MIĘDZY SNEM A JAWĄ

Pierwsze objawy wystąpiły właściwie już w trzy ziemskie dni po zagładzie kosmolotu. Były to przede wszystkim nudności i senność. Ale Zoe nie podejrzewała zupełnie, jakie mogą być tego rzeczywiste przyczyny. Wszak taka reakcja organizmu na ostatnie wstrząsające przeżycia wydawała się zupełnie naturalna.

Nawet kiedy wyczuła pod elastyczną powłoką skafandra, że piersi jej jakby się powiększyły, był to dla niej po prostu przejaw jakichś zaburzeń hormonalnych i nic poza tym. Jej lekarska wiedza w tym dziwnym świecie nie miała przecież większej wartości. Typowe objawy?

To nie miało znaczenia! Tyle niezwykłości działo się wokół nich, dlaczego nie miałyby występować również jakieś niezwykłe zmiany w organizmie? Zbyt wiele było nie rozwiązanych zagadek, aby zastanawiać się nad każdą.

Na przykład sprawa katastrofy kosmolotu. Dla nas kosmolot znikł bez śladu pod górą błękitnego „piasku”, w miejscu gdzie wylądował. Tymczasem dla Jara, Zoe i Deana wydarzenie to miało inny zupełnie przebieg.

Gdy stożek pyłu zaczął opadać na plac, Jaro poderwał maszynę do lotu. Kosmolot znalazł się najpierw w centrum, później bliżej brzegu wirującego grzyba, miotany na wszystkie strony. Powietrze, w którym unosiły się owe pyły, było niezwykle silnie zjo-nizowane, tak iż wszelkie urządzenia radiolokacyjne przestały dawać przydatne do nawigacji wskazania. W każdej chwili spodziewano się katastrofy.

Na szczęście owe dzikie harce maszyny ustały szybko. Pyły opadły i znów nad kosmolotem ukazało się morze gęstych, różowych mgieł. W dole ujrzeli wzniesiony przez owe dziwne tornado symetryczny kopiec błękitnego „piasku”, sięgający niemal aż pod ściany budowli otaczających plac.

Do tego momentu ich wersja wydarzeń mogła być tylko uzupełnieniem naszej. Potem zaczęły się sprzeczności. Mimo kilkakrotnego przelotu nad placem ani na kopcu błę- kitnego „piasku”, ani na dachach okolicznych budowli nie dostrzegli żadnej postaci ludzkiej. Byli oczywiście pewni, że zostaliśmy zasypani. Natychmiast więc przystąpili do poszukiwań. Jaro użył pneumostabilizatorów jako dmuchaczy, co umożliwiło szybkie przesuwanie piasku. Zdołali jednak przeszukać tylko niewielki odcinek, bo wkrótce rozpoczął się ów dziwny proces wzrostu temperatury i wchłaniania roztopionej masy przez drobne otworki w powierzchni placu.

Po kilku minutach „kocioł” opustoszał — z nas nie pozostało śladu. Pomyśleli więc to samo, co my o nich, że ulegliśmy rozpuszczeniu i wchłonięciu.

Jak to było możliwe, że nie zauważyliśmy się wzajemnie, krążąc w tym samym miejscu i w tym samym czasie nad placem? Istnieje chyba tylko jedno wytłumaczenie: były to dwa różne, choć identyczne kopce błękitnego „piasku”, otoczone identyczną zabudową. Widocznie trąba powietrzna przeniosła kosmolot gdzieś dalej. Dlaczego jednak nie odebraliśmy ich wezwań, dlaczego nie słyszeli oni naszych rozmów czy wreszcie sygnałów radiolatarni pozostawionej na dachu w czasie naszego krótkiego lotu? Jeśli zjonizo-wane gazy płatały figle, były to niezwykle figle!

Nasza rzekoma śmierć była dla Zoe, Jara i Deana strasznym ciosem. Na domiar złego Dean popadł w stan zupełnej apatii i cały ciężar kierowania wyprawą musiał dźwigać Brabec, gdyż Zoe jako niewidoma mogła mu pomóc tylko w ograniczonym stopniu. W tych warunkach już po trzech dniach był tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że utrzymywał organizm w stanie koniecznej sprawności tylko dzięki nieustannym zastrzykom i zażywaniu pastylek hyperolu.

