Rozdział piętnasty

Dom Methrasa znajdował się na wschodnich peryferiach miasta, blisko tartaków i jeszcze bliżej rzeźni, zbudowanej przed dwoma laty na starej łące. Sto lat temu ta dzielnica była bardzo popularna wśród Vagarów na dorobku, tych, którzy nie byli jeszcze bogaci, ale szybko pięli się w hierarchii klasy kupieckiej. Teraz stała się obskurna i podupadła, choć niektóre ze starszych domów były solidnie zbudowane, a czasem miały nawet marmurowe frontony.

Methras pokonał na piechotę cztery mile dzielące dom od portu i gdy tylko otworzył furtkę do ogrodu na zapleczu, zobaczył dwa konie przywiązane w cieniu za budynkiem. Był zmęczony i nie miał ochoty na towarzystwo. Gdy szedł ogrodową ścieżką, z domu wyszła postać w sukni z błękitnego atłasu. Matka zobaczyła go i wybiegła mu na spotkanie. Choć zbliżała się już do pięćdziesiątki, nadal była przystojną kobietą, choć już nie tak szczupłą jak kiedyś, a w jej blond włosach pojawiły się nitki siwizny. Pocałowała go w policzek.

– Witaj w domu, synu – powiedziała. Wzięła go za ramię i poprowadziła do środka.

– Kto przyjechał? – zapytał.

– Twój stary przyjaciel, który chciał cię przywitać po powrocie – odpowiedziała. – I jego wujek z drugiego brzegu Luanu.

Methras zatrzymał się w kuchni, nalał sobie trochę chłodnej wody z glinianego dzbanka i wypił ją jednym haustem. Potem spojrzał z uśmiechem na matkę.

– Cieszę się, że cię widzę. Dobrze wyglądasz. Czy to nowa suknia?

Odsunęła się od niego z szerokim uśmiechem i zakręciła wkoło. Gruba atłasowa tkanina uniosła się na chwilę w górę.

– Podoba ci się?

– Bardzo ci w niej do twarzy. Czy to znaczy, że znowu się zakochałaś?

– Po co ten sarkazm? – skarciła go łagodnie. – Uważasz, że jestem za stara na miłość?

– Wyglądasz na najwyżej dwadzieścia pięć lat – zapewnił. – Kim jest ten szczęściarz?

– To kupiec. Niedawno przybył z Pagaru. To interesujący mężczyzna. Bardzo zabawny i dowcipny.

– A ile ma lat?

– Pięćdziesiąt. Tak przynajmniej mówi. Podejrzewam, że w rzeczywistości niewiele brakuje mu do sześćdziesiątki. Ale nadal jest przystojny.

– Nie wątpię w to – odparł Methras. – A teraz powiedz mi, kto na mnie czeka?

– Nie chcesz, żeby to była niespodzianka?

– Nie lubię niespodzianek.

– Kiedyś je lubiłeś. Pamiętam, że jak byłeś małym chłopcem…

– Nie teraz, mamo – przerwał jej łagodnym tonem. – Kto jest w domu?

– Pendar. – Pochyliła się nad jego uchem. – Został bogaczem – wyszeptała. – Szkoda, że nie przyjąłeś jego propozycji i nie wszedłeś z nim w spółkę. Być może nadal mu na tobie zależy.

– Jestem tego pewien – odparł Methras z szerokim uśmiechem.

Jego matka poczerwieniała.

– Och, nie o to mi chodziło. Wiem, że Pendar… – Przerwała, szukając odpowiednich słów. -…woli towarzystwo młodych mężczyzn. Wiem też jednak, że wysoko ceni twoją opinię.

Methras pocałował ją w policzek.

– Oczywiście. Kocha mnie za mój intelekt.

– On potrzebuje… – zaczęła.

Methras uniósł rękę.

– Tylko nie mów „miłości dobrej kobiety”. Jesteś stanowczo zbyt inteligentna, żeby powtarzać takie frazesy.

– Chciałam powiedzieć, że potrzebuje przewodnictwa kogoś, komu mógłby zaufać. Ma talent do pieniędzy, ale łatwo ulega wpływom. Mógłbyś mu pomóc, Methrasie, i przy okazji sam się wzbogacić.

– Nie interesują mnie pieniądze ani władza – odparł. – Jestem żołnierzem i czuję się z tym szczęśliwy.

– Jesteś bardzo podobny do ojca.

– Za bardzo. A zarazem za mało – stwierdził ze smutkiem.

Wszedł do domu i skierował się do wielkiego salonu. W przejściu do frontowego ogrodu siedzieli dwaj mężczyźni. Pendar jak zwykle miał na sobie drogi, nieskazitelnie czysty strój: perłowoszarą tunikę i rajtuzy z grubego jedwabiu, a do tego buty z jaszczurczej skóry. Był wysoki, bardzo szczupły i nadal zachował chłopięcy wygląd. Włosy pomalował sobie w złote pasemka. Mężczyzna siedzący obok niego był silniej zbudowany. Miał szerokie bary, potężne dłonie i srebrnoblond brodę.

