Rozdział czwarty

Karesh Var ścisnął wierzchowca piętami, by zmusić go do biegu, i wyprowadził swych ludzi na równinę. Daleko w przodzie widział sylwetkę czarnego okrętu rysującą się na tle białego lodu. Dostrzegał też maleńkie jak mrówki postacie na samym lodzie. Dlaczego ciągle tu wracali? Czego szukają?, zastanawiał się, gdy jego koń miarowo pokonywał dystans dzielący jeźdźców od brzegu.

Dwa lata temu w zatoce cumował taki sam okręt. Gdy Karesh Var zjawił się z setką ludzi, statek podniósł już kotwicę i odpłynął na północ. Koczownicy znaleźli w lodzie jedynie dziury, jak po kołkach namiotowych. On i jego ludzie rozkopywali lód przez pewien czas, ale nic nie znaleźli. To było dziwne.

Zbliżając się do brzegu, Karesh Var zwolnił. Uniósł rękę, nakazując dwudziestu podążającym za nim jeźdźcom, aby zrobili to samo. Omiótł lód spojrzeniem bystrych, ciemnych oczu. Wypatrzył tylko jednego Niebieskowłosego, niskiego mężczyznę o rozwidlonej błękitnej brodzie. Reszta to byli zwykli ludzie. Karesh Var poczuł zaniepokojenie. Legendy opowiadały o straszliwej broni Niebieskowłosych. O łukach, które raziły wrogów piorunami, wypalając w piersiach wojowników wielkie czarne dziury i rozbijających na kawałki napierśniki z brązu. O czarnych mieczach migoczących światłem błyskawic i przecinających metal równie łatwo, jak drut przecina ser. Karesh Var nie miał ochoty mierzyć się z wrogiem uzbrojonym w tego rodzaju oręż. Problem polegał jednak na tym, że towarzyszący mu młodzi mężczyźni byli wojownikami. Uwielbiali walkę. Dawno już doszedł do wniosku, że brak im wyobraźni.

– Pojechalibyśmy za tobą nawet do piekła, Kareshu – zapewnił go kiedyś młody Jiang. Uśmiechnął się wówczas i poklepał chłopaka po ramieniu. Młodzi uwielbiali takie próżne gesty, albowiem wierzyli w nieśmiertelność. Byli przekonani – podobnie jak on sam, kiedy był w ich wieku – że moc wypełniająca ich żyły nie wygaśnie nigdy. Chełpili się swą siłą, a nawet drwili ze starszych mężczyzn, którzy nie potrafili już utrzymywać się w siodle tak długo ani polować równie skutecznie jak oni. Zupełnie jakby owi mężczyźni zestarzeli się z własnej woli albo pozwolili, żeby wiek pozbawił ich sił.

Młodzi jeźdźcy podążający za Kareshem Varem pragnęli zaatakować Niebieskowłosych, zabić ich i w ten sposób okryć się chwałą w wiosce. Karesh Var również z chęcią pozbawiłby ich życia, bo czyż to nie oni ściągnęli na świat katastrofę? Czyż nie oni przywołali lód i ogień? Nie chciał jednak poprowadzić swych jeźdźców do bitwy, która skończyłaby się ich rzezią.

Gdy głowę wypełniły mu te posępne myśli, ujrzał nagle dwóch mężczyzn zmierzających w ich stronę. Żaden z nich nie był Niebieskowłosym. Karesh Var ściągnął wodze, by na nich zaczekać. Jeden z nieznajomych był wysoki, a długie, ciemne włosy związał sobie w kucyk. Nie nosił zbroi, ale u pasa miał krótki miecz, a w lewej dłoni trzymał zdobny złoty łuk. Karesh Var przymrużył powieki. Mężczyzna nie miał kołczanu. Przeniósł spojrzenie na drugiego wojownika. Ten był niższy i bardziej krępy, a w prawej dłoni dzierżył krótki toporek o jednym ostrzu.

Za plecami tych dwóch widać było jedynego Niebieskowłosego, który nadal nie opuszczał lodu. Trzymał w rękach małą szkatułkę, z której zwisały błyszczące druty. Karesh Var miał wrażenie, że na lodzie ustawiono świecące jasno lampy. Słyszał też odległy dźwięk, przypominający brzęczenie roju pszczół.

