po wierzchni co najmniej setek hektarów, jako pierwotnych siedlisk z zachowaniem naturalnych warunków.

— Wenus jako planeta wodna powinna mieć mniej odrębnych rodzajów biotopów niż Ziemia. Czy ten potoczny pogląd jest słuszny?

— Raczej tak. Nie znaczy to jednak, by strefa życia była tam ujednolicona. Brak pól lodowych, skalistych gqr i wszelkich towarzyszących im formacji (wobec zbyt gwałtownej erozji) oraz jakichkolwiek rodzajów pustyń i stepów (wskutek nadmiernej ilości opa-dów) kompensują inne formacje, których nie znamy u nas. Nie mówiąc o tym, że najwyższe ziemskie temperatury, zarówno wody, jak powietrza, z punktu widzenia Wenus stanowią ziąb, który prawie się tam nie zdarza.

Czy mógłbyś przedstawić wszystkie strefy życia na Wenus?

— Za dużo tego. Raczej wymienię najważniejsze. Główne są trzy: dno morskie, toń wodna oraz powierzchnia lądu i wysp. Tylko pierwsza strefa nie ma podgrup. Drugą dzielimy na toń bez styczności zarówno z podłożem, jak z lustrem wody, następnie górną warstwę oceaniczną kontaktującą się z atmosferą i wreszcie szelf wokół Ziemi Joersena; dochodzą bieżące i stojące wody słodkie na tym jedynym lądzie. Trzecia strefa obejmuje powierzchnię pływających wysp oraz Ziemię Joersena.

Podgrupy dzielą się — na wiele nisz ekologicznych. Przykładowo: pośród oceanu pola wodorostów, które stanowią wyspy in statu nąscendi; na już okrzepłych wyspach — warstwy podpowierzchniowe i dno obmywane wodą; na Ziemi Joersena — gleba, bagna, zakrzewione obszary przypominające busz.

— Czy rozróżnianie na Wenus zwierząt i roślin jest prawidłowe, czy tez czynimy to wyłącznie dla lepszej poglądowości?

— Jest to naturalny podział, zgodny z przyjętym przez biologię kryterium samożyw-nych roślin i cudzożywnych zwierząt.

— Czym tamtejsze rośliny najbardziej różnią się od naszych?

— Wieloma istotnymi cechami. Wymienię najbardziej rzucające, się w oczy. Przede wszystkim nie są zielone, bo zamiast chlorofilu zawierają inne porfiryny. Podstawowa barwa części miękkich, od pomarańczowej do czerwonej poprzez wiele pośrednich odcieni, zapobiega przegrzaniu. Choć można je podzielić na krótkożyciowe i długożycio-we, pierwsze z nich nie odpowiadają naszym formom jednorocznym, ponieważ na Wenus pory roku prawie się nie zaznaczają. We Oorze lądowej krótkożyciowe nazywamy dla wygody ziołami, a długożyciowe krzewami. Jedne i drugie drewnieją dopiero po śmierci; jest to jakby przyspieszony proces zwęglania. Za życia mają mięsiste pędy, a na nich rozbuchane porowate narządy asymilacyjne podobne do gąbek. Przeważnie płożą się warstwowo; tak powstaje specyficzny busz. Brak drzew o typowym pniu. Rośliny wodne przypominają gronorosty roznoszone prądami morskimi.

— Czy większe różnice obu biosfer zaznaczają się w faunie czy we florze?

— Trudno powiedzieć. Jedne i drugie są na tyle swoiste, że — poza odosobnionymi wyjątkami form skrajnie oryginalnych, które, zdawałoby się, nigdzie nie pasują — każde dziecko pozna, skąd pochodzi dany eksponat. Pozornie najbardziej zbliżone do siebie są drobnoustroje z obu planet. Ale podkreślam: tylko pozornie. Dla badaczy tego zawsze szokującego przyrodniczego fenomenu, jakim jest życie, właśnie one są najciekawsze.

— Jedni mówią, ze najinteligentniejsze wenusjańskie zwierzęta osiągnęły poziom gło-wonogów, inni — że szympansów. Przebąkuje się nawet o prawie rozumnych wodniakach. Kto ma słuszność i skąd się w ogóle biorą lak rozbieżne opinie?