– Mój drogi przyjacielu – przywitał Methrasa Pendar. Podszedł zwinnym ruchem do żołnierza, uściskał go i pocałował w policzek. – Cieszę się, że cię widzę. Jak się czujesz?

– Dobrze, Pendarze. Kim jest twój przyjaciel?

– To nie do końca przyjaciel. Raczej wspólnik w interesach. To porządny człowiek. Można mu zaufać. Nazywa się Boru. Pochodzi z Banis-baya, plemienia, które mieszka nieopodal Studni Życia.

Boru wstał i podszedł do Methrasa, wyciągając rękę. Sierżant uścisnął ją krótko.

– Choć bardzo się cieszę na twój widok, przyjacielu – oznajmił Methras – muszę ci powiedzieć, że czuję się okropnie zmęczony i chciałem się po południu trochę przespać.

– Nie zajmiemy ci wiele czasu – zapewnił Boru. – Jak rozumiem, właśnie wróciłeś z dalekiej podróży.

– Tak. Popłynęliśmy na południowy lód. Wyprawa zakończyła się sukcesem.

– Co to znaczy? – zapytał Boru.

– Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy – odparł sierżant. – Moim zdaniem należy to uznać za sukces.

– Słyszałem, że na lodzie zginęli Vagarzy – zauważył Boru – a to, co znaleźliście, uczyni Awatarów potężniejszymi niż kiedykolwiek wcześniej. Niektórzy mogliby powiedzieć, że była to klęska.

– Żołnierz imperium by tak nie powiedział – stwierdził Methras.

– Mógłby powiedzieć – sprzeciwił się Boru. – Czasy się zmieniają. Klepsydra historii wkrótce się obróci. Niektórzy wierzą, że za kilka lat te miasta wrócą pod panowanie Vagarów. Jaki los czeka wówczas tych, którzy dochowają wierności dawnemu imperium?

Methras nie odpowiedział. Spojrzał na Pendara, ignorując Boru. Złotowłosy mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale żołnierz uniósł rękę i potrząsnął głową.

– Nic nie mów, przyjacielu. Lepiej, żebyś już poszedł. A kiedy wrócisz, przyjdź sam. Czego nie usłyszę, o tym nie mogę zameldować.

– On ma rację – potwierdził Boru. – Marnujemy tu czas.

– Nie, to mój czas marnujecie – warknął Methras. – Idźcie już.

Boru odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pendar zatrzymał się jeszcze na chwilę, nie wiedząc, co robić. Methras położył dłoń na szczupłym barku przyjaciela.

– Uważaj na siebie, Pendarze. Droga, którą wybrałeś, jest bardzo niebezpieczna.

Boru ma rację – powiedział cicho Pendar. – Dni Awatarów dobiegają końca. Gdy już zostaną obaleni, wszyscy ich przyjaciele i sojusznicy zginą razem z nimi. Nie chcę, żeby spotkała cię krzywda.

– Jak możesz wierzyć, że Vagarom pozwoli się na władanie ich miastami? Jeśli Awatarowie upadną, podbiją ich Erek-jhip-zhonad albo Patiacy. Zamienią tylko jednych panów na drugich. Nie mieszaj się do polityki, Pendarze. Ona cię zgubi.

– Ich miastami? – powtórzył Pendar. – Czy nie powinieneś powiedzieć „naszymi miastami”? A może awatarska krew wzięła w tobie górę? Jesteś mieszańcem, tak samo jak ja, rozdartym między dwiema rasami. Gdyby odkryto prawdę, nawet po tylu latach, czekałoby nas wyssanie na kryształach. Awatarowie nigdy nas nie zaakceptują. Nie oddam wierności ani życia ludziom, którzy pragnęliby mojej śmierci, gdyby tylko się dowiedzieli, jaka krew płynie w moich żyłach. Oni są naszymi wrogami, Methrasie. Pewnego dnia ty również to zrozumiesz.

– Nie wszyscy są wrogami. Jest jeszcze Talaban.

– Ach, tak – zgodził się Pendar z figlarnym uśmiechem. – Piękny Talaban. Nie daj się nabrać, mój drogi. On również należy do ich rasy bogów, a długie życie zawdzięcza śmierci Vagarów, wysysanych na kryształach wbrew ich woli.

– Powinieneś już iść – rzekł Methras.

Pendar skinął głową i włożył gruby, czarny płaszcz.

– Często o tobie myślę – powiedział. Methras ominął go i wyszedł w słoneczny blask późnego popołudnia.

Stał tam przez pewien czas, dopóki nie usłyszał, że obaj jeźdźcy się oddalili. Matka podeszła do niego, biorąc go pod rękę.