Okoliczności były zresztą bardzo podobne do tych, w jakich my szukaliśmy gospodarzy planety. Kosmolot jednak miał tę zdecydowaną przewagę nad aparatem plecowym, że umożliwiał przebywanie ogromnych odległości. Pierwszym też posunięciem

Jara i Zoe było kilkakrotne okrążenie planety, przy szczególnym skoncentrowaniu obserwacji na obiektach przemysłowo-mieszkalnych, zaznaczonych uprzednio na mapach.

Niestety, tak jak i my nigdzie nie spotkali mieszkańców planety mimo niewątpliwych oznak planowego ich działania. Podobnie jak my widzieli pojazdy mknące tuż nad powierzchnią „autostrad”. Gonili bez skutku latające stożki i szpule jak również obdarzone jakby zdolnością samodzielnego ruchu obłoki pyłów o niezwykłych, zmieniających się kształtach. Wszystko na próżno.

Jaro postanowił wreszcie lecieć w ślad za jednym z pojazdów „szosowych”. Dotarli, tak jak i my, do budowli o przezroczystych ścianach, przez które, przeniknęła jedna, druga, wreszcie trzecia „gąsienica”. Na nieszczęście hale przetwórcze były tym razem ukryte głębiej i Jaro dostrzegł niebezpieczeństwo dopiero wówczas, gdy przedarł się za czwartym pojazdem w głąb budowli.

Było już jednak za późno. Kosmolot podobnie jak „gąsienice” został natychmiast pochwycony w kleszcze jakiegoś potężnego pola i zanim Jaro zdążył włączyć silniki, statek znalazł się w zasięgu wysokiej temperatury. W ciągu kilku minut aparatura chłodząca na skutek przeciążenia uległa zablokowaniu. Ściany kosmolotu poczęły się topić i trzeszczeć w spojeniach.

Wydawało się, że nie ma ratunku, że to już koniec. A jednak nastąpiło coś, czego nie można wytłumaczyć inaczej, jak ingerencją gospodarzy planety. Kosmolot rozpadł się na części, a ludzie i pies zostali wyrzuceni w górę, tracąc przytomność. Na szczęście wszyscy, nie wyłączając Ro, byli w skafandrach z aparatami plecowymi nałożonymi z polecenia Jara.

Gdy się ocknęli, leżeli za „miastem”, jedno na drugim, u podstawy dwustumetrowego słupa, na którym wspierała się jakaś arteria komunikacyjna. Mieli co prawda aparaty plecowe i byli w skafandrach, ale bez środków odżywczych, zapasów wody, a nawet najprostszych narzędzi do analiz. Jedynie Jaro miał pistolet laserowy noszony stale u pasa skafandra, ale na cóż mógł się mu przydać w tym dziwnym świecie?

Dalsze losy Zoe, Deana i Jara niewiele różniły się od naszych. Pragnienie, głód, niezwykła regeneracja, wielogodzinne loty, wreszcie pogoń za sygnałami radiolatarni.

Regeneracja sił, a przede wszystkim wody w organizmie, dokonywała się przeważnie w porze wieczornej lub nocnej. Nie towarzyszyły jej jednak sny. Jedynie Zoe drugiej nocy po katastrofie kosmolotu przeżyła coś, co nosiło, podobnie jak w naszym przypadku, znamiona realnego przeżycia.

Czuła, że po ciele jej pełzają jakieś długie, cienkie wężowe macki, czepiające się przyssawkami skóry. Ogarnął ją strach i obrzydzenie. W dotyku macek było coś potwornego i przerażającego. Jednocześnie począł zalewać ją gęsty, ciepławy płyn, sięgając poziomem aż do piersi, a przez ciało przebiegał jakby prąd elektryczny.

Wszystkie te wrażenia chwilami ustępowały, to znów nabierały siły. Potem ogarnęło ją ogromne zmęczenie i bezwład. Więcej nie pamiętała.

Przebudzenie nastąpiło nagle. Leżała tak jak zasnęła — w skafandrze, z kamerą aparatu wideodotykowego na czole. U nóg jej drzemał Ro.