— Z kłopotliwości porównywania zwierząt z różnych planet, więc nie spokrewnionych z sobą. Mówiąc najprościej, one zachowują się diametralnie inaczej. Czasami pomiędzy dwoma grupami o przypuszczalnie podobnym poziomie rozwoju — jednej z Wenus, a drugiej z Ziemi — trudniej uchwycić podobieństwo reakcji na bodźce zewnętrzne niż między człowiekiem a owadem…

— W potocznym odczuciu podobny poziom rozwoju dotyczy inteligencji zwierzęcia.

— W moim również.

— Czemu w takim razie mówisz: ”przypuszczalnie podobny poziom rozwoju”? Kto jak kto, ale przecież ty potrafisz ten poziom dokładnie ocenie.

— Jednak podtrzymuję tryb warunkowy.

— Dlaczego?

— Wskutek zawodności metod mierzenia inteligencji zwierząt w ogóle, a cóż dopiero przedstawicieli odrębnych planetarnie gniazd życia!

— Ale fauna wenusjańska jest bardzo zróżnicowana, dla nas nadzwyczaj egzotyczna. A ty na razie wymieniłeś tylko drobnoustroje.

— Wiem, że większym powodzeniem cieszą się formy okazale, silne, nawet budzące strach. Nie brak ich na Wenus. Ze względów zrozumiałych przyrodę tej planety znamy o wiele słabiej niż ziemską. Dopiero teraz mogą podziwiać ją nie tylko szczupłe zespoły badaczy i grupki turystów, ale miliony osadników. Zresztą stykają się z nią rzadko, sami w skafandrach i skłopotani innymi sprawami. A zoologowie załamują ręce nad pogłębiającym się zagrożeniem coraz to nowych gatunków czy nawet dużych grup systematycznych.

— Podział fauny wenusjańskie j na gromady oraz niższe i wyższe od nich jednostki taksonomiczne niewiele, mówi przeciętnemu miłośnikowi przyrody z braku punktów stycznych z tym światem zwierząt, jaki on zna. Z drugiej strony, fachowcy pomstują, ilekroć my, dziennikarze, porównujemy tamte formy na przykład do kręgowców albo gadów, ryb, głowono-gów. Jak mógłbyś po swojemu, zwięźle, a przystępnie, przedstawić wenusjański zwierzostan?

— Rzeczywiście zwalczamy porównania, o których mówisz. Ot, posłużę się może najpospolitszym. Często czytam o „bezkręgowcach” z Wenus. Nawet jeśli wziąć je w cudzysłów, nadal wiszą w próżni. U nas bezkręgowce przeciwstawiamy kręgowcom, ale tych brak na Wenus. I tak można po kolei zbijać zasadność podobnych spekulacji. Z wyjątkiem jednego, bardzo ogólnego określenia: tkankowców. Te zasiedlają wszelkie wenusjańskie biotopy, o jakich wspominałem na początku. Z reguły są zmiennocieplne i oddychają tlenem, zresztą w sposób nader rozmaity.

— A jak byś je podzielił zwięźle i zrozumiale?

— W tym tkwi szkopuł. Kogo fauna z Wenus obchodzi, powinien sięgnąć po szczegółowe opracowania…

— Osobiście zachęcam do lektury twojej książki „Życie na Wenus”. To plon ilu lat badań?

— Na Białej Planecie spędziłem dziewięć lat. W książce zawarłem także rezultaty odkryć moich kolegów i poprzedników. Jeden człowiek nie może poznać całej biosfery, nie przesadzajmy…

Ale nie odpowiedziałem na twe poprzednie pytanie, bo mi przerwałeś. Wtedy padła nazwa: tkankowce. Otóż popularnie, a co najważniejsze: bez popełnienia błędu, można wenusjańską faunę bardziej złożoną od drobnoustrojów podzielić na tkankowce niższe i wyższe.