– Czy prosił cię, żebyś z nim współpracował? – zapytała.

– Tak.

– I zgodzisz się?

– Nie sądzę.

– Być może popełniasz błąd.

– Jeden z nas go popełnia – zgodził się Methras.

Przed Anu piętrzyło się wiele problemów. Sześciuset robotników przystąpiło do pracy nad piramidą w dobrych nastrojach, żartując sobie ze świecącego cały czas słońca. Po dziesięciu dobach, gdy po raz pierwszy nadeszło południe, samopoczucie Vagarów się zmieniło. Anu wyczuwał ich nerwowość. Dziwnie było pracować cały dzień, widząc na niebie niemal nieruchome słońce, a potem spać pięć godzin, by po przebudzeniu przekonać się, że słońce nadal stoi wysoko. To wywoływało nerwowość. Wielu robotników chorowało, inni zaś skarżyli się, że nie mogą spać. Ludzie stali się kłótliwi, a czwartego dnia jeden z nich rozwalił młotem czaszkę kolegi. Awatarski strażnik zabił mordercę. Oba ciała, uwolnione od działania magii skrzynki, zgniły natychmiast i pokryły je robaki. Świadkami sceny było chyba ze stu robotników i ten widok ich przeraził. Anu przekonał się, że przyśpieszenie czasu pociąga za sobą mnóstwo skutków ubocznych.

Chleb w kilka minut robił się czerstwy, a owoce gniły, nim zdążyli je wyjąć z beczek. Trawa rosła dwadzieścia razy szybciej. Jeśli ktoś chwilę zaczekał, mógł to zobaczyć na własne oczy. Anu w końcu poradził sobie z kwestią żywności, zwiększając moc skrzynki, tak by objęła również zapasy. Tę samą metodę zastosował w przypadku trawy i innych roślin w dolinie. Mimo to nastrój robotników wciąż się pogarszał. Około trzydziestu poprosiło już o zwolnienie i Anu zezwolił na to. Gdy kwestor następny raz spowolnił Taniec, by wpuścić do doliny transport z zapasami, wykorzystali okazję i wrócili do domu.

Za radą Shevana kazał też sprowadzić pięćdziesiąt dziwek i zbudował dla nich chaty na skraju doliny. Ich usługi były darmowe. Mężczyznom rozdano specjalne monety z wypalanej gliny. Kobiety zbierały je, by po ukończeniu służby zamienić je na prawdziwe pieniądze. To na pewien czas poprawiło nastroje. Potem jednak nadeszła dwudziestodobowa noc. Robotnicy znowu stali się kłótliwi i wybuchło kilka bójek. Jeden z nich popełnił samobójstwo. Te wydarzenia zaskoczyły Anu, lecz po pewnym czasie kwestor doszedł do wniosku, że światło słoneczne jest z jakiegoś powodu potrzebne dla właściwego funkcjonowania mózgu i bez niego ludzie popadają w depresję. Dlatego oprócz dziwek pozwalał teraz robotnikom na mocne trunki i narkotyki, a w wolnym czasie organizował dla nich tańce, konkursy oraz inne rozrywki.

Trzydziestego dnia ułożono wreszcie podstawę piramidy – wkopany głęboko w ziemię, idealnie równy kwadrat o boku długości siedmiuset pięćdziesięciu stóp. Anu zorganizował zabawę, pozwalając ludziom na wybór króla podstawy. Zwycięzcę – brygadzistę imieniem Yasha – udekorowano wieńcem laurowym i obniesiono wokół podstawy, na której następnie wypisano jego imię. Anu lubił Yashę. Był on wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną o szerokich barach. Miał gromki śmiech i był urodzonym przywódcą. Jego złożona z trzydziestu robotników brygada była zdecydowanie najlepsza ze wszystkich.

Shevan z uśmiechem przyglądał się temu korowodowi.

– Chyba nastrój się im poprawił, kwestorze – zauważył.

Anu skinął głową. Niemniej jednak prace nadal szły wolniej, niż się spodziewał, postanowił więc zmodyfikować system zmian. Od tej pory ludzie mieli pracować na trzy krótsze zmiany, nie na dwie dłuższe, a dla tych, którzy wykonają przewidziane zadania, wyznaczono nagrody.

– Ile bloków ustawiamy teraz w ciągu godziny? – zapytał Anu.

– Przed tygodniem było sześć, ale teraz zbliżamy się do dziewięciu – odparł Shevan. – Jest coraz lepiej, kwestorze.

– Musimy przekroczyć dwanaście. Jak sytuacja w kamieniołomach?

– Narzędzia zużywają się znacznie szybciej, niż przewidywaliśmy, kwestorze – przyznał z zakłopotaną miną Shevan.

– Mamy też problem z kołkami. Wygląda na to…

– Że drewno nie pochłania wody.