Opowiedziała swój sen przyjaciołom, ale biegnące szybko wydarzenia odsunęły go na dalszy plan. Czy miał on jakiś związek z tym, co nastąpiło później?

Od pierwszej ingerencji Niewidzialnych po katastrofie RER Zoe była główną inicjatorką prób nawiązania łączności z gospodarzami planety. Nie jej winą było, że nie dały one rezultatu. Ona też jedna nie utraciła do końca wiary, że „błędne ogniki” sygnałów radiolatarni prowadzą do jakiegoś żywego celu.

Coraz więcej było dowodów, że świat, który nas otacza, jest światem automatów. Kto kieruje tymi automatami i czy w ogóle ktoś kieruje nimi? To było pytanie zasadnicze. Przecież nikt nie wierzył, iż rzeczywiście znajdujemy się pod opieką niewidzialnych istot.

Gdy po spotkaniu z nami Zoe dowiedziała się o niezwykłych snach towarzyszących początkowo regeneracji, uznała to za jeszcze jeden dowód, iż ukrywające się przed nami istoty działają środkami fizycznymi. Czy można było jednak uważać to przypuszczenie za prawdopodobne, jeśli regeneracja dokonywała się w niezmiernie krótkim czasie? Ja sama zaobserwowałam, że najdłuższy okres nie przekracza piętnastu minut, a najkrótszy pięćdziesięciu sekund.

Zupełnie już nie potrafiliśmy wytłumaczyć, dlaczego mnie i Zoe śniły się zdarzenia, które miały dopiero nastąpić? I to śniły się ze wszystkimi szczegółami. To nie mógł być przypadek.

Spędziliśmy całe popołudnie i noc na placu w pobliżu radiolatarni, odtworzonej przez tajemniczych gospodarzy planety. Czas nam się nie dłużył. Wiele mieliśmy sobie do opowiedzenia! Rano, gdy tylko zaczęło świtać, przystąpiliśmy do systematycznego badania okolicznego terenu. Zapasem materii odrzutowej, i to bardzo niewielkim, dysponowała tylko Zoe. Niestety, dla niewidomej samotny lot był zbyt ryzykowny, a wymiana aparatów płu-cowych wymagałaby zdjęcia skafandrów. Szliśmy więc wszyscy piechotą, klucząc w la-biryncie „uliczek”.

Dopiero po sześciu godzinach wyszliśmy poza zewnętrzny pas budynków na teren budowy. Dalsze posuwanie się było tu utrudnione. Pierścień rowów, wypełnionych jakąś czarną tłustą cieczą przypominającą smołę, zamykał teren. Między rowami wznosiły się w regularnych odstępach wysokie kopce różnokolorowych „piasków” — prawdopodobnie surowców, z których powstawały mury owego „miasta”.

Ruszyliśmy wzdłuż pierwszego napotkanego rowu i po przebyciu sześciu kilometrów dotarliśmy do wysokiej, dziwacznej wieży przypominającej kształtem puchar na cienkiej nóżce. Na szczycie owej wieży, jakby we wnętrzu pucharu, umieszczona była wielka kula najeżona kolcami. Rów sięgał fundamentów owej wieży.

— A gdyby tak dostać się do wnętrza? — powiedział Szu, gdyśmy stanęli przed budowlą. — Może udałoby się zakłócić działanie jakichś urządzeń w taki sposób, aby dać Niewidzialnym do zrozumienia, że chcemy nawiązać z nimi kontakt. Co o tym myślisz, Jaro?

— Myślę, że masz rację. Nie ma co dłużej bawić się w chowanego. Wątpię jednak, aby udało nam się dostać do wnętrza wieży. Trudno też mówić o programowym zakłócaniu pracy aparatury, gdy nie znamy jej przeznaczenia ani zasad funkcjonowania. Można tylko działać na ślepo licząc, że stopniowo czegoś się dowiemy. Niestety, na szybką reakcję można liczyć tylko wówczas, gdy nie będzie to głaskanie, lecz kąsanie. Mamy pistolet laserowy…

— Jeszcze tego nam brakuje! — przerwała mu z oburzeniem Zoe. — Chcecie spowodować jakieś trwałe uszkodzenia?! Przecież oni to potraktują jako wrogi akt. Jestem zdecydowanie przeciwna tego rodzaju wyczynom.