Te pierwsze są silnie zróżnicowane. Spotykamy je dosłownie wszędzie. Żadne nie fruwają ani pełzają. Ich lokomocje to chód, bieg, skoki albo pływanie. Wyspy i Ziemię Joersena zamieszkują formy drobne, do rozmiarów zająca. Żyją na powierzchni gruntu, w glebie i w gąszczu roślinności. Wodnych jest więcej, przeważnie są dobrymi pływakami. Zasiedlają wszechocean aż do dna. Spotykamy wśród nich największe zwierzęta wenusjańskie o masie słonia. Oczywiście przeważają gatunki małe i średnie. Większość to drapieżcy. Z fauny tej można wydzielić przypowierzchniowych pływaków oddychających tlenem atmosferycznym. W atlasach stanowią gros zwierząt wodnych, ale to odzwierciedla tylko większą ich dostępność. Mieszkańców głębin bowiem znamy bardziej fragmentarycznie.

— A tkankowce wyższe? Wokół nich narosło najwięcej kontrowersji.

— Bo nie mają nawet dalekich odpowiedników w ziemskiej faunie. Również pod względem biotopu. Tylko z ich przyczyny wydzieliłem dno morskie jako jedną z trzech wielkich stref życia. Zwierzęta te nie opuszczają podłoża, gdyż nic umieją pływać.

— Dlaczego właśnie tych mieszkańców dna wyróżniasz jako tkankowce wyższe?

— Gdyż stopniem rozwoju rodowego prześcignęły inne zwierzęta na Wenus. Chyba Io jest głównym źródłem nieporozumień. Jak ich nazwano! Głowonogi, ośmiornice, mądrzy wodniacy… Nawet quasi-kosmici! A prawda jest taka, że prócz posiadania chwytnych ramion typu macki — budową i zachowaniem niewiele mają wspólnego z glowonogami lub innymi mieszkańcami mórz na Ziemi; ramiona te nawet nie służą im do pływania. Także nic nie wskazuje, by mogły być ogniwem ewoluującym do istot rozumnych. Po prostu w faunie wenusjańskiej osiągnęły najwyższy stopień rozwoju układu nerwowego. Dla ścisłości powinno się powiedzieć: pseudonerwowego, ale już darujmy sobie taką precyzję. Gdyby u nas istniały wyłącznie niższe zwierzęta, miałoby sens porównywać tamtą grupę do glowonogów, ponieważ one jaskrawo odbiegały poziomem inteligencji od pozostałych gromad bezkręgowców.

— Czy jest poprawnie nazywać je siedmiornicami? TY unikasz lego określenia w książce o Wenus. Poprzestajesz na nazwie łacińskiej ich gromady oraz niższych jednostek taksonomicznych.

— Rzeczywiście nie przepadam za tym terminem, bo nasuwa porównanie z ośmiornicami. Ale przyjął się i ma uzasadnienie w siedmiu chwytnych ramionach tych zwierząt. Potocznie przecież nie będziemy stale mówić o wyższych tkankowcach.

— Powiedz jeszcze naszym Czytelnikom, jak przebiegają prace na Wyspie Einsteina, czego dotyczą i czy noszą charakter wyłącznie naukowy. To ostatnie wiąże się z bezczelnymi pomówieniami, które wszyscy znamy. Chcemy usłyszeć twoją autorytatywną opinię.

— Zacznę od końca. Oszczerstwa, o których wspominasz, zarzucają badaczom z Wyspy Einsteina poddawanie dzieci wzmożonej dawce tak zwanego promieniowania omega, w charakterze testu stopnia szkodliwości jego wpływu na organizm ludzki. Jest to taki sam bezsens, jak owo wyssane z palca promieniowanie omega. Nie wiem, kto dba o sianie zamętu. Rozwikłaniem tej pożałowania godnej łamigłówki ma się zająć specjalna komisja. Stwierdzam z całą mocą, że prowadzi się tam badania ściśle naukowe i nic ponadto. Kierują nimi tak renomowani biologowie, jak Szatkowski i Cierniom. Byłem z nimi dwa miesiące i jestem gotów współodpowiadać za wszystko, cokolwiek dzieje się na Wyspie Einsteina, również teraz.

— Więc czego dotyczą te badania?