– Tak, kwestorze. Przewidziałeś to?

– Niestety, nie – odparł Anu ze znużeniem w głosie.

Kamieniarze wiercili w piaskowcu dziury, a potem wpychali w nie suche drewniane kołki. Po zalaniu wodą zwiększały one objętość i kamień pękał. W ten właśnie sposób powstawały prostopadłościenne bloki. Jednakże przyśpieszenie czasu z jakiegoś powodu wpływało na tempo wchłaniania wody przez drewno.

Anu podszedł niespiesznie do piramidy Gepha. To była pierwsza próba zbudowania nowego źródła mocy, podjęta przed siedemdziesięciu laty. Zakończyła się niepowodzeniem. Wiedział, że tak się stanie, gdyż wznoszono ją bez pomocy Muzyki. Teraz służyła mu jako źródło budulca. Robotnicy wydobywali z niej bloki, owiązywali je sznurami i opuszczali na ziemię, używając wielkich skórzanych worków z wodą jako przeciwwagi. Była to mozolna, niebezpieczna praca. Gdyby Anu miał do dyspozycji dwie skrzynki, mógłby wykorzystać zwiększoną moc Muzyki do zmniejszenia ciężaru bloków, miał jednak tylko jedną i musiał zachować jej energię na prace przy właściwej piramidzie.

Po lewej stronie, blisko bariery mgły, którą otoczył dolinę, doszło do jakiegoś zamieszania. Anu i Shevan pobiegli ku miejscu, gdzie zgromadziła się grupa robotników.

Na ziemi leżał bardzo stary człowiek. Jego kończyny drżały. Ciało więdło na oczach gapiów, skóra zaś stawała się wyschnięta, a potem odchodziła od kości niczym zużyty papirus.

– To był Jadas – wyszeptał jeden z mężczyzn. – Nocą przeszedł przez mgłę, żeby spotkać się z żoną.

Anu podszedł bliżej.

– Uspokójcie się! – zawołał. – Wszystkich was ostrzegano przed magią, której tu używamy. Mówiłem wam, że przejście przez mgłę będzie oznaczało śmierć.

– Jesteśmy więźniami! – krzyknął inny Vagar.

Nieprawda – zaprzeczył kwestor. – Przyjmując was do pracy, mówiłem wam o ryzyku. Każdy, kto chce, może odejść, gdy nadejdą dostawy i mgła zostanie rozproszona. Jestem Anu. Nigdy nie kłamię. Ten człowiek był głupcem. Na świecie jest wielu głupców. Ostrzegano go przed niebezpieczeństwem, ale nie chciał w to uwierzyć.

– A co się stanie, jeśli magia zawiedzie? – zawołał pierwszy z robotników. – Wszyscy możemy skończyć jak Jadas.

– Dajcie spokój, chłopaki – odezwał się Yasha, król podstawy, wchodząc pomiędzy robotników. – Wszyscy słyszeliście, co mówił Święty. On nie jest kłamcą. Osobiście nie mogę się doczekać chwili, gdy wrócę do domu z ośmioma tysiącami srebrników. Wybuduję ten cud dla Anu, a potem kupię sobie dom. Nie zbuduję. Kupię! Będę sobie siedział w cieniu i popijał dobre winko. A na kolanach będzie mi siedziała najładniejsza kurwa w Egaru.

– Wszyscy możemy tu zginąć, Yasha! – sprzeciwił się pierwszy z robotników.

– Jak chcesz, to giń, Podri. Ja przeżyję i będę bogaty. A teraz pochowajmy ten worek kości i wracajmy do roboty przy cudzie.

– Naprawdę wierzysz, że jesteśmy bezpieczni? – zapytał inny mężczyzna.

– Bezpieczni? – powtórzył z chichotem Yasha. – Bezpieczni? Kiedy to robotnicy bywali bezpieczni? Ale za osiem tysięcy srebrników mogę się pogodzić z niewielkim ryzykiem. Czy jestem zabezpieczony przed magią Święty? – zapytał.

– Jesteś. Masz na to moje słowo – zapewnił Anu.

– To mi wystarczy – stwierdził Yasha. – A teraz idę poszukać najmniej brzydkiej kurwy.

Oddalił się. Głowę nadal zdobił mu wieniec laurowy. Tłum się rozproszył. Kości Jadasa rozpadły się w pył, który uleciał z wiatrem.

– To dobry robotnik – zauważył Shevan.

– Tak – zgodził się Anu, choć bez przekonania. Zastanawiał się już nad tym, w jaki sposób przyśpieszyć pochłanianie wody przez kołki.