— Trzeba jednak znaleźć jakiś sposób wyjścia z impasu — odparł Szu jak zwykle spokojnym i rzeczowym tonem. — Coś, co skłoni ich do ujawnienia, kim są i jakie mają wobec nas zamiary.

— Nie możemy być tylko obiektem manipulacji — podjął Jaro. Bierność nie prowadzi do niczego. Musimy śmiało eksperymentować. Tylko obserwując reakcje na nasze bodźce dowiemy się czegoś o siłach kierujących tym światem. A że nie stać nas na mozolne gromadzenie faktów i czasu mamy bardzo mało, muszą to być bodźce dostatecznie silne, zmuszające do szybkiej i czytelnej reakcji.

— Ale nie aż tak drastycznymi środkami — nie ustępowała Zoe.

— Może mamy rysować na piasku serduszka? — zakpił niezbyt taktownie Dean. Wyglądało na to, że dyskusja przeradza się w jałowy spór.

— Wszyscy macie po trosze rację. Sprawa jest zbyt ważna, aby podejmować pochopne decyzje. Proponuję, abyśmy wrócili do niej jutro — wyszłam z kompromisowym wnioskiem. — Jesteśmy już zmęczeni. Trzeba wypocząć. Zaraz zacznie się ściemniać.

Wniosek mój został przyjęty. Ułożyliśmy się pokotem w pobliżu wieży i zaraz zmorzył nas sen.

Tym razem spaliśmy aż dziewiętnaście godzin. Ale nie to było najważniejsze. Śnił nam się wszystkim jednakowy sen, w którym każdy z nas brał bezpośredni udział.

Znajdowaliśmy się w wielkiej, nakrytej czarną kopułą sali. Otaczały nas jakieś dziwaczne postacie o tułowiu podobnym do gruszki, bez nóg i głowy. Jak z ciała ośmiornicy wyrastał z niego rój cienkich, połyskliwych macek. Istoty krążyły wokół nas, błyskały nam w oczy okrągłymi, świecącymi tarczami, otaczały nasze ciała zwojami przewodów. Nie byliśmy w stanie poruszać ani ręką, ani nogą. Chwilami wydawało się nam, że lecimy gdzieś w przepaść. Ogarniał nas strach aż do utraty przytomności. Czasami na krótką chwilę paraliż niektórych mięśni ustawał. Mogliśmy poruszać głową, oczami, wydawać słabe okrzyki.

Najdziwniejsze jednak było to, że po przebudzeniu stwierdziliśmy całkowitą zbieżność wszystkich szczegółów dostrzeżonych w owych „snach”. Na przykład Zoe, gdy owe macki poczęły opasywać jej ciało, krzyknęła:

— Czego ode mnie chcecie?! Pokażcie się wreszcie! Kim wy jesteście? A po chwili:

— Już nie wytrzymam! Wówczas Szu zawołał:

— Zoe! Jesteśmy tu, obok ciebie! Wszyscy słyszeli te okrzyki.

Czy przeżycie owo mogło być snem?

Wydawało się to coraz bardziej wątpliwe. Realność odczuwania wrażeń posunięta była zbyt daleko.

Jaro i Szu postanowili jeszcze raz obejrzeć dokładnie teren otaczający wieżę i sprawdzić, czy Niewidzialni nie pozostawili jakichś śladów swej wizyty. Dean i Ast poszli z nimi. Ja zostałam z Zoe, która po przeżyciach „sennych” czuła się bardzo osłabiona i nie chciała się nigdzie ruszać.

— Mam ci coś do powiedzenia — oświadczyła przełączywszy radiotelefon na selektywną łączność. — Od tygodnia coś niedobrego dzieje się ze mną. Jestem chyba w ciąży.

Nie wiedziałam, jak zareagować. W normalnych warunkach byłaby to radosna nowina, ale w naszej obecnej sytuacji…

— Naprawdę? — zapytałam niezbyt sensownie.

— Pewności nie ma. Początkowo myślałam, że to jakieś zaburzenia hormonalne, ale objawy są typowe. Jestem przerażona!