— Mówiąc najprościej mechanizmów naporu roślin i zwierząt na jałowe obszary. Podam przykład z naszego podwórka. Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku najpotężniejszy w czasach historycznych wybuch wulkanu Krakatau rozsadził dwie trzecie wyspy na Malajach, wyrzucając w powietrze osiemnaście kilometrów sześciennych materiału skalnego. Ledwo kamienny wrak pozostałej resztki zdążył ostygnąć, zaborcze życie już zaczęło szturmować nowy, posępny, martwy świat. Ćwierć wieku później doliczono się tam stu kilkudziesięciu gatunków roślin i dwa razy tyle zwierząt, nie wyłączając kręgowców. Choć potem jeszcze trzykrotnie tamtejsze życie zostało zgładzone erupcją wulkanu — fauna i flora, które rozwijały się bez zakłóceń przez ubiegłe dwieście lat, są prawie identyczne jak wszędzie w tym regionie Archipelagu Malajskiego.

Otóż pomiędzy Krakatau a Wyspą Einsteina mamy wyraźną zbieżność. Czterdzieści sześć lat temu ten pływający drobiazg o średnicy dziewięciu kilometrów akurat dryfował w miejscu wybuchu podwodnego wulkanu. Gorące gazy, popiół, wrzenie oceanu — wszystko to złożyło się na dokładne wyjałowienie wyspy. Osobiście uczestniczyłem w tych ustaleniach jako student. Później — podobnie jak na Krakatau — ten mały światek ożywili napływający goście roślinni i zwierzęcy. Oba procesy przebiegały jednak inaczej. Krakatau zasiedlali oni przede wszystkim przybywając powodziowym nurtem rzek z Jawy i Sumatry, wypchnięci w morze na kłodach drzew. Na Wyspę Einsteina zaś życie przenikało głównie podczas częstego zderzania się i obijania o siebie wenusjańskich wysp.

Nadto chcemy sprawdzić, czy w tej młodej biocenozie ciśnienie mutacji jest przyspieszone oraz badamy pewne finezje ukierunkowań doboru naturalnego. Prace te mają doniosłe znaczenie dla biologii w ogóle, a nie tylko wenusjańskiej.

Białe morze obłoków kłębiło się coraz bliżej. Bernard podał lornetkę Ginie i zapytał po chwili:

— Dobrze widzisz?

— Chyba tak — odparła dziewczynka niepewnie. — Ale zaraz nastawię ostrość.

— Umiesz wyregulować? — zapytał Bernard.

— Umiem — odparła rezolutnie, kręcąc ostrożnie boczną gałką.

— Chmury! Jakie ładne, bielusieńkie! — zawołała radośnie. — To zaraz wejdziemy w te chmury. Będzie ciemno, słońce zgaśnie i gwiazdy — entuzjazmowała się dziewczynka.

— Nic z tego — odparł Bernard. Gina była mocno zawiedziona.

— Dlaczego? — zapytała niemal płaczliwie.

— Bo już przestajemy się obniżać — wyjaśnił Bernard. — Nasz statek nie wyląduje na powierzchni planety. Jest na to zbyt duży. Zatrzymamy się w kosmoporcie, który okrąża Wenus jako jej sztuczny księżyc.

— I co dalej? — dopytywała się Gina.

— Później dużo rakiet wahadłowców będzie podążać na Wenus tam i z powrotem, wiele razy. Aż wyładują nas wszystkich. Poznasz Wyspę Nadziei, ogromną pływającą płytę tego globu.

— Czy ona zawsze tak się nazywała? — ciekawiło Ginę.

— Nie zawsze. Parę miesięcy temu ktoś tak ją określił, może w luźnej rozmowie… Nazwa spodobała się, bo rzeczywiście wszystkie nadzieje wiążemy z zamieszkaniem tutaj; przynajmniej na razie. Więc tak już zostało, choć nie przemianowano wyspy oficjalnie: brakło czasu na takie głupstewka. Teraz nikt nie używa dawnej nazwy Pływająca Europa.

— A jak długo będę leciała wahadłowcem? — indagowała Gina w dalszym ciągu.

— Około kwadransa. Tylko musimy poczekać na naszą kolejkę. Akcja przewozu ludzi potrwa kilka godzin.

Na Wenus, w warunkach wolnej przestrzeni, łączność radiowa była jedyną forma porozumiewania sią osób idących nawet tuż obok siebie. Skład chemiczny atmosfery, ciśnienie i temperatura wykluczały bowiem poruszanie się bez skafandra poza obszarami szczelnie izolowanymi o sztucznej klimatyzacji.

Rem Hamersted spodziewała się wizyty Bernarda. Nie umiałaby powiedzieć, czy ja cieszy, chociaż w żadnym wypadku nie była jej obojętna.