Ogrodnik klęczał na starej poduszce w blasku słońca, z uwagą pieląc skalny ogródek. Było południe i jego szyję chronił przed żarem wystrzępiony słomiany kapelusz o szerokim rondzie. Ogródek pełen był jaskrawych kwiatów: jasnoróżowej naradki, złocistej smagliczki, białych i żółtych dzwonków z ich delikatnymi, opadającymi kwiatkami. Ogrodnik sprawdzał ukorzenienie miedzianym widelcem, wydłubując chwasty zręcznymi palcami. Po chwili wrzucił zielsko do brezentowego kosza i przeszedł wyżej, by kontynuować pracę wśród wonnej macierzanki, rosnącej pod tylną ścianą ogrodu. Trudził się z bezgraniczną cierpliwością człowieka żyjącego w harmonii z ziemią. Nie wyrywał brutalnie chwastów, by nie uszkodzić korzeni roślin, które chciał chronić. Nie było w nim napięcia. Jego umysł wypełniał całkowity spokój.

Wyłożoną kamieniami ścieżką pod skalnym ogródkiem szedł starszy mężczyzna. Był wysoki, grubokościsty i szeroki w barach. Krótko przycięte włosy upstrzyły mu srebrne plamy. Był opalony na ciemny brąz, ogorzały od wielu lat pracy na wolnym powietrzu. Ogrodnik zauważył go, uśmiechnął się i zszedł na ścieżkę.

– Ładnie wygląda, Kale – pochwalił go. – Dobra robota. Ale niepokoję się o fiołki.

Obaj mężczyźni ruszyli przez skalny ogródek ku kępie błękitnego przetacznika, rosnącego obok karmazynowej macierzanki piaskowej. Na granicy skał rosło skupisko żółtych fiołków motylkowych. Ich liście były matowe i pokryte cętkami.

– Gleba zatrzymuje za mało wilgoci, panie – stwierdził Kale, klękając i wpychając palce w ziemię. – Przydałaby się odrobina torfu albo zbutwiałej słomy. Przyniosę coś po południu. – Obejrzał się przez ramię na słońce. – Mają też za dużo światła.

Ogrodnik pokiwał głową.

– Cień był wystarczająco głęboki, dopóki jałowiec nie usechł. Musimy ustawić od zachodu kratę, porośniętą jakimś szybko rosnącym pnączem, żeby brzoza brodawkowata miała czas się przyjąć. Jak myślisz, czy jaśmin się nada?

– Krata to świetny pomysł, panie. Ale wolałbym żółty klematis jako pnącze. Chyba pokładasz zbyt wielką wiarę w brzozie. Takie drzewa nie lubią tej gleby. Jej warstwa jest dla nich zbyt cienka.

– W ogrodzie powinny być drzewa. One każą unosić wzrok i podnoszą na duchu. Zapewniają głębię i cień. Zresztą cyprysy radzą sobie świetnie.

– W rzeczy samej, panie, ale wydałeś fortunę na nawodnienie. Gdyby nie to, zwiędłyby przed upływem miesiąca.

Ogrodnik parsknął śmiechem.

– A po co w końcu są pieniądze? Służą do tego, żeby je wydawać. Ogród powinien być piękny i sprawiać przyjemność Źródłu.

– Skoro już mówimy o pieniądzach, panie, jutro przywiozą kaczeńce. Najwyraźniej większość przetrwała podróż.

– Znakomicie. Tego właśnie potrzebuje drugi staw, Kale. Dotknięcia złota. Tylko pamiętaj, że trzeba je posadzić tuż nad brzegiem wody i że muszą zawsze mieć wilgotną glebę.

– Nigdy nie widziałem kaczeńców, panie – przyznał Kale. – Nie mam pojęcia, jak o nie dbać.

Ogrodnik uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu.

– Nauczysz się, Kale. A jeśli się nie przyjmą, kupię następne. W końcu nam się uda.

Na ścieżce pojawił się nowy przybysz. Kale pokłonił się i odszedł, gdy tylko Awatar się zbliżył.

– Twoje ogrody nigdy nie przestają mnie zachwycać, Viruku – odezwał się kwestor generalny. – Tyle tu kolorów i zapachów.

Napięcie wróciło. Ogrodnik odszedł. Viruk wojownik strzepnął suchą ziemię z dłoni i poprowadził kwestora generalnego do altanki, w której ustawiono wygodne krzesła. W cieniu było chłodno.

– Czemu zawdzięczam twą wizytę, kuzynie? – zapytał, zdejmując słomiany kapelusz i rzucając go na ziemię.

– Ammon szkoli regularną armię. Moi szpiedzy donoszą że jego żołnierze są śmiali i zdyscyplinowani.

– A ilu ich ma?

– Pięć tysięcy, podzielonych na pięćdziesiąt grup po stu ludzi. Każdy ma napierśnik i hełm z brązu oraz drewnianą wzmocnioną brązem tarczę. Większość jest uzbrojona w krótkie miecze, ale pierwszy szereg ma dwunastostopowe włócznie.

– Ciekawe rozwiązanie – stwierdził Viruk. – Chcesz, żebym zabił Ammona?

