Rozdział dwudziesty szósty

Bitwa na niebie trwała przez sto dni i sto nocy. Przelano mnóstwo krwi. Na koniec przy życiu pozostał tylko jeden z bohaterów, a był nim Yirkokka. Wszędzie wokół niego kłębiły się demony, otoczył go las włóczni. Virkokka zabijał demony tysiącami, ale wciąż nadciągały nowe. Na koniec nawet on znużył się trwającą bez końca walką, wbił miecz w grunt i wezwał na pomoc Płomień Ziemi.


Z Wieczornej pieśni Anajo

Gdy Rael padł, miejsce na czele oddziału zajął Viruk. Oszołomiła go furia bitewna. Był w ekstazie. Po jego lewej stronie jechał Niclin, a z tyłu trzydziestu pozostałych przy życiu Awatarów. Mknął przed siebie, strzelając z łuku zhi, aż nagle w pewnej chwili zauważył po lewej skupisko ognistych rur z brązu. Zapomniał o właściwej misji i skierował wierzchowca w ich stronę. Awatarowie podążyli za nim.

– Zapasy! – krzyczał Niclin. – Musimy zniszczyć zapasy!

Viruk go zignorował – i w ten sposób nieświadomie odciągnął oddział od ukrytych drutów i wykopów. Almekowie pierzchali przed nimi i Viruk wycelował w beczkę stojącą u podstawy najbliższej rury, jakieś sześćdziesiąt jardów od niego. Gdy uderzył w nią impuls, beczka eksplodowała. Buchnęły z niej płomienie i dym. Ogień ogarnął dwie sąsiednie beczki.

Nastąpił wybuch, od którego cała machina uniosła się wysoko w powietrze. Spadła na drugą rurę, wyrywając ją z podstawy. Skupieni wokół Almekowie uciekli przed Awatarami. Ognistych rur było z górą pięćdziesiąt. Viruk i jego jeźdźcy wysłali serię impulsów z łuków zhi w otaczające je beczki.

Doszło do kolejnych eksplozji. Dym i ogień buchnęły ku niebu. Pole bitwy spowiła gęsta szara mgła.

Niclin podjechał do Viruka.

– Zapasy, ty durniu! – zawołał. – Musimy zniszczyć czarny proszek!

Viruk popędził konia kopniakiem, ponownie kierując się ku wzgórzom. Pozycje zajęła tam kompania almeckich żołnierzy. Ich ogniste pałki zagrzmiały i kilkunastu Awatarów padło na ziemię.

Viruk skierował zmęczonego wierzchowca w górę zbocza. Niclin i szesnastu ocalałych Awatarów podążyło za nim.

Gdy już wjechał na szczyt, ujrzał obóz nieprzyjaciela oraz nakryte płachtami brezentu zapasy.

Obozu broniło około stu ustawionych w półokrąg kralów.

Viruk nie wahał się ani chwili. Spiął wierzchowca i popędził cwałem w dół zbocza.

Gdy Awatarowie wyjechali na otwarty teren, rozpostarli się w wachlarz. Almeccy żołnierze zdążyli już wbiec na szczyt wzgórza za ich plecami i strzelali do nich z góry. Po pierwszej salwie padło pięć koni. Jeźdźcy runęli na ziemię. Druga powaliła siedem kolejnych wierzchowców. Sześciu pozostałych wojowników dotarło do szeregu kralów.

Potężne bestie runęły na Awatarów.

– Zajdźcie je z flanki, z lewej i z prawej! – zawołał Viruk. Niclin skręcił w prawo. Jeden z Awatarów popędził za nim. Trzech pozostałych jeźdźców pomknęło w lewo. Krale podzieliły się na dwie grupy, chcąc przeciąć im drogę.

Viruk wpadł w powstałą pośrodku lukę. Trzy krale zawróciły ociężale, chcąc go powstrzymać. Viruk zastrzelił dwa i runął szarżą na trzeciego. Pazury bestii błysnęły, rozpruwając gardło wałacha. Koń padł na ziemię. Viruk przetoczył się w bok i strzelił prosto w oblicze krala.

Zbliżały się już następne bestie. Odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę odległego o trzysta jardów obozu.