Dobrze wiedziała, że Bernard prędzej czy później przybędzie na Wenus w związku z akcją przesiedleńczą, która z tygodnia na tydzień wzmagała się gwałtownie. W pływających osadach robiło się coraz ciaśniej, nowo budowane nie nadążały za rosnącymi potrzebami. Rem, której powierzono kierowanie tą kosmiczną wędrówką ludów, żądała wciąż nowych środków technicznych w celu przygotowania Wenus na przyjęcie kolejnych milionów przybyszów, mających rozgościć się tu na czas niewiadomy.

Kiedy w dwudziestym pierwszym stuleciu pionierska rakieta z załogą przebiła gruby płaszcz obłoków otulających Wenus, oczom odkrywców odsłonił się bezkresny, spieniony ocean. Potwierdziła się popularna w dwudziestym wieku hipoteza amerykańskich astronomów, Mentzla i Whipplea, iż cała powierzchnia tej planety jest szczelnie zalana grubym płaszczem wodnym.

Astronauci wiedzieli zresztą — na podstawie znacznie wcześniejszych zwiadów wenusjańskich próbników — o istnieniu jedynego lądu stałego, który zajmował pięćdziesiątą drugą część powierzchni planety, czyli był trochę mniejszy od Europy. Ta wystająca z wszechoceanu niewysoka płyta, uwieńczona pasmem Wierchów Kopernika — prastarych gór, z dawien dawna rozkruszonych ha łagodne pagórki — była terenem pierwszego lądowania śmiałków z Ziemi. Tu mieściły się stare baraki Joersena, przed wiekiem przekształcone w klimatyzowaną stację naukową Tilneya i Zujewy. Nie rozbudowywano jej później, w myśl uchwały ograniczającej nawet powoływanie placówek badawczych na tym jedynym wenusjańskim lądzie stałym, który ogłoszono ścisłym rezerwatem. Zresztą cała Wenus była planetarnym parkiem narodowym wyłączonym nie tylko z osadnictwa, lecz nawet z masowej turystyki. Dopiero najazd krzemowców, który zdezorganizował życie całej ludzkości, również te sprawy postawił na głowie.

Prawie całą powierzchnię Wenus stanowił ocean bez kresu i początku, choć przewalające się po nim fale najczęściej nie mogły obiec globu dookoła, nawet jeśli nie uderzyły w Ziemię Joersena. Tu i ówdzie wynurzały się sponad tafli niskie placki lądów… właściwie nie będących lądami. Nie były to bowiem, jak na Ziemi, płyty kontynentów przytwierdzone do stałego podłoża, lecz pływające wyspy o grubości kilkudziesięciu metrów. Powstały poprzez gromadzenie się przez niezliczone miliony lat żywych i martwych substancji lżejszych od wody.

Ich trzonem były dryfujące z prądami wielkie skupiska roślin morskich, również teraz często podziwiane w postaci ceglastych bądź amarantowych plam odstających od ponurych, zazwyczaj brudnosinych bezkresów. Okolicznością sprzyjającą tworzeniu się wysp było to, że wszystkie rośliny wenusjańskie — zarówno wodne, jak i lądowe — dopiero po śmierci drewniały, ulegając procesom przyspieszonego zwęglania. W wodzie morskiej nie butwiały ani nie tonęły. Lepiszcze, cementujące takie zaczątki wysp, stanowiła lawa w rodzaju pumeksu, jako produkt podmorskich erupcji oraz bardzo zbliżony doń materiał, tak samo lżejszy od wody, powstały ze sklejenia się unoszonego długi czas na falach popiołu wulkanicznego. Wyspy już okrzepłe zasiedlał z czasem świat roślinny i zwierzęcy typu lądowego.

Struktura obiektów pływających sprawiała, że wenusjańskie wyspy nie miały stałego położenia na globie, a zmianom podlegały nawet ich kształty i rozmiary: niektóre pękały na dwie lub więcej części, by odpłynąć od siebie, inne scalały się mniej lub bardziej trwale. Tak samo niestałe były archipelagi, które raz po raz wymieniały między sobą pojedyncze wyspy lub całe ich zespoły; czasami rozpadały się zupełnie, to znów odtwarzały w innej konfiguracji. Dlatego mapy Wenus wydawano na bieżąco, podobnie jak codzienną gazetę.