– Nie. Możemy potrzebować tej armii.

Viruk wybuchnął śmiechem.

– Myślisz, że Błotniacy zechcą walczyć u naszego boku?

– Jeśli nie zechcą przybysze albo ich zasymilują albo zniszczą.

– Obawiasz się, że mogą być aż tak silni?

Rael oparł się na krześle, pocierając zmęczone powieki.

– Udało nam się zachować władzę, choć jest nas zaledwie pięciuset. Przybysze uniknęli kataklizmu i ich najważniejsze miasta również. Z pewnością są ich tysiące, Viruku. Jedno Źródło wie, jaką mają broń.

– Czego ode mnie oczekujesz?

– Jedź do Ammona. Poinformuj go o tym, co się wydarzyło. Zapewnij go, że jeśli Erek-jhip-zhonad zostaną zaatakowani, udzielimy mu wszelkiego możliwego wsparcia. Ale nie proś go o pomoc. Nie możemy okazywać słabości. Jeśli sam ją zaoferuje, zgódź się uprzejmie.

– Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wysłał z tym… poselstwem jakiegoś kwestora, kuzynie? Nie jestem dyplomatą. Z największą przyjemnością poderżnąłbym temu dzikusowi gardło.

Dlatego właśnie jesteś najlepszym kandydatem do tej roli, Viruku. Ammon cię zna i wie o twoich umiejętnościach. Będzie ostrożny, ale cię wysłucha. Obserwowałem go uważnie od chwili, gdy został królem. Jest silniejszy niż jego ojciec i mądrzejszy od wszystkich wodzów, z jakimi mieliśmy do tej pory do czynienia. Byłby dla nas potężnym sojusznikiem.

– Albo śmiertelnie groźnym wrogiem.

– W rzeczy samej. Zostań w jego stolicy jako mój ambasador. Wysłałem mu już wiadomość o twoim przybyciu.

– Wolałbym być tutaj, kiedy zjawią się przybysze – sprzeciwił się Viruk.

– Jestem pewien, że byś wolał.

– To znaczy, że odrzucasz moją prośbę? Nie pozwolisz mi popłynąć z Talabanem na Wężu?

– Obawiam się, że będziemy musieli stoczyć tu wiele bitew. Gdy już nadejdą, chcę, żebyś udzielił wsparcia Ammonowi.

Viruk wstał i napełnił sobie kielich chłodną wodą z kamiennego dzbanka.

– Nieprzyjaciel wkrótce zaatakuje pięć miast, kuzynie. Nie masz nikogo, kto potrafiłby walczyć tak dobrze, jak ja. To szaleństwo odsyłać mnie w takiej chwili.

– Niewykluczone, że masz rację, Viruku. Co jednak się stanie, jeśli ich okręty nas ominą i popłyną w górę Luanu? Co, jeśli pierwszym celem ich ataku będą ziemie Błotniaków? W takim przypadku będziemy ich mieli i z przodu, i z tyłu. Tak właśnie bym postąpił, gdybym atakował to wybrzeże. Pięć miast to silny przeciwnik, a Błotniacy słabszy. Trudno nam będzie walczyć na dwa fronty, Viruku. A ponieważ tego właśnie boję się najbardziej, wysyłam do Błotniaków swego najgroźniejszego wojownika. Zabierz ze sobą dziesięciu Awatarów. Wybierz najlepszych.

Viruk zachichotał.

– Chcesz mnie przekonać pochlebstwem. I niech mnie piekło pochłonie, jeśli ci się nie udało. Proszę bardzo, kuzynie. Zrobię to dla ciebie.

Rael skinął głową i wstał z krzesła.

– Jeśli nieprzyjaciel nadejdzie, Viruku, broń Ammona jak kogoś własnej krwi. Z pewnością spróbują najpierw zabić króla. Nie może im się udać. A jeśli wróg się przedrze, sprowadź Ammona tutaj, a razem z nim tylu jego ludzi, ilu zdołasz. Viruk ryknął śmiechem.

– Zaledwie kilka dni temu wysłałem mu obietnicę, że wypruję mu trzewia. A teraz mam go bronić? Przy tobie życie nigdy nie jest nudne, Raelu. A teraz, wybacz, ale muszę trochę popracować w ogrodzie.

Kwestor generalny uśmiechnął się.

– Zauważyłem, że twój ogrodnik dobrze wygląda. Przysiągłbym, że kiedy widziałem go ostatnio, robił wrażenie starszego.

– Najwyraźniej praca dla mnie dobrze mu służy.

Rael potrząsnął głową.

– Łamiesz zbyt wiele zasad, kuzynie. Bądź ostrożny.

– Kale jest dla mnie bardzo cenny. Ocalił moje sasanki, ulepszając system odprowadzający wodę i odpowiednio przycinając otaczające je rośliny, żeby miały więcej światła. Bez niego by zginęły. A cóż wart jest ogród bez sasanek?

– Zmieniłem zdanie – odparł Rael, uśmiechając się szeroko. – Masz uważać Ammona nie za człowieka twojej krwi, ale za jeden z twoich kwiatów.

– To prawda, że z chęcią zasadziłbym go w ziemi – przyznał Viruk.

Kwestor Ro sądził już od dwóch godzin i zaczynało ogarniać go znużenie. Większość spraw była trywialna. Tylko dwóch oskarżonych skazał na wyssanie na kryształach, a i oni stracili zaledwie po pięć lat. Spojrzał na dwie listy, które przed nim leżały. Jedna zawierała wykaz spraw, a druga wymogi Kryształowego Skarbca. Zgodnie z tą drugą, powinni dziś skazać na śmierć dwadzieścia dwie osoby. Ro doskonale rozumiał, że muszą zachować poziom mocy i nie dbał zbytnio o Vagarów, ale prawo było prawem i żadne naciski nie skłonią go, by nagiął je choćby w najmniejszym stopniu. Jeśli ktoś ukradł chleb – bez użycia przemocy – żeby nakarmić własną rodzinę, było to jedynie wykroczenie i maksymalny wyrok wynosił pięć lat. Zrugał prokuratora, który utrzymywał, że jeśli ścigający złodzieja poszkodowany przewrócił się i skręcił sobie rękę w nadgarstku, była to zbrodnia z użyciem przemocy.

Kwestor Ro nie był w dobrym nastroju. Nie lubił sali sądowej numer trzy we wschodniej dzielnicy. Była ona mała i zagracona, podium dla sędziego miało zaledwie dwie stopy wysokości, a do tego musiał na nie wchodzić z bocznego pokoju, przechodząc pod miejscami dla publiczności. W ten sposób Vagarzy spoglądali na niego z góry, a to nie uchodziło. Sędzia powinien wchodzić na podwyższenie od tyłu, tak jak we wszystkich innych salach.

Ro pociągnął się za rozwidloną niebieską brodę, przenosząc spojrzenie na galerię dla publiczności. Nie było tam ani jednego Awatara, a ławki były zapełnione zaledwie w połowie. Kwestor poprawił fałdy szafirowej szaty, upił łyk wody z kryształowego kielicha i skinął głową na strażników, nakazując im wprowadzić następnego oskarżonego.

To była sprawa o gwałt. Ofiara, bogata gruba Vagarka w średnim wieku, utrzymywała, że jej ogrodnik wdrapał się do pokoju przez okno i zmusił ją do poniżającego aktu, który przerwało dopiero pojawienie się jej męża. Oskarżenie domagało się kary śmierci.

– Czy na miejscu zbrodni znaleziono jakąś broń? – zapytał Ro prokuratora.

– Nie, panie kwestorze. Oskarżony obezwładnił poszkodowaną przy użyciu siły fizycznej.

Ro popatrzył na akt oskarżenia, a potem przeniósł spojrzenie na obwinionego. Niski chudy człowieczek mrugał nerwowo powiekami. Oczy zalewał mu pot.

– Napisano tu, że jego ubranie znaleziono na dole, razem z suknią pokrzywdzonej. Jak więc przekonał ją, by weszła z nim na górę? – zapytał kwestor.

Prokurator – który zdawał już sobie sprawę z narastającej irytacji Ro – wyraźnie pobladł.

– Zagroził, że ją zabije, panie kwestorze.

Ro raz jeszcze przeczytał akt oskarżenia.

– Zgodnie z tym dokumentem, pracuje dla pokrzywdzonej i jej męża już od czterech lat i mieszka, razem z czterema innymi robotnikami, w małym domku na terenie posiadłości. Czy próbujesz wmówić sądowi, że oskarżony ryzykowałby życie i źródło utrzymania, mając całkowitą pewność, że zostanie schwytany, po to, by zaciągnąć do łóżka żonę pracodawcy wbrew jej woli? Mam nadzieję, że nie próbujesz, prokuratorze. Zgodnie z aktem oskarżenia, na ciele pokrzywdzonej nie było siniaków, a ubranie nie zostało rozdarte. Jak rozumiem, suknia leżała równo złożona na sofie. Co więcej, w sypialni znaleziono dwa kielichy z winem. Podejdź bliżej.

Mężczyzna zbliżył się do podium. Był młodym Awatarem, synem niższego rangą kwestora, pełniącego służbę we wschodniej prowincji. Ro oparł się o blat.

– Nie jesteś głupcem, jak sądzę. Czemu więc ta śmieszna sprawa trafiła przed sąd? To oczywiste, że owa kobieta uwiodła swego pracownika i mąż przyłapał ją na gorącym uczynku. Cała ta opowieść jest wymyślona. W dodatku kiepsko.