Z kryjówek wokół niego wypadło kilkunastu żołnierzy. Kiedy wystrzelili, Awatar rzucił się w prawo. Zrobił to jednak za wolno i ołowiana kula trafiła go w udo.

Przetoczył się na plecy i zobaczył, że krale są już bardzo blisko. Zerwał się z ziemi i zastrzelił trzy z nich. Potem usłyszał tętent. Odwrócił się w prawo i zobaczył pędzącego ku niemu cwałem Niclina.

Zagrzmiała kolejna salwa. Pociski rozszarpały ciało jeźdźca, zrzucając go z siodła. Viruk podbiegł do przerażonego wałacha, złapał za łęk, skoczył na siodło i popędził w stronę almeckich żołnierzy. Większość z nich dopiero ładowała broń. Dwóch zdążyło wystrzelić. Jeden pocisk chybił, ale drugi trafił Viruka wysoko w pierś.

Koń wpadł cwałem do obozu. Viruk ominął zapasy i podjechał do nadrzecznego wału. Zsunął się z siodła i wdrapał na strome zbocze. Krale były już blisko. Viruk upadł na kolana, czekając spokojnie, aż bestie dotrą do podstawy zbocza. Jak wszyscy Awatarowie, wiedział, że dzisiaj zginie. Pomyślał o swym ogrodzie. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zaskoczenie, jakie pojawi się na twarzy Kale’a, gdy ten się dowie, że Awatar zapisał mu w testamencie dom z ogrodem oraz cały swój majątek.

Miał nadzieję, że pozwoli tam zamieszkać małemu garncarzowi.

Potem wycelował i wystrzelił prosto w setki ustawionych obok siebie beczek.

Wybuch był ogromny. Ku niebu wzbił się gigantyczny słup dymu. Ciało Viruka uniosło się wysoko ponad wał.

Huk był tak ogłuszający, że na moment na całym polu bitwy ustały walki. Ludzie spoglądali na słup dymu, który wznosił się coraz wyżej ku niebu. Zdyscyplinowani Almekowie szybciej otrząsnęli się z szoku, wypuszczając salwę w szeregi oszołomionych Vagarów, którzy natychmiast znowu ruszyli do szturmu. Stojący pośrodku szyku Pendar krzyczał na swych żołnierzy, podrywając ich do ataku. Krwawił z rany na czole, ale nie czuł bólu. Kilka lekcji walki na miecze, których udzielił mu Talaban, pozwoliły mu zachować życie. Zabił też dwóch Almeków. Żołnierze pobiegli naprzód, mijając go z obu stron. Przez chwilę mógł oddychać spokojnie. Spojrzał w lewo i w prawo. Vagarzy mieli co najmniej trzykrotną przewagę liczebną, ale większość z nich nie była wyszkolona i linia obrony Almeków nadal się trzymała.

Choć Pendar nigdy nie uczył się strategii, był inteligentnym człowiekiem i wyczuwał, że fala znowu się odwraca. Vagarzy ponosili coraz większe straty i wkrótce pospolite ruszenie zostanie zmuszone do odwrotu.

W tej samej chwili, gdy nasunęła mu się ta myśl, pułk Almeków zaczął manewr oskrzydlający.

Gdy już zdołają sformować tam szyk, będą mogli swobodnie ostrzeliwać niechronioną prawą flankę jego sił.

Nagle usłyszał w oddali dźwięk trąb.

Na wzgórzach pojawił się szereg maszerujących żołnierzy. Mieli zbroje z brązu, długie tarcze i włócznie. Były ich setki. Trąby zabrzmiały po raz drugi. Żołnierze ustawili się w cztery szeregi i pobiegli w stronę Almeków, którzy próbowali oskrzydlić Vagarów. Zagrzmiały ogniste pałki, ale tarcze napastników zatrzymały większość pocisków.

Żołnierze opuścili długie włócznie do pozycji poziomej. Almekowie nie cofnęli się, ale włócznie wdarły się w ich szyk. Potem pierwszy szereg atakujących rozstąpił się i na obrońców runęła setkami uzbrojona w miecze piechota. W kilka chwil almecki pułk został doszczętnie rozbity. Niedobitki uciekały w stronę głównego oddziału.