— Bez paniki! Jeśli dopiero tydzień temu się zorientowałaś…

— Niestety, objawy są takie, jakbym była w czwartym miesiącu. A przecież jeszcze tydzień temu niczego nie zauważyłam.

— Wybacz, że zapytam: czyje to dziecko?

Na twarzy Zoe pojawiło się zdumienie pomieszane z lękiem.

— Jak to czyje? Niczyje. I to jest najokropniejsze!

— Więc ty nie wiesz? Więc ty…

— Nie wiem. Nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego, w jaki sposób… To jest właśnie najbardziej przerażające.

— Jeśli istotnie tak jest, jak mówisz, jeśli byłby to skutek jakichś zabiegów… dokonywanych przez Niewidzialnych— wstrząsnął mną dreszcz. — Ale czy w ogóle istnieje taka możliwość? Przecież te istoty to nie tylko inny gatunek! To zupełnie inna, odrębna droga ewolucji.

— Tak! — podchwyciła Zoe. — Z punktu widzenia biologicznego skrzyżowanie gatunków zupełnie wykluczone. Ale niestety są inne możliwości. Długo nad tym myślałam. To byłoby straszne…

— To znaczy co?

— Partenogeneza. Albo jeszcze coś gorszego… Niestety, nie mamy możliwości przeprowadzenia badań.

— Co sygnalizuje MC?

— W porządku. Nie zmienił barwy. Nie ma patologicznych odchyleń. Obraz typowy dla ciąży.

— Powiedziałaś „coś gorszego”. Jeśli nie guz, to o czym myślałaś?

— Zastanawiałam się, czy to nie może być jakiś pasożytniczy twór lub klonowanie. Przeszczep, co prawda, powinien być odrzucony, ale, niestety, przy odpowiednim poziomie biotechniki można do tego nie dopuścić. Z tego, co Urpianie dokonali na Temie, wynika, że w inżynierii genetycznej wyprzedzili nas znacznie. W podstawowych substancjach biosfera ziemska nie różni się zresztą aż tak bardzo od temiańskiej i urpiańskiej, aby można było kategorycznie wykluczyć taką możliwość. Produkty spożywane przez Temidów mogą służyć i nam, a jadłospis Urpian sprzed paru tysięcy lat nie odbiegał chyba zbytnio od naszego.

Zoe mówiła to spokojnym, rzeczowym tonem, jakby brała udział w naukowej dyspucie dotyczącej interesującego przypadku z praktyki medycznej, a nie jej samej. Tylko raptowne, chwilowe ściągnięcie brwi lub krótkotrwałe, nerwowe zaciśnięcie palców mogły świadczyć, z jakim wysiłkiem stara się panować nad sobą.

Chciałam jej powiedzieć, że nie ma żadnych dowodów, aby przypisywać Niewidzialnym cechy biologiczne Urpian, ale właśnie wrócił Dean. Za nim szli Jaro, Ast, Szu.

— Trzeba podjąć decyzję, jakimi środkami chcemy zmusić Niewidzialnych do ujawnienia, kim są — powiedział Dean, zwracając się przede wszystkim do Zoe jako głównej oponentki. — Dalsze czekanie nie ma chyba sensu.

— Słuchaj, Dean! — rozpoczęłam. — Czy wiesz, co się dzieje z Zoe?

— Co ma się dziać?

— Niektóre objawy zdają się wskazywać, że będzie miała dziecko.

— Dziecko? — Dean zmarszczył brwi.

— Skąd? Z kim? — zdziwiła się Ast.

— Otóż to!

— Nie rozumiem. Wiesz chyba, kto jest ojcem?

— Nie wiem. Nie potrafię nawet w przybliżeniu określić, kiedy to się stało. W kosmolocie nie było jeszcze,żadnych oznak, a teraz wygląda na to, że minęły już trzy miesiące.

— Trzy miesiące?! — zdziwiła się Ast.

— Tak. Jeśli, oczywiście, wszystko normalnie przebiega.

— Możesz chyba określić dolną granicę czasu?

— Jedenaście dni temu.

— A mówiłaś, że objawy wskazują na trzeci miesiąc!

— Tak. I to jest właśnie najokropniejsze!

— Może nowotwór?

— Wykluczone! MC nie zmienił barwy — zaprzeczyłam stanowczo. — Żadnych pro-cesów chorobowych w organizmie Zoe nie ma.

— Trzeba czekać — stwierdziła Ast.

— To mnie najbardziej przeraża. Astrobolid przyleci dopiero za pięć miesięcy. Jeśli dziecko urodzi się wcześniej… Uświadomiłam sobie, że oznaczałoby to zarówno śmierć Zoe, jak i dziecka. Przecież o tym, aby mogła zdjąć skafander, nie było mowy.

To samo myślał Szu.

— A więc wszystko przemawia za przyśpieszeniem akcji — powiedział krótko.

— Nie wiem. Boję się, że popełniamy błąd… — podjęła Zoe niepewnie i urwała.

— Jeśli są to istoty dostatecznie rozumne, a za takie możemy chyba je uważać, z pewnością potrafią pojąć, o co nam chodzi — argumentował Dean.

— Potrafią pojąć… — powtórzyła Zoe. — Może tu właśnie popełniamy błąd. Może rzecz w tym: kim jesteśmy dla nich? Chcemy się z nimi dogadać… Czy królik doświadczalny jest w stanie dogadać się z badającym go biologiem? Może uratowano nas tak, jak ratuje się rzadki okaz przyrody, aby poddać go badaniom in vivo.

Szu patrzył z uwagą na Zoe.

— Myślisz, że twoja ciąża to ich eksperyment?

Zoe nie odpowiedziała. Czułam, że wolałaby nie wracać do tej sprawy.

— Ona podejrzewa, że to sprawka Urpian — wyjaśniłam, nic rozwijając tematu.

— Urpian? — powtórzyła z powątpiewaniem Ast. — Gdyby tu byli Urpianie, na pewno nie byłoby kłopotu z kontaktem. Spójrzmy prawdzie w oczy: kto z nas jeszcze tak naprawdę wierzy, że spotkamy tu Urpian. Jeśli nie wyginęli w walce z gospodarzami tego świata, to z pewnością wyemigrowali gdzieś dalej. Tu działają tylko automaty. Gdzie się obrócić wszędzie tylko one. Kim są istoty myślące, które stworzyły ten świat automatów? I gdzie one są? Przecież nikt nie myśli, aby naprawdę były niewidzialne. Kto włada tymi automatami? A może same sobą i dlatego nie potrafimy się z nimi dogadać. To nie tylko mój pogląd. Tak samo myśli Szu. Powtórz im to, co mi mówiłeś.

Szu spojrzał na Ast jak uczeń wywołany do tablicy i stwierdził lakonicznie:

— Obawiam się, że jeśli byłoby tak rzeczywiście, może dzielić nas przepaść nie do przebycia.

— Chyba przesadzacie — zaoponował Dean. — Czy naprawdę myślicie, że te maszyny rządzą się same? Czy w ogóle może istnieć społeczność sztucznych organizmów? Powiedz, Jaro, ty się chyba znasz na tym najlepiej.

— Teoretycznie nie jest to niemożliwe. Jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku przebadano dość rzetelnie ten problem za pomocą komputerowego modelowania. Nie wiemy jednak, czy i gdzie takie cywilizacje rzeczywiście istnieją.

— To znaczy, jeśli tu, w Układzie Tolimana… — podchwycił z przejęciem Dean. — Byłoby to odkrycie na skalę epokową!

— Z pewnością.

— Czy ty też podejrzewasz, że tym światem rządzi sztuczna inteligencja? Jaro skinął twierdząco głową.

Podszedł do wieży i dotknął gładkiej, wypolerowanej powierzchni podstawy.

— Bez prób i doświadczeń nie zdobędziemy pewności. Może to istotnie bard/o prymitywny i brutalny środek — zakłócić pracę tego zespołu — jednak… Sięgnął po pistolet.

— Nie! Nie! — zawołała gwałtownie Zoe, wyczuwszy palcami na ekranie plastycznym ruch konstruktora.

— Czy potrafimy odróżnić działanie myślącej maszyny od działania istoty żywej? — zapytał Szu. Jaro przekładał pistolet z ręki do ręki.

— Nie wiem — powiedział po dłuższej chwili. — Spróbujmy się zastanowić. Sztuczna sieć może działać na podobnej zasadzie jak układ nerwowy organizmu żywego. Ale świat myślących maszyn na pewno, zgodnie z ekonomią środków, będzie miał inną budowę, inną strukturę systemową niż świat istot żywych. Myślę, że owe mózgi sztuczne nie potrzebują się poruszać, nie wymagają przemieszczenia w przestrzeni. Wystarczy, że będą otrzymywały meldunki od przyrządów spełniających funkcję zmysłów i wydawały polecenia innym, zdalnie sterowanym automatom wykonawcom. Takie mózgi w ogólnych zasadach swego funkcjonowania nie różniłyby się niczym od mózgów istot żywych. Byłyby świadome siebie. Można nawet wyobrazić sobie, że cała planeta jest po prostu jednym takim organizmem wyposażonym w tysiące zmysłów i rąk. Niektóre z tych rąk — przeznaczone do transportu surowców — to właśnie mogły być spotkane przez” nas pojazdy. Nie widzimy gospodarzy planety, ponieważ gospodarz jest jeden. Jeden — dla całej planety.

— To byłoby cudowne nawiązać kontakt z taką istotą! — wtrącił z westchnieniem Dean. Szu nie podzielał jednak jego entuzjazmu.

— Psychikę ludzką i motywy naszego działania potrafią pojąć chyba tylko istoty naprawdę żywe. Jakimi motywami kierowałoby się społeczeństwo inteligentnych automatów czy ów planetarny sztuczny supermózg?

— Nie wiem. Nie umiem na to odpowiedzieć — rzekł Jaro. — Sądzę jednak, że nie ma uzasadnionych powodów, abyśmy nie mogli spróbować różnymi sposobami skłonić gospodarzy czy gospodarza planety do ujawnienia swego oblicza. Zawiedzie jeden sposób, trzeba spróbować sposobu drugiego. W końcu na pewno potrafimy czegoś się dowiedzieć. Od tego mamy własne mózgi, aby wymyślić takie pytanie, na które zapylany będzie musiał odpowiedzieć w sposób taki, że pozwoli to rozstrzygnąć nasze wątpliwości.

— No to spróbujmy — skapitulowała nie bez wewnętrznego oporu Zoe. — Jeśli ten sposób uważasz za najlepszy…

— Na sygnały i znaki nie było odpowiedzi. Może takie ukąszenie coś pomoże. Odszedł na odległość stu kroków i podniósł w górę pistolet. Wstrzymałam oddech.

Ale Jaro nie strzelał. Stałam najbliżej niego i widziałam, że twarz jego pobladła i usta poczęły drżeć.

— Co ci jest, Jaro? — zawołałam.

— Nic… Nic… — wyszeptał. — Już przechodzi. To po prostu nerwy. Wycelował w najdłuższy, cienki jak palec pręt, rysujący się wyraźnie na tle żółtawego nieba.

Nagle zrobiło się jakby jaśniej.

— Patrzcie! — usłyszałam okrzyk Ast. Nie wiem sama, dlaczego spojrzałam w górę.

Tuż nad nami świeciła wielka chmura, kłując białością w oczy.

— Uciekajcie! — krzyknął Jaro.

Było już jednak za późno. Chmura opadła niezmiernie szybko w dół i spowiła nas ze wszystkich stron. Przed chwilą Widziałam obok siebie Jara, teraz otaczała mnie oślepiająca jasność. Nie dostrzegałam nawet własnych dłoni, choć zetknęły się z szybą hełmu.

— Dean! Dean! Gdzie jesteś? — zaczęłam wołać rozpaczliwie.

Ale nikt mi nic odpowiedział. Wideofon również nie działał. Czyżby owa świecąca mgła pochłaniała całkowicie fale radiowe? Ogarnęło mnie nagle osłabienie. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Czułam, że się zaczynam chwiać. Czyżby omdlenie? Ze splątanych myśli zdolna byłam wyłonić tylko jedną — że zapadam się jakby gdzieś w głąb planety.

Загрузка...