Wyższy z dwóch mężczyzn zatrzymał się w odległości około dwudziestu kroków od jeźdźców. Drugi usiadł na głazie i zaczął ostrzyć topór osełką.

Wysoki mężczyzna wydobył miecz i dotknął jego sztychem zmarzniętej ziemi równiny. Potem przeciął drogę jeźdźcom, kreśląc na ziemi wąską linię. Następnie schował miecz i uniósł swój zdobny łuk.

Karesh Var był bystrym człowiekiem. Nigdy nie zazdrościł innym myśliwym, nawet w młodości, gdy nie dorównywał im jeszcze umiejętnościami. Wolał ich obserwować, uczyć się od nich. Dzięki temu potrafił docenić zdolności człowieka, którego miał naprzeciwko siebie. Stawił on czoło dwudziestu wojownikom, nie uciekając się do otwartych gróźb. Jednym prostym gestem jasno wyraził swoje intencje. Narysował linię, stworzył granicę. Łatwo było to zrozumieć. Każdego, kto ją przekroczy, czekały poważne konsekwencje. Karesh Var był dumny, ale nie arogancki. Nie musiał nic nikomu udowadniać. Niektórzy z jego bardziej lekkomyślnych towarzyszy natychmiast zaatakowaliby nieznajomego. Wyczuwał narastający gniew otaczających go jeźdźców. Przyjrzał się bez słowa obu mężczyznom. Sprawiali wrażenie całkowicie spokojnych. Nie okazywali strachu. Nasunęło mu się kilka możliwych wyjaśnień. Po pierwsze, gdzieś tu mogli być ukryci wojownicy, którzy rzucą się do ataku, gdy tylko koczownicy podjadą bliżej. Karesh Var omiótł wzrokiem równinę. Nie było tu takich ludzi, chyba że wykopali sobie kryjówki w glebie tundry. Po drugie, obaj obcy mogli być głupi albo nieświadomi tego, że koczownicy nienawidzą Niebieskowłosych. Nie sprawiali jednak wrażenia głupców, a nakreślenie na ziemi linii było sprytnym posunięciem. Została tylko jedna możliwość. Byli spokojni, ponieważ nie mieli powodu do obaw. Wiedzieli, że ich broń poradzi sobie z jeźdźcami. Karesh Var uśmiechnął się, gdy przyszła mu do głowy jeszcze jedna ewentualność. Być może chcieli tylko przekonać koczowników, że są wszechpotężni. To mógł być blef.

Karesh Var zsiadł z konia i podszedł do nakreślonej na ziemi unii. Potem spojrzał na wysokiego mężczyznę i rozpostarł otwarte dłonie. Twarz tamtego nie zmieniła wyrazu. Skinął jednak na koczownika, nakazując mu podejść bliżej. Krępy wojownik wstał z głazu i zatrzymał się obok nich, ściskając w dłoni topór.

– Po co tu przypływacie? – zapytał Karesh Var.

– Bo chcemy – odparł wysoki mężczyzna. Miał niski głos. Karesh Var spojrzał w jego ciemne oczy i nie zobaczył tam ustępliwości. Popatrzył na jego twarz. Miała ostre rysy, a w jego spojrzeniu nie dostrzegł nawet cienia strachu. To był wojownik. Karesh Var wyczytał to z każdej linii jego twarzy.

– Wtargnęliście na moją ziemię – oznajmił spokojnym tonem, nadal starając się wyczytać coś z twarzy tamtego.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Koczownicy nie posiadają ziemi na własność. Wędrują, dokąd zechcą, i zatrzymują się tam, gdzie zapragną. Zawsze tak było. Zwijacie namioty i podążacie za trąbowcami. Macie prawo jedynie do tego, co zdobędziecie w walce. Gdybym cię zabił, stałbym się właścicielem twojego namiotu, twoich kobiet i koni.

Karesh Var był pod wrażeniem. Zaimponowała mu nie tylko wiedza mężczyzny, lecz również jego spokój. Nadal nie padły żadne groźby. A łuk nie był gotowy do strzału.

Koczownik postanowił wyciągnąć z obcego coś więcej.

– Dlaczego narysowałeś linię na ziemi? – zapytał.