Pendar poczuł nagły przypływ radości. Losy bitwy znowu się odwróciły. Teraz to Almekowie walczyli o życie. Wycofywali się powoli w górę zbocza. Ich celem był zbrojny odwrót na bezpieczne okręty.

Vagarzy, których morale już upadało, odzyskali nagle serce do walki.

Pendar wydał krzykiem rozkaz do szarży i żołnierze podążyli za nim, powalając uciekających Almeków.

Odwrót zamienił się w bezładną ucieczkę. Nieprzyjaciele zawracali nagle, szukając w rzece schronienia choć na krótką chwilę. Małe grupki Almeków broniły się w kręgach, które jednak szybko ustępowały pod naporem atakujących.

Stojąca na murach miejskich Mejana uświadomiła sobie, że zwycięstwo jest bliskie, rozkazała więc ostatnim kompaniom pospolitego ruszenia wybiec z miasta i przyłączyć się do bitwy.

Zakuci w brąz przybysze maszerowali przez pole bitwy w idealnie równym szyku, do taktu kilkudziesięciu bębnów. Almekowie pierzchali przed nimi, odrzucając broń. Niektórzy padali na kolana, błagając pardonu. Nikt im go nie dawał.

Nad rzeką przerażeni Almekowie zorientowali się, że złote okręty ich porzuciły. Kłębili się bezładnie, nie stawiając większego oporu bezlitosnym atakom Vagarów.

Śmiertelnie zmęczony Pendar oddalił się od walczących. Nie próbował powstrzymać masakry, przekonany, że to dzień zapłaty.

Podszedł do niego jakiś mężczyzna noszący zbroję z brązu.

– Czy to ty tutaj dowodzisz? – zapytał, zdejmując hełm.

– W pewnym sensie – potwierdził Pendar. Nieznajomy był niezwykle przystojny. Włosy na skroniach miał zabarwione na złoto, a oczy wielkie i fiołkowe.

– Jestem Ammon. Mam nadzieję, że przybyłem na czas?

– W rzeczy samej, panie. Ale jest jeszcze druga armia, oblegająca Pagaru. Twoja pomoc bardzo by się nam przydała.

Ammon rozejrzał się po polu bitwy.

– Gdzie są Awatarowie? – zapytał.

– Wszyscy zginęli. Ruszyli szarżą na nieprzyjaciela i zniszczyli jego bazę.

– Ach, więc to był ten huk, który słyszeliśmy – domyślił się Ammon. – Myślałem, że to niebo spadło na ziemię. Mówisz, że wszyscy zginęli?

– To była wspaniała szarża. Okryli się chwałą.

– Szkoda, że tego nie widziałem – stwierdził Ammon. – To znaczy, że władzę w mieście sprawuje pani Mejana?

– Tak i nie. Będzie nami rządziła, dopóki nie wybierzemy nowej Rady.

– Sądzę, że przekonacie się, iż potrzebujecie króla – rzekł Ammon. – Ale takie sprawy mogą zaczekać na później.


Gdy pierwszych dziesięciu awatarskich żołnierzy, razem z kwestorem Ro, wsiadło do srebrnej szalupy i popłynęło na skąpany w blasku księżyca brzeg, Sofarita wezwała do siebie Methrasa.

– Musisz wrócić do domu tak samo szybko, jak płynęliśmy w tę stronę – ostrzegła go. – Jeśli wszystko będzie dobrze, to będzie ostatni rejs Węża.

– Ostatni rejs? Nie rozumiem. Mocy powinno wystarczyć na lata. Nawet przy użyciu Muzyki.

– Wkrótce jej zabraknie. Piramida Anu nie będzie ładować kamieni, ale odbierać im moc. Taki jest jej cel. Anu przewidział pojawienie się Kryształowej Królowej. Jeżeli w chwili ukończenia piramidy będziecie nadal na morzu, okręt zatonie.

– Jak w takim razie wrócimy po was?

– Nie wrócicie.

Odwróciła się od niego, podeszła do relingu i stanęła obok Talabana oraz Probierza. Dzikus wpatrywał się w brzeg. Srebrna szalupa wróciła i Talaban zszedł na dół po drabince sznurowej. Podążył za nim Probierz oraz druga dziesiątka awatarskich łuczników. Sofarita zeszła ostatnia. Stawy bolały ją z wysiłku. Szczególnie dokuczał jej przeszywający ból w lewym biodrze.