Na jednej z największych wysp, obszarem i kształtem przypominającej Grenlandię, zwanej teraz Wyspą Nadziei, zdążono już wznieść monumentalny kompleks miast i osiedli. Trudno powiedzieć, które z tych określeń lepiej oddaje nader złożony charakter tych urządzeń, mających umożliwić ludziom życie w tym obcym dla nich, gorącym świecie. Były to klosze z przezroczystych tworzyw sztucznych wznoszone na planie koła. Teraz podjęto budowę pięciu największych, o średnicach ponad sto kilometrów.

Przy gigantycznej budowie jednego z nich, do której wciągnięto tysiące najnowo-cześniejszych uniwerproduktorów o sprawności podyktowanej wymogami czasu, Bernard odszukał Rem.

Weszli do śluzy. Bernard szybko rozpiął skafander, jakby miał dość radiowego, dialogu i tylko czekał na tę sposobność.

— Dziękuję ci — powiedział głosem drżącym że wzruszenia.

— Za co? — spytała.

— Za Nową Polskę — odparł wolno. — A może się mylę? — dodał po chwili z zatroskaniem w głosie.

Oboje byli stremowani. W ubiegłych dziesięciu latach spotkali się dwa, może trzy razy podczas pracy, a ostatnio rozmawiali wideofonicznie zaraz po śmierci Silvy. Ale to były zaledwie przerywniki. Ber pamiętał Rem z czasów ich miłości przed czternastu laty.

Stwierdził z zachwytem, że wcale się nie zmieniła. Jej wielkie bursztynowe źrenice pałały tym samym magnetycznym blaskiem, którego kiedyś bardzo długo nie mógł zapomnieć. Kręcące się włosy o miedzianym odcieniu fantazyjnie okalały piękną twarz, opaloną na oliwkowozłoty kolor. Cerę miała świeżą, niemal dziewczęcą. Zupełnie jak wtedy… Uświadomił sobie, że jest znacznie starsza od niego i uśmiechnął się na myśl, jakie to przecież nieważne.

— O czym pomyślałeś? — zapytała Rem, aby przerwać kłopotliwe milczenie.

— Czy pamiętasz, jak powiedziałaś kiedyś, że jesteś za stara dla mnie?

— Miałam trzydzieści osiem lat, a ty niecałe dwadzieścia.

— Cóż z tego? Powinnaś była wymyślić jakiś sensowniejszy argument. Albo wyznać wprost, że przestałem ci się podobać. Patrzę teraz na twoją tryumfującą młodość i czuję to jeszcze mocniej.

Rem zamyśliła się. Powiedziała miękko, przyjaźnie:

— Pamiętasz, Ber?

Skinął głową i zamilkł na chwilę… Pamiętał wszystko. Miłość ich po pół roku zakończyła się niespodziewanie. Rem tak chciała i na to nie było rady. W kilka lat później Bernard spotkał Silvę. Potem Rem urodziła córeczkę, którą dziś poznał — dziecko uratowane przez niego z wulkanicznego piekła Antarktydy.

Zamyślił się nad tym wszystkim. Nie ufał przyszłości, serdeczna pamięć natomiast ocaliła dużo jasnych chwil z przeszłości. Wiele z nich rad by wskrzesić. Spojrzał na Rem z wyrzutem sięgającym tamtych lat i szybko opuścił wzrok, nie chcąc, aby dostrzegła żal w jego oczach.

Usiedli na wygodnej ławce pod niewysokim, ale symetrycznie rozrośniętym dębem. Kilkanaście tych drzew tworzyło ładną grupę w obrębie skweru, który okalał uzbrojone zespołem śluz wejście do tego dziwnego miasta. Jeszcze trzy miesiące temu hulał tu wiatr w ciągnących się od nadbrzeża zaroślach wenusjańskie) morwy. Ta morwa niewiele przypominała swoją imienniczkę ani w ogóle jakąkolwiek ziemską roślinę, a potoczna. nazwę zawdzięczała żerowaniu na niej pewnych drobnych zwierzątek snujących nić trwałą jak jedwab. Nie służyła im jednak do okręcania kokonów, tylko do szycia bardzo pomysłowych gniazd.

Skoro tylko ukończono budowę wielkiego klosza przykrywającego na Wyspie Nadziei krąg pod jeszcze jedno miasto, a następnie wyparto stamtąd atmosferę, wprowadzając wyprodukowane na miejscu ziemskie powietrze, zarówno ta niby-morwa, jak wszystkie inne rośliny i zwierzęta zginęły prawie natychmiast. Po oczyszczeniu obszaru z tych żałosnych szczątków zaprojektowano ulice. W ciągu niewielu godzin stanęły ciasno domy z prefabrykatów, przeważnie strzeliste wieżowce, choć na Ziemi od dawna przeważało przytulne, rozproszone budownictwo. Tu jednak chodziło o miejsce, którego wciąż brakowało.

Pomimo drastycznego oszczędzania przestrzeni nie zapomniano o zieleńcach. Porosły je ziemskie drzewa oraz krzewy ze strefy ciepłej i umiarkowanej, chwilowo otulone mikroklimatem kilkadziesiąt razy przyspieszającym procesy wzrostu. Metoda ta, znana od dawna ogrodnikom całego świata, znalazła szerokie zastosowanie przy kolonizacji Wenus. Wprawdzie można było bez kłopotów regenerować powietrze, używając odpowiedniej aparatury, ale człowiek wychowany w uwielbieniu dla przyrody do normalnego samopoczucia potrzebował żywej cząstki krajobrazów swojego świata.

Bernard wpatrywał się dłuższą chwilę w Rem. Oboje tak namacalnie odczuwali ciężar milczenia, które zapadło po ostatnim jej pytaniu i było jakże wymowną odpowiedzią na nie, że Rem wcale nie zdziwiła się, gdy usłyszała drżące niepewnością słowa:

— Powiedz, co będzie z nami?

Czuła się dziwnie. Kiedyś byli razem przez pięć miesięcy. Cóż z tego? Nie umiałaby powiedzieć w tej chwili, czy to krótko czy długo. Tylko jakby niedawno… Zawsze se-lektywna pamięć wzbraniała się rozcieńczyć tamte dni rzeką czasu, która rozwidliwszy swe koryta, dla każdego z nich popłynęła osobno, zgarniając w krąg swych oddziaływań inne treści i inne widoki. Od tamtych czasów wiedzieli o sobie mało. Ileż więcej wiedzieli o katastrofie, która na samym początku przyniosła śmierć Silvie i omal nie pozbawiła życia Giny!..

Rem uprzytomniła sobie w tej chwili, że siedzi przy niej człowiek, z którym nie tylko wiązały ją wspomnienia dawnej miłości. To właśnie on wyzwolił jej córkę z wulkanicznego koszmaru Antarktydy.

Bernard patrzył na przezroczysty sufit gigantycznego klosza okrywającego miasto przesiedleńców. Miasto, które nazywało się Nowa Polska i po wsze czasy będzie tak oznaczone na mapach Wenus.

Nowa Polska…

Może mocniej od innych czul więź ze skrawkiem Europy, z którym jego dziad, William Kruk, związał swe życie. Syn przedostatniego prezydenta Celestii — Bernarda Kruka i Stelli Summerson, ożenił się w roku dwa tysiące czterysta siedemdziesiątym z Polką — Ter Wysocką, i osiadł w Gdańsku, pracując jako ichtiolog w miejscowym Instytucie Oceanograficznym. Tam przyszedł na świat Stefan Kruk, ojciec Bernarda.

Polska…

Przeraził się. Wydało mu się, że tamtej Polski już nie ma, że spalił ją ogień i zalały wody. I że tylko to, co spostrzega naokoło, stanowi Polskę — nową, ale jedyną, bo żadnej innej już nie ma.

Bernard ocknął się jak z koszmarnego snu. Polską istniała przecież jako jeden z obszarów jeszcze nie nawiedzonych przez przeklęte mikroby. Nawet porty i nadbrzeża nie zostały zalane. Gdy poziom oceanów zaczął się podnosić, zagrodzono Bałtyk, łącząc wypiętrzoną tamą Danię ze Szwecją.

Dlaczego Rem nazwała to miasto Nową Polską? Dlaczego? Milczała, a on nie śmiał pytać.

Загрузка...