– Jej mąż to jeden z naszych najwierniejszych zwolenników, panie kwestorze. Cieszy się szacunkiem wśród Vagarów.

Ro zbył go machnięciem ręki.

– Oddalam oskarżenie – oznajmił. – Wprowadzić następnego oskarżonego.

Strażnicy wprowadzili wysoką młodą kobietę o długich ciemnych włosach. Była ubrana w prostą zieloną suknię z farbowanej tanim barwnikiem wełny. Oskarżono ją o trzy przestępstwa: uprawianie magii, czego zakazywało starożytne prawo wprowadzone przez Vagarów na długo przed awatarskim podbojem; pracę w obrębie miasta bez wymaganego pozwolenia oraz posiadanie przy sobie mniej niż pięciu sztuk srebra, co było złamaniem prawa o włóczęgostwie. Za włóczęgostwo groziło jej odebranie dwóch lat, a za brak pozwolenia pięciu. Jednakże starożytne prawo przewidywało nawet karę śmierci.

Ro przeczytał akt oskarżenia powoli i uważnie. Kobieta niedawno przybyła do miasta i najwyraźniej uzdrowiła dziecko chore na gorączkę. Zebrał się tłum, domagający się uzdrowienia czyraków, bólów głowy i rozmaitych innych drobnych dolegliwości. Oskarżona kładła ręce na wszystkich po kolei. Wkrótce zgromadziło się tak wielu ludzi, że zablokowali całą ulicę. Dwaj awatarscy żołnierze przepchnęli się przez ciżbę i aresztowali kobietę.

– Imię? – zapytał kwestor Ro.

Przez chwilę oskarżona sprawiała wrażenie, że go nie słyszy. Gapiła się na żłobkowany sufit. Była niezwykle piękna. Ro odepchnął od siebie takie myśli i powtórzył pytanie. Jej intensywnie niebieskie oczy zatrzymały się na nim.

– Sofarita, panie – odparła lekko ochrypłym głosem.

– Miejsce urodzenia?

– Wioska Pacepta, panie.

– Czym się zajmujesz?

– Chwilowo niczym, panie. Dopiero niedawno przybyłam do miasta i nie otrzymałam jeszcze pozwolenia na pracę.

– Czy dlatego próbowałaś zarabiać pieniądze za pomocą magicznych sztuczek?

Wydawało się, że trudno jej się skoncentrować, jakby brała narkotyki. Być może rzeczywiście tak było, pomyślał Ro. Albo po prostu jest niespełna rozumu. Gdy jednak przemówiła, jej głos brzmiał pewnie.

– Nie brałam za to pieniędzy, panie. Srebrne monety, które zabrali strażnicy, należały do mnie. Przybyłam do miasta przed trzema dniami i miałam wówczas dwadzieścia sześć srebrników, ale musiałam wynająć pokój, co kosztuje pół srebrnika dziennie. Kupiłam też sobie parę rzeczy do ubrania. Ale reszta pieniędzy jest moja.

– To znaczy, że uprawiałaś magię za darmo?

– Tak, panie.

– Ale potwierdzasz, że to była magia?

– Chyba tak. Przed przybyciem do miasta nie władałam takimi mocami. Coś się ze mną stało, ale nie wiem, co to mogło być. Potrafię teraz zapalać myślą lampy i leczyć choroby. I mam też wizje… okropne wizje. – Jej głos ucichł, a oczy ponownie nabrały nieobecnego wyrazu.

– A co takiego widzisz? – zainteresował się Ro.

– Złote okręty, ludzi dzierżących ognistą broń, którzy płyną przez morze. Dzieci grzebane żywcem na górskich szczytach, kobiety niesione na ołtarz ze związanymi rękami i… i… mordowane. – Zaczęła drżeć. – Wybrałam się dziś rano na przechadzkę, żeby oczyścić umysł. Miałam nadzieję, że tłumy i hałas pomogą mi zapomnieć o tych wizjach. Ale zobaczyłam tę kobietę z chorym dzieckiem. Wiedziałam, że ono umrze, więc podeszłam do niej i usunęłam gorączkę. Nie wiem, jak to zrobiłam. Po prostu położyłam dłoń na dziecku i żar wszedł w moją rękę, a potem dotarł do głowy. I rozproszył się. Matka zaczęła krzyczeć, że to cud i zebrało się więcej ludzi. Nie popełniłam żadnej zbrodni, panie.

– Wręcz przeciwnie, Sofarito – zaprzeczył kwestor Ro – popełniłaś bardzo poważną zbrodnię. Za uprawianie magii grozi kara śmierci. Niemniej jednak to bardzo stare prawo i muszę jeszcze rozpatrzyć tę sprawę, zanim wydam wyrok. Wyprowadźcie ją – rozkazał strażnikom. – Ale zamknijcie ją gdzieś w pobliżu. Chcę ją przesłuchać osobiście.

Загрузка...