Talaban pomógł jej wsiąść do szalupy.

Łódź zawróciła i pomknęła w stronę brzegu.

– Czy teraz nam powiesz, co się wydarzyło w Egaru? – zapytał Talaban.

– Pokonali najeźdźców – odparła. – Ale wielkim kosztem.

Uśmiechnął się złowrogo.

– Mniejsza o koszt. Rael jest świetnym strategiem.

– Był – poprawiła go. – A cena była wyższa, niż sobie wyobrażasz. Wszyscy Awatarowie zginęli razem z nim.

Siedzący w szalupie ludzie wysłuchali w milczeniu opowieści o zniszczeniu Biblioteki i ostatniej szarży, o tym, jak Viruk przedarł się konno przez linie bestii, wabiąc je ku zagładzie. Opowiedziała im też o Ammonie, który uciekł z miasta, zebrał resztki swej armii i przybył z nimi akurat na czas, by odwrócić losy bitwy.

Szalupa przybiła do brzegu, ale nikt się nie ruszał.

– Jesteśmy ostatnimi z naszej rasy – odezwał się Talaban. Sofarita popatrzyła na twarze Awatarów. Były pełne zamyślenia i smutku. Nie dostrzegało się w nich już arogancji. Nie byli teraz rasą bogów, a tylko ludźmi, którzy utracili rodziny i wszystkich, których kochali.

W końcu ciszę zmącił Probierz. Położył dłoń na ramieniu Talabana i powiedział:

– Idziemy zabijać Almeków. Tak?

Talaban nie odpowiedział, ale wysiadł z łodzi i ruszył przez wodę ku brzegowi. Pozostali Awatarowie poszli w jego ślady. Dołączyli do towarzyszy z pierwszej grupy i opowiedzieli im o katastrofie. Kwestor Ro podbiegł do Sofarity i podał jej dłoń.

Gdy już znalazła się na brzegu, odetchnęła głęboko.

– Nie ma już dla ciebie powrotu, kwestorze Ro – oznajmiła mu.

– Jestem tu, gdzie pragnę być – odparł. – Czy to prawda, że wszyscy zginęli?

– Tak.

Milczał przez chwilę.

– Staliśmy się samolubni, ale nie zawsze tacy byliśmy.

Daliśmy światu cywilizację, słowo pisane, architekturę, poezję, naukę. Mam nadzieję, że ludzie zapamiętają to, co było dobre, nie tylko to, co było złe.

– Nie będą o was pamiętać, Ro – odrzekła. – Nie jako o ludziach. Najpierw staniecie się legendą a potem bogami, tak jak tego pragnęliście. Pod warunkiem że zwyciężymy.

Spośród drzew wyłoniła się szczupła postać, która zastygła w bezruchu.

Sofarita zobaczyła, że to kobieta, jedna z wilczych żołnierzy. Twarz miała naznaczoną czerwonymi liniami, a czoło pomalowane na czarno. Probierz wrzasnął jak szaleniec i pobiegł ku niej. Kobieta stała zupełnie nieruchomo. Dzikus zatrzymał się przed nią.

– Dokonało się – oznajmił. – Zima mojej duszy się skończyła.

Nie uśmiechnęła się, ale wyciągnęła do niego lewą rękę. Probierz ujął ją w prawą i przycisnął sobie do serca.

– Słyszałaś moje pieśni modlitewne? – zapytał.

– Wszystkie – odpowiedziała. – A czy ty czułeś, jak moje serce sięgało ku tobie?

– Czułem. Aya! Ależ to dobry dzień! – Trzymając kobietę za rękę, poprowadził ją do Talabana. – To jest Suryet – oznajmił z dumą. – Pani mojego serca. Teraz umrę szczęśliwy. – Przeszedł na język Anajo, zwracając się do Suryet. – To jest Władca Czarnego Okrętu, który obiecał, że pomoże mi wrócić do ciebie. To dobry człowiek i wspaniały wojownik. Przypłynął tu, by pomóc Ludowi w walce z najeźdźcami. Przywitaj go jak brata mojej duszy.