– Śmierć jest nieodwołalna – odparł wojownik. – Brzydzę się niepotrzebną przemocą. Wczoraj upolowaliście mamuta. Jego mięso nakarmi wasz lud. Wczoraj odnieśliście zwycięstwo nad głodem i śmiercią. Postąpilibyście mądrze, wracając do swych namiotów, żeby to uczcić. To, co może wydarzyć się dzisiaj, nie da wam powodów do radości.

– Tak sądzisz? Być może ja jestem innego zdania.

Mężczyzna potrząsnął głową.

– Nie wydaje mi się. Jesteś mądrym człowiekiem. Głupiec poprowadziłby swych ludzi do szarży i wszyscy by zginęli.

Powiedział to wystarczająco głośno, by jeźdźcy go usłyszeli.

– Uważasz, że mógłbyś zabić mnie i moich ludzi?

W końcu te słowa padły. Karesh Var poczuł, że narasta w nim napięcie. Trzymał rękę blisko myśliwskiego noża, gotowy do walki.

– Oczywiście – potwierdził mężczyzna. Dotknął kciukiem uchwytu łuku i natychmiast pojawiły się cztery struny tańczącego światła. Karesh Var był pod wrażeniem. Słyszał o straszliwej broni Niebieskowłosych, łukach strzelających piorunami.

– Ciekawa broń – zauważył koczownik, wspierając dłoń na rękojeści kościanego noża.

– Pora podjąć decyzję, koczowniku – rzekł mężczyzna. – Zaczynam marznąć.

Jego głos stał się nagle twardszy.

– W rzeczy samej, nieznajomy – zgodził się Karesh Var. Ściszył głos i podszedł bliżej. – Wydaje mi się, że nie brak ci rozumu, odpowiedz mi więc na jedno pytanie: jeśli wódz prowadzi swych ludzi na wyprawę wojenną i wraca, nie zdobywszy niczego, jak może nadal pozostać wodzem? Taki człowiek mógłby woleć narazić się na śmierć, żeby ocalić twarz. Czyż nie mam racji?

– To smutna prawda – przyznał mężczyzna. – Upolowaliście wczoraj mamuta. Jak długie są jego kły?

– Siedem stóp.

– Mój lud również produkuje z nich ozdoby. Dam wam za te kły trzydzieści sztuk srebra. Według moich obliczeń, to dwukrotnie więcej, niż dostalibyście od kupców za swoje zabawki i broszki.

Karesh Var rozluźnił mięśnie, uśmiechając się szeroko. Jeśli podzieli srebro między ludzi, z pewnością ich tym uspokoi.

– Zgoda – rzekł – pod jednym warunkiem.

– A mianowicie?

– Choć słyszeliśmy o łukach takich jak twój, nikt z nas nie widział ich w akcji. Może mógłbyś zademonstrować nam ich działanie?

Wojownik uśmiechnął się i Karesh Var wiedział, że go zrozumiał. Jeśli jego ludzie mieli się zadowolić srebrem, musieli ujrzeć dowód na to, że mają do czynienia z potężną mocą. Wojownik odsunął się o krok, odwrócił w prawo i uniósł łuk. Z broni wydobyła się biała błyskawica, która uderzyła w kamień leżący na równinie jakieś trzydzieści kroków na wschód od niego. Kamień eksplodował, tryskając w górę fontanną odłamków i pyłu.

– Robi wrażenie – przyznał Karesh Var. – Wyślę dwóch ludzi po kły.


Kwestor Ro zobaczył zbliżających się koczowników i przez chwilę przyglądał się Talabanowi i Probierzowi, którzy wyszli im na spotkanie. Potem przeniósł uwagę z powrotem na piramidy. Miał na głowie ważniejsze sprawy. Koczownicy byli specjalnością Talabana i kwestor Ro nie zamierzał marnować energii na rozważanie tego problemu. Wrócił do kwestii komunii. Druga skrzynka napełniła się już niemal całkowicie. Jej buczenie przycichło. Ale zajęło to prawie siedem godzin. To był bardzo niepokojący objaw. Załadowanie pierwszej skrzynki trwało tylko trzy. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że zostało w niej jeszcze trochę energii – ponieważ to ona napędzała Węża – tak wielka różnica musiała budzić obawy.

Lód pokrywał Białą Piramidę już od z górą siedemdziesięciu lat. Czy to możliwe, by jej moce zaczęły zanikać? Ta perspektywa niosła ze sobą wiele straszliwych implikacji i kwestor Ro nie był jeszcze gotowy jej rozważać. Pomyślał, że druga skrzynka była pusta już od bardzo dawna i mogła w niej nastąpić awaria. Nie wiedział, co się stało, i był tym rozgoryczony.

Obejrzał się za siebie, by spojrzeć na srebrzystą szalupę, która wiozła na brzeg już trzecią skrzynkę. W niej również nie było mocy i można było jej dotykać bez obaw. Gdy sześciu Vagarów przyniosło ją na miejsce, wręczył pierwszemu z nich szkatułkę, włożył na palce drewniane naparstki, wyciągnął złote przewody z drugiej skrzynki i podłączył je do trzeciej. Potem, równie ostrożnie jak poprzednio, wsunął tyczki w złote pierścienie i odsunął się na bok, pozwalając Vagarom przenieść skrzynkę na łódź.

Popłynął z nimi. Z pokładu Węża opuszczono liny. Przywiązano je do końców tyczek i marynarze wciągnęli skrzynkę na główny pokład. Kwestor Ro wspiął się na górę po sznurowej drabince i zatrzymał obok nich.

– Ostrożnie – ostrzegł. – Nie zbliżajcie się.

Skrzynka znalazła się nad relingiem. Odziany na czarno marynarz pociągnął za ramię wielokrążka i ładunek przesunął się nad pokład. Jedna z tyczek zawadziła o reling i skrzynka się przechyliła. Któryś z marynarzy podszedł instynktownie bliżej, unosząc ramiona, by powstrzymać jej upadek. Gdy tylko jego dłonie dotknęły drewna, nastąpił oślepiający błysk, któremu towarzyszyła fala gorąca. Po nieszczęśniku przebiegły błękitne płomienie. Wewnątrz jego ciała eksplodował ogień, który buchnął na zewnątrz przez oczodoły. Trzymający liny marynarze odskoczyli w tył, oparzeni falą gorąca. Skrzynka runęła na pokład, lądując na boku. Płonący marynarz nie zdążył nawet krzyknąć. Jego zwęglone ciało upadło na skrzynkę. W powietrzu rozszedł się smród spalonego mięsa. Przerażeni ludzie zamarli w bezruchu. Kwestor Ro był wściekły. Wziął w rękę linę, owiązał nią trupa i ściągnął go ze skrzynki.

Ekipa Vagarów wdrapała się na pokład. Oni również zastygli, oszołomieni, gapiąc się bez słowa na ciało. Płomienie jeszcze nie dogasły. Ubranie zabitego ciągle się tliło.

– Ruszać się! – ryknął kwestor Ro. Vagarzy założyli naparstki i wyprostowali skrzynkę. Kwestor Ro zastąpił tyczki nowymi i rozkazał ludziom zanieść ją na rufę. Potem przyjrzał się jej uważnie w poszukiwaniu dziur albo pęknięć. Nie znalazł żadnych. Vagarzy schowali skrzynkę w większym pojemniku, wyłożonym ołowiem, i zanieśli pod pokład, do magazynu.

Leżały tam dwa okrwawione kły mamuta, co spotęgowało irytację kwestora Ro. To pomieszczenie było również jego pracownią i nie był zadowolony, że znalazł tu coś takiego, zwłaszcza że kły rzucono bezceremonialnie na biurko i krew pobrudziła część jego papierów.

– Zabierzcie je – rozkazał dwóm Vagarom. – Połóżcie gdzieś w kącie. I zetrzyjcie z nich krew – dodał.

– Tak jest, panie – odparł jeden z nich, kłaniając się nisko.

– I wyślijcie po Onquera – dorzucił jeszcze. – Czeka nas robota.

– Panie – odrzekł sługa, ponownie kłaniając się w pas. – Z żalem zawiadamiam cię, że Onquer nie żyje. Skonał, nim jeszcze wróciliśmy na statek.

Tego było już za wiele. Kwestor Ro poświęcił osiem lat na wyszkolenie Vagara. Teraz będzie musiał znaleźć nowego asystenta i marnować cenny czas na uczenie go rygorów pracy badacza.

Nie powiedział Vagarom nic więcej. Ruszył ku swej kajucie.

Napełnili dwie skrzynki, a trzecia była już na miejscu. Ogólnie był to dość udany dzień.

Загрузка...