Jedna z większych pływających wysp, prawie doszczętnie zamieniona w plac budowy kilkunastu osiedli różnorodnych rozmiarów, otrzymała nazwę Nowej Afryki — na pamiątkę kontynentu w znacznej mierze opanowanego przez krzemowce. W tym czasie już tylko w równikowym centrum Czarnego Lądu mieszkali ludzie toczący desperacką walkę nie tyle o zwycięstwo, co przedłużenie pobytu na tej straconej placówce, by doczekać swojej kolejki przesiedlenia na Wenus.
Kompleks pospiesznie wznoszonych miast Nowej Afryki miał pomieścić wiele milionów ludzi. Kończyły budowę zespoły pompujące glomen: przezroczysą masę plastyczną, z której wytapiano klosz nakrywający całą konstrukcję. Za podstawę największego z tych miast wyjątkowo nie obrano kota, by lepiej wyzyskać linię brzegową z wcinającym się w ocean owalnym przylądkiem. Dlatego kształt klosza przypominał dwie elipsy skośnie nakładające się na siebie.
Radiogram Bandore poderwał na równe nogi budowniczych tego osiedla, gdyż dotyczył właśnie ich rejonu. Dobrze znana instrukcja nakazywała w ciągu kwadransa odizolować miejsce pojawienia się silikoków.
Tymczasem Bandore pozostał przy swojej „magicznej tablicy”, kierując akcją przez radio. Ze zmian barwy mieniących się pól, z falistych linii wykresów, z naelektryzowa-nych iskrzących wizjerów na bieżąco tworzył sobie w myśli wierny obraz tych zmian, jakie zachodziły na zagrożonym skrawku Nowej Afryki. Uczony miał już pewność, że sygnalizowane niebezpieczeństwo nie było fałszywym alarmem. Ognisko silikoków zajmowało zaledwie kilka arów powierzchni. Trzeba było jednak na miejscu stwierdzić, na ile przeniknęły w głąb. W najlepszym wypadku akcja ratunkowa wymagała wyjałowienia setek tysięcy ton ziemi. Należało liczyć się z możliwością przenikania drobnoustrojów dość daleko od właściwego obszaru ich niszczycielskich działań.
Flotylla sześciu dużych statków pasażerskich z gwizdem pruła atmosferę Wenus na pułapie kilku kilometrów, stale utrzymując się poniżej chmur. Nad skrajem Nowej. Afryki lecący przodem Bernard Kruk dal znak do lądowania. Trzeba było opuścić się na wyspę po zewnętrznej stronie najbliżej odlewanego klosza. Przed szeroką bramą wjazdową, w obecnym stanie budowy miasta nie zaopatrzoną jeszcze w śluzę i zespół urządzeń przepompowujących powietrze, zapowiedzianą stuosobową grupę operacyjną oczekiwały dwa autokary atomowe. Po gładkiej jak stół magistrali szybko podjechali do zagrożonego miejsca.
— Uwaga! Nie przekraczajcie grubej niebieskiej linii! — odezwał się niski bas w słuchawkach.
Bernard drgnął. Poznał glos Malleta. Lecz zanim mógł opanować zdziwienie, zanim zdążył w pełni uświadomić sobie, co musi odczuwać Tom, dawny Celestianin rozmiłowany w ludzkiej Ziemi i w ludzkiej kulturze, ujrzał jego samego.
Widok dostojnego starca z siwą czupryną, z oczami pałającymi gniewem, z ręką wzniesioną przez chwilę jakimś nieokreślonym gestem, musiał wstrząsnąć każdym. Teraz Bernard spostrzegł szeroki błękitny pas oddzielający zagrożony teren. Kierując wzrok wzdłuż tej linii łatwo było zauważyć, że stanowi ona luk obszernego koła.
Niedaleko od nich głośny syk nieustannie przeszywał powietrze. To zespół automatów, nieświadomych klęski tego nie narodzonego jeszcze miasta, lepił z uporem jego przezroczysty dach. Z rur przesuwających się kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią płynny glomen tryskał jednostajnym strumieniem, który z sekundy na sekundę zastygał, oddzielając coraz to nowe partie ziemi od szarego nieba nieustannie zasnutego chmurami.
Cały obszar wewnątrz niebieskiego koła obficie zlewano stężonym kwasem fluorowodorowym, którego olbrzymie cysterny, sprowadzone z Wyspy Nadziei, bez przerwy lądowały na rampach towarowych. Oddziały techniczne Komitetu Obrony Ludzkości, przeszkolone na Ziemi do akcji przeciw krzemowcom i wyposażone w specjalne skafandry chroniące organizm zarówno przed silikokami, jak i żrącym kwasem, dezynfekowały hektar za hektarem.
Grupa operacyjna Bernarda miała włączyć się do tej akcji. Na razie było to jednak zbyteczne, bo prace obronne nie wymagały wielu ludzi. Samorzutnie przybyłe z Wyspy Nadziei ekipy ratownicze, złożone przede wszystkim z kobiet i młodzieży, były zbyt liczne i miejscami sprawiały kłopoty organizacyjne. W tej sytuacji Bernard zastanawiał się nad odesłaniem swoich ludzi. Najpierw wszakże chciał lepiej poznać rozmiary inwazji krzemowców.
Wiadomości usłyszane od Toma były raczej uspokajające. Siedlisko silikoków w promieniu czterdziestu metrów zniszczono, wyparowując ziemię aż do dna wyspy. Na miejscu przeprowadzonej operacji powstało okrągłe jeziorko, a właściwie okno na ocean. Niegdyś pionierzy badań na Wenus także wycinali w tworzywie pływających wysp podobne stanowiska obserwacyjne, tylko znacznie mniejsze.
Rem stała mocno wparta nogami w ziemię, bokiem do wiatru, którego gwałtowny podmuch z łatwością mógłby ją obalić, uderzając w skafander niby w płaski prostokątny żagiel. Przytrzymując infralornetkę obiema rękami, z zaniepokojeniem wpatrywała się w horyzont.
Bernard, jakby wyczuwając jej zdenerwowanie, zapytał uspokajająco:
— Widnokrąg wolny? Powiedz, Rem.
Spojrzała na niego, to znów na wzburzony ocean, i rzuciła jakoś bezbarwnie:
— Czy ja wiem…
Bernard wziął infralornetkę z jej dłoni. Rzeczywiście: tam, gdzie wody i chmury łączyły się w jedno, ciemniała jakaś wąska kreska o niewyraźnych konturach.
— Czy to ląd? — spytała Rem.
Na Wenus, gdzie poza Ziemią Joersena nie było stałych lądów, nazywano tak pływające wyspy. Bernard odpowiedział:
— Niekoniecznie ląd. Czasami chmury odbijają się tak w oceanie, czasami mgła zagęszcza barwy na widnokręgu. Zresztą zaraz sprawdzę.
Poprawił przypięcie aparatu plecowego i już uczynił krok, aby oddaliwszy się uruchomić go, ale Rem szybkim ruchem chwyciła go za rękę.
— Czyś oszalał? W taką pogodę? — wskazała dłonią rozhuśtane bałwany, które z wściekłym hukiem wlewały się na brzeg.
— Kiedy ja nie chcę tam lecieć — bronił się. — Z wysokości stu metrów powinienem ustalić, czy to brzeg.
— Domyślam się, ale tego nie zrobisz — ucięła krótko.
W tej stanowczości Rem wydała się Bernardowi jeszcze piękniejsza niż zwykle.
— Nie zrobisz tego — ciągnęła — bo nie ma sensu narażać się. Poza tym musimy ustalić aktualne położenie Nowej Afryki w stosunku do innych wysp, naradzić się z Tomem i radą na Ziemi. Jest bardzo mało czasu na powzięcie decyzji.
Chociaż w warunkach planety wodnej walka z silikokami była prostsza, należało za wszelką cenę zapobiegać docieraniu ich na Wenus, gdyż pociągało to zbyt wiele niepowetowanych strat. A łatwo było tego uniknąć, gdyż tylko bardzo szczególne okoliczności pozwoliły krzemowcom wtargnąć na Jutrzenkę. Kiedy kulisy tej pożałowania godnej sprawy wyszły na jaw. Tom pienił się z gniewu.
Chyba nigdy nie widziano go tak wzburzonego. Zwykle zrównoważony, mówiący cichym, niskim głosem, teraz dawał upust swemu zdenerwowaniu. Rem słuchała jego słów przejęta i pełna wstydu. Bądź co bądź koordynowała akcję imigracyjną na Wenus. Choć Tom nie nadzorował działań Rem i na dobrą sprawę nie musiała mu się z niczego tłumaczyć, onieśmielał ją jako autorytet moralny. Czuła się winna, choć nadal nie wiedziała, w jaki sposób mogła zaradzić nieszczęściu oraz jakie środki ostrożności podjąć teraz, by nie powtórzyć błędów.
Tymczasem Mallet, który już trochę ochłonął, wysunął te same wątpliwości:
— Nie jesteśmy władni ani ograniczyć swobody podróżowania, ani kontrolować tras rakiet poza rejsami pasażerskimi. Karta Wolności jednoznacznie i raz na zawsze tego zabrania. Niezależnie od tego czas wielkiej próby narzuca zupełnie nowe, dawniej zbędne rygory, które każdy winien sam sobie narzucić. O problemie „dzikich” imigrantów wiedziałaś? — nagle zwrócił się do Rem.
— Tak — potwierdziła, siląc się na spokój. — Nie wydawało mi się to problemem sensu stricto, tylko serią odosobnionych przypadków. W myśl postanowień, które skonsultowałam z tobą, kosmoporty na Wenus, a także wszystkie prowizoryczne pola lądowań rakiet, zdezynfekowaliśmy kwasem RARC według ustalonych norm stężenia i dozowania.
— Mówisz o zabezpieczeniach technicznych, którym nie sposób zarzucić cokolwiek — odrzekł Tom już ze zwykłym opanowaniem w głosie. — Ale tu narosły kłopoty ludzkie, że tak powiem, więc zgoła odrębne. Jeśli wspomniałem o problemie, jaki stwarzają nie uzgodnione z nikim przeloty z Ziemi na Wenus, podejmowane na własną rękę, to nie z powodu ich masowości. Tutaj źle mnie zrozumiałaś. Chodzi o coś zgoła innego.
Nie liczba tych wypadków przeraża, tylko ich geneza i zaraźliwa aura, jaką stwarzają. Są tak bardzo symptomatyczne, że nie chcemy i nie możemy przejść nad nimi do porządku dziennego. Po krótkiej chwili Tom wyjaśniał:
— Ot, zatrzymajmy się na przykładzie pechowego pojazdu, który sprawił całe to zamieszanie. Kilkunastoosobowa rakietka. Czemu nie wylądowała albo w którymś kosmoporcie, w czym nikt by jej nie przeszkadzał, albo na jednym z prowizorycznych bez-obsługowych lotnisk należycie zdezynfekowanych? Zwróćcie baczną uwagę, na co narażała się załoga, omijając procedurę podyktowaną li tylko względami bezpieczeństwa. Już osiągnąwszy pobliże Wenus, pojazd nie zatrzymał się na kosmodromie satelitarnym ani nie wszedł samodzielnie na orbitę parkingową, by stamtąd wypatrzyć radarem miejsce do lądowania. Z brawurą piratów astronauci wtargnęli w chmury wprost z przestrzeni międzyplanetarnej, ryzykując zderzenie z innym statkiem powietrznym, utonięcie w oceanie, gdyby najbliższa wyspa była zbyt daleko, bądź wreszcie przebicie klosza któregoś z miast. Co za lekkomyślność!
Ber i Rem przytaknęli skinieniem głowy.
— Nie wiem, czy już były katastrofy wywołane taką brawurą, czy dopiero mamy się ich spodziewać — dorzucił Tom w zadumie. — Wprost trudno mi pojąć, jakiego sko-łowacenia umysłów mącącymi w głowach plotkami trzeba na to, żeby ludzie postępowałi jak szaleńcy. Powtarzam: kto im bronił wylądować w porcie rakietowym, komfortowo i bezpiecznie?
— Najgorsze, że to się powtarza — wyznała Rem z zatroskaniem. — Co mamy robić, żeby ktoś znów nie przywlókł silikoków jutro albo za tydzień?
— Właśnie powołuję komisję do wykrycia kanałów, jakimi siane są niepokoje i dezinformacja. Bo to nie są zjawiska przypadkowe! Zapraszam was do współpracy. Jesteście mi oboje bardzo potrzebni.
Meldunek o postępach penetracji krzemowców przerwał rozmowę.
Groźba, że silikoki wezmą górę nad ludźmi, kazała przedsięwziąć skrajne środki obrony. Pierwszy alarm podniósł Bandore, który śledząc wskazania „magicznej tablicy”, dostrzegł nieznaczny wzrost promieniotwórczości prawie całej Nowej Afryki, nie wyłączając jej partii brzegowych, najbardziej grożących dalszym rozwleczeniem zarazy. Ponieważ sieć kontrolna sprzężona z „magiczną tablicą” obejmowała samą powierzchnię wysp, należało niezwłocznie przedsięwziąć sondowanie aż do spodu. Już po kwadransie otrzymano wyniki z kilkunastu miejsc. Odpowiedź była jak najgorsza: mikroby rozeszły się spodem po znacznej części wyspy, wypychając pierwiastki radioaktywne ku powierzchni.
Wskutek niewielkiej grubości tych tworów substancji promieniotwórczych było tam tyle, że stężenie ich nie stanowiło groźby dla ludzi. Okoliczność ta jednak nie zmniejszała niebezpieczeństwa w razie rozpanoszenia się silikoków również na innych pływających wyspach. Wprawdzie sam wzrost radioaktywności nie mógł wypłoszyć stąd mieszkańców, jak nagminnie bywało na Ziemi. Nie istniała również obawa groźnych zaburzeń tektonicznych w obrębie planety, gdyż lądy nie przylegały do jej twardej skorupy. Jednak już sam fakt rozprzestrzenienia się krzemowców wykluczał możność zasiedlenia tych obszarów przez ludzi.
Z gruntu odrębne formy życia, antagonistyczne co do wymagań środowiskowych, musiały zwalczać się w każdym miejscu i czasie. Silikoki nie mogły żyć w temperaturach odpowiednich dla człowieka. Toteż w świecie ze swego punktu widzenia potwornie zimnym robiły wszystko, aby kosztem otoczenia, a często i biosfery, ogrzać siebie. Wykorzystały w tym celu potężny arsenał środków, o którym na razie zebrano tylko fragmentaryczne dane. Ale już one pozwalały zrozumieć niepodobieństwo jakiegokolwiek współbytowania ludzi z krzemowcami. Nie gardziły one również ludzkim organizmem jako terenem zamieszkania, a ponieważ był dla nich zbyt zimny, w wyniku skomplikowanych procesów fizykochemicznych powodowały szybko postępujące zwęglenie białka po zgonie ofiary, podwyższając temperaturę jej ciała do stu kilkudziesięciu stopni. Człowiek umierał, dosłownie spalając się.
Dotarcie tych intruzów na Wenus było dotkliwą klęską wskutek strat, jakie przyszło ponieść, uszczuplając i tak skąpy areał powierzchni osiedleńczej. Natomiast walka z nimi przebiegała znacznie łatwiej niż na Ziemi. Silikoki bowiem nie znoszą wody. Nawet w stanie wrzenia paraliżuje ona te drobnoustroje, które w glebie potrafią się otoczyć izolacyjną warstewką skutecznie chroniącą je przed chłodem. Na Ziemi opanowały wprawdzie podmorskie pokłady denne, nie wyłączając głębokich zapadlisk oceanicznych, ale zawsze wkraczały tam poprzez ląd. Tym sposobem mogły przesiedlać się z kontynentu na kontynent.
Tak jak wszędzie, w czasie podmorskiej wędrówki wyprowadzały pierwiastki promieniotwórcze z głębszych warstw ku górze, w tym przypadku osadzając je na dnie morskim. Przez to ogrzały oceany i zakaziły je na tyle, że wszelkie surowce biologiczne pochodzące z mórz nie nadawały się już do jedzenia pod żadną postacią. Przed przemysłem spożywczym stanęło trudne zadanie wielokrotnego zwiększenia produkcji czysto syntetycznej żywności. Nowe zakłady budowano już na Jutrzence, głównie w obrębie Wyspy Nadziei.
Poza Ziemią Joersena — był to rezerwat ścisły, nadal nie zagospodarowany wobec napastliwych wystąpień Towarzystwa Obrońców Przyrody Wenus — nie było na tym globie ani skrawka stałego lądu. Ponieważ głębokość wszechoceanu niemal wszędzie poza szelfami Ziemi Joersena przekraczała dwa kilometry, zarówno wtargnięcie silikoków w dno oceaniczne, jak ich przeniesienie się na dalsze wyspy natrafiało na spore trudności. Oba te przypadki były jednak do pomyślenia w pewnych okolicznościach. Bakterie krzemowe mogły zostać przeniesione z wyspy na wyspę przez pływające ciała stale. Jeszcze prawdopodobniejsze wydawało się zakażenie pokładów dennych jakąś grudką oderwaną od podłoża i swobodnie opadającą w głębię, tym bardziej że nie wysuszone drewno niektórych krzewów wenusjańskich tonęło, podobnie jak na Ziemi dereń i różne inne gatunki.
Po oceanie przewalały się jeszcze długie fale. Sztorm jednak ustał. Tom, Rem i Ber odetchnęli z ulgą. Szalejąca bowiem od kilku godzin wichura stwarzała groźbę rozwleczenia silikoków jednym z wymienionych sposobów. Tom ujął nerwowo maleńki głośnik nadajnika radarowego.
— Czekamy na telewizyjne przekazanie mapy. Wszak nie ma czasu do stracenia — podniósł głos.
Upłynęła jeszcze dłuższa chwila, nim przed telewizorem, mającym kształt metalowego pręta z nawiniętą siatką przewodów, zadrgało powietrze. Pole sił zastępujące ekran rozbłysło zarysami wysp, z początku niewyraźnymi. Po kilku sekundach obraz okrzepł na tyle, że pozwalał rozeznać się w położeniu.
Każda poważniejsza wichura mocno spychała wyspy głównie w kierunku równoleżnikowym. A ostatnio w tym rejonie planety jeden sztorm gonił drugi. Dlatego trudno było przewidzieć, co aktualnie sąsiadowało z Nową Afryką.
Tymczasem na telewizyjnej mapie obszar okalających ją wód był na ogół czysty. Jeśli nie liczyć Wyspy Einsteina, która znacznie przybliżyła się do niej, najbliższe płynęły o trzysta kilkadziesiąt kilometrów.
— Lepiej, niż przypuszczałam — rzuciła Rem. — Ale co zrobimy z tym drobiazgiem? — wskazała ręką Wyspę Einsteina. — Jest widownią zbyt frapujących badań biologicznych, abyśmy jej się pozbyli z lekkim sercem. A tak blisko stad…
Milczeli.
Tom pomyślał, że z lekkim sercem nie oddaje się ani piędzi ziemi w Układzie Słonecznym. A cóż dopiero ziemi na Wenus, ziemi pływającej, tak skąpo przez naturę wyprowadzonej na światło z zatopionych wodą czeluści; ziemi, która teraz miała być ocaleniem dla ludzkości.
Powiedział wolno, jakby z wysiłkiem:
— Trzeba powiadomić biologów prowadzących tam badania, aby się wycofali. Natychmiast! Rem i Ber spojrzeli na Toma. Ciężko westchnął i Odpowiedział:
— W tej grze nie możemy żałować żadnej karty. Chodzi o ludzkość!