Suryet podeszła bliżej, położyła dłoń na sercu Talabana, a potem przeniosła ją na własne. Następnie szybko powiedziała coś do niego, odwróciła się i ruszyła pośpiesznie w stronę lasu.

– Mówi, że musimy iść – przetłumaczył Probierz. – Wróg jest blisko.

Talaban skinął głową i ruszył ze swymi ludźmi za Suryet. Przez godzinę podążali za nią wydeptanymi przez jelenie ścieżynami pośród drzew. Sofaricie coraz trudniej było wędrować. Zostawała z tyłu. Kwestor Ro zawołał Talabana i wojownik wrócił do niego biegiem.

– Czy coś się stało? – zapytał Sofaritę.

– Moje stawy obracają się w kryształ – wyjaśniła. – Nie zdołam już zajść daleko.

Talaban rzucił Ro swój łuk zhi i chwycił ją w ramiona. Była lżejsza, niż się spodziewał. Gdy wojownik wrócił do swych ludzi, Ro miał przygnębioną minę. Z uwagi na swą drobną budowę nie zdołałby nieść Sofarity zbyt długo, lecz mimo to trudno mu było znieść jej widok w ramionach innego mężczyzny.

Kobieta z wielką radością przyjęła wybawienie od bólu. Wsparła głowę na ramieniu Talabana.

Księżyc świecił jasno na niebie. Skąpana w jego blasku puszcza przybrała niesamowity wygląd. Było tu zupełnie cicho, drzewami nie poruszał nawet najsłabszy wietrzyk. Suryet szła na czele kolumny obok Probierza. Żadne z nich się nie odzywało.

Niedługo przed świtem Suryet nagle uniosła rękę, a potem przykucnęła nisko. Awatarowie zatrzymali się. Talaban postawił Sofaritę na ziemi i podszedł do dzikuski. Kobieta dotknęła palcem ust, a potem wyciągnęła rękę w prawo. W wielkiej niecce obok strumienia płonęły ogniska. Suryet wskazała gestami, że kolumna powinna skręcić w lewo, żeby je ominąć. Talaban skinął głową i podróż zaczęła się na nowo. Był już zmęczony i rozkazał jednemu z awatarskich żołnierzy nieść Sofaritę. Sam przeszedł na czoło kolumny, dołączając do Probierza i Suryet.

Z nadejściem świtu opuścili las. Przed nimi ciągnął się łańcuch górski, ale to nie turnie przyciągały wzrok i sprawiały, że dech zamierał w piersiach. Poza szczytami widać było coś, co wyglądało jak czarny mur wokół świata, gigantyczny i mroczny. Ciągnął się tak daleko, jak okiem sięgnąć.

– Kraina Almeków – wyjaśnił Probierz.

Była czymś obcym i nienaturalnym. Talaban nie mógł oderwać od niej wzroku.

– Ciągnie się na setki mil – dodała Sofarita.

– Otwarty teren – oznajmił Probierz, wskazując na wąski pas równiny dzielący ich od gór. – Duże niebezpieczeństwo.

Talaban ostrzegł swych Awatarów. Wzdłuż całego szeregu na łukach zhi pojawiły się struny światła.

– Pora ruszać – oznajmił.

Awatarowie weszli na stok i rozciągnęli się szeroko, trzymając w rękach gotowe do strzału łuki. Musieli pokonać co najmniej milę na otwartej przestrzeni, nim dotrą do podstawy gór. Gdy byli gdzieś w połowie drogi, jeden z nich głośno krzyknął. Z lasu wyłaniali się uzbrojeni ludzie.

Ścigający byli pół mili za nimi, ale Awatarowie musieli nieść Sofaritę, co ich spowalniało. Talaban wiedział, że niemal na pewno znajdą się w zasięgu Almeków, zanim zdążą się skryć pośród wzgórz.

Wysłał połowę swych ludzi naprzód, a sam został z tyłu, razem z dziesięcioma Awatarami. Zasięg ognistych pałek wynosił około stu jardów – dwukrotnie mniej niż w przypadku łuków zhi. Talaban miał nadzieję, że przynajmniej spowolni pościg.

Almekowie ruszyli biegiem i odległość szybko się zmniejszała. Pięćset jardów. Czterysta.

– Gotowi! – krzyknął Talaban. Ścigających było co najmniej pięciuset.

Trzysta jardów. Dwieście.

Talaban wystrzelił impuls, a potem drugi i trzeci. Łuki zhi zaśpiewały i co najmniej trzydziestu Almeków padło na ziemię. Reszta nie zaprzestała jednak szarży.

– Jeszcze raz! – zawołał. Zginęło dwudziestu kolejnych Almeków. Pozostali nie zwolnili kroku.

Zagrzmiały ogniste pałki. Wokół Awatarów zaświstały ołowiane kule. Jeden z nich został trafiony w czoło i padł bezgłośnie na ziemię.

– Odwrót! – zawołał Talaban. Jego ludzie rzucili się do ucieczki po trawie. Jeszcze jednego dosięgnął pocisk, ale nie przestał biec.

– Wszyscy Awatarowie do mnie! – krzyknął dowódca. Żołnierz niosący Sofaritę postawił ją na ziemi, wziął od Ro swój łuk zhi, odwrócił się i pobiegł do Talabana razem z dziewięcioma towarzyszami. Awatarowie ustawili się w luźny szereg i zaczęli strzelać do zbliżających się Almeków. Z górą stu nieprzyjaciół zginęło, nim atak wreszcie się załamał. Ocalali wojownicy padli na ziemię i zaczęli strzelać z ognistych pałek. Trafili trzech Awatarów, lecz tylko jeden z nich zginął.

Sofaritę niósł teraz Probierz. Dotarli już niemal do granicy lasu. Talaban zaczekał, aż znikną mu z oczu, a potem ruszył za nimi ze swymi ludźmi. Almekowie podnieśli się z ziemi i wystrzelili za nimi salwę. Jeden z Awatarów był ranny w nogę. Potknął się, ale biegł dalej.

Talaban jeszcze dwukrotnie rozkazywał swym ludziom zatrzymać się i ostrzelać nieprzyjaciela salwą impulsów z łuków zhi.

W końcu Awatarowie dotarli do lasu, gdzie przez chwilę mieli być bezpieczni. Zza osłony drzew wystrzelili kolejne impulsy, siejąc straszliwe spustoszenie wśród wbiegających na nagi stok Almeków. Ponad połowa nieprzyjaciół zginęła, nim wreszcie ściganym udało się zmusić ich do odwrotu.

– Nie można odmówić im odwagi – zauważył kwestor Ro, podchodząc do Talabana.

Wojownik skinął głową.

– Z pewnością im jej nie brak – przyznał. – I co teraz, kwestorze?

– Sofarita mówi, że powinniśmy wspiąć się wyżej. Musi się znaleźć powyżej płaskowyżu Almeków. Dopiero wtedy będzie mogła naprawdę zaatakować Kryształową Królową.

Talaban i jego ludzie ruszyli w głąb lasu. Dwóch rannych zgłosiło się na ochotnika, proponując, że zostaną tu i będą nękali nieprzyjaciela. Talaban zgodził się, uścisnął im dłonie i poprowadził resztę oddziału w głąb lasu.

– Zginą tu – zauważył Ro.

– Wiedzą o tym – odparł dowódca.

Pięli się powoli w górę. Z tyłu dobiegał ich huk ognistych pałek i krzyki umierających.

Suryet i Probierz zatrzymali się przed wodospadem. Z chaszczy wokół nich wyłonili się wojownicy Anajo. Jednooki Lis uściskał Probierza, a potem podszedł do Sofarity.

– Zatrzymamy ich tutaj – zapewnił. – Ty musisz iść dalej.

Wyciągnęła rękę i uścisnęła jego ramię. Wypełniła go moc.

– Dziękuję – rzekł z szerokim uśmiechem.

– Ja również ci dziękuję – powiedziała. – To drobiazg w porównaniu z uratowaniem mi życia.

Podszedł do nich Talaban. Jednooki Lis coś do niego powiedział, ale Awatar nie zrozumiał ani słowa.

– Chce cię przywitać – przetłumaczył Probierz. – Mówi też, że z północy nadciąga druga armia.

– Musimy zająć pozycje obronne – stwierdził Talaban. – W jakimś wąskim przejściu, łatwym do utrzymania.

Probierz przetłumaczył jego słowa Jednookiemu Lisowi. Obaj mężczyźni wymienili szybko kilka zdań.

– Mówi, że jest tu takie miejsce. Ale z taką garstką ludzi nie utrzymamy go długo. Może dzień.

– Potrzebuję dwóch dni – oznajmiła Sofarita. – Co najmniej.

– Damy ci je, jeśli tylko będzie to możliwe – obiecał Talaban.

W Dolinie Kamiennego Lwa mijały lata i robotnicy zżywali się ze sobą coraz bardziej. Z początku dziwiło to Yashę. Co innego zgodzić się na dwudziestoletni kontrakt w zamian za obietnicę bogactwa, a co innego przepracować niekończące się, pełne ponurej monotonii lata. Okazało się jednak, że wcale nie były ponure. Praca sprawiała im radość, zwłaszcza gdy kończyli „kolejne kondygnacje budowli. Jej dodatkową zaletą była przedłużona młodość i siła robotników. Mijały lata, a na głowie żadnego z nich nie pojawił się choćby jeden siwy włos. Ludzie byli żywotni i pełni energii.

Wszyscy z wyjątkiem Świętego, który z każdym dniem stawał się starszy i bardziej wątły.

To było tak, jakby sam brał na swe barki brzemię mijających lat. Z początku robotników niepokoiły zachodzące w nim zmiany, ale stopniowo pokochali go za to, co się z nim działo. Jego fizyczny upadek ostro kontrastował z ich wieczną młodością.

Gdy dotarły do nich wieści o straszliwej wojnie, która szalała za mgłą poczuli się tu bezpieczni, a kiedy Anu zapewnił ich, że piramida ocali miasta i ich rodziny, zaczęli pracować jeszcze ciężej i z większym zapałem.

Gmach był już prawie gotowy i Yasha czuł z tego powodu dziwny smutek.

Stał w opustoszałym obozie i spoglądał na złotą piramidę. Milion dwieście tysięcy bloków wapienia i granitu, ważących łącznie trzy miliony ton, piętrzyło się na wysokość dwustu pięćdziesięciu stóp. Sto kamiennych poziomów, niektóre bloki ważące ponad dwadzieścia pięć ton.

To było monumentalne przedsięwzięcie.

Anu już przedtem podziękował robotnikom i wysłał ich na północ, każąc im się ukryć pośród wzgórz, za kamieniołomami.

– Nadciągają tu wrogowie – powiedział głosem tak słabym, że ci, którzy stali najbliżej, musieli powtarzać jego słowa pozostałym. – Ale nie będą was ścigać. Przyjdą do piramidy, a potem odpłyną na swych złotych okrętach. Daję wam słowo. Wrócicie do domów i otrzymacie całą obiecaną fortunę. A teraz odejdźcie z moim błogosławieństwem.

Yasha stał sam pod chatką Świętego. Anu kazał mu zostać, podczas gdy pozostali uciekną. Krzepki brygadzista spojrzał na porzucone szopy, w których jeszcze niedawno mieszkały dziwki, zastanawiając się, z iloma kobietami spał w ciągu bezczasowych dziesięcioleci, które przepracował w tym miejscu.

Drzwi chaty otworzyły się ze skrzypnięciem i Anu wyszedł w światło dnia. Poruszał się powoli i z bólem. W dłoniach trzymał kilka zwojów papirusu.

– Dziękuję, że zaczekałeś – rzekł.

– Musimy już iść, Święty – niecierpliwił się brygadzista. – Poniosę cię.

– Ja stąd nie odejdę, Yasho. Ale możesz mnie ponieść. – Wyciągnął drżącą rękę i wskazał na piramidę. – Zanieś mnie tam. Na szczyt.

Drabiny nadal były na miejscu. Yasha podniósł staruszka i ruszył w stronę piramidy. Potem wziął Anu na barana i wspiął się na sam jej szczyt. Był on płaski, gdyż Święty nalegał, by piramida nie miała zwieńczenia. Yashy wydawało się to dziwne, ponieważ pod każdym innym względem była ona doskonała.

Anu usiadł na złocistym kamieniu i obaj mężczyźni razem spojrzeli na dolinę.

– Dawno temu złożyłem ci obietnicę, Yasho – zaczął Święty. – Powiedziałem, że ta piramida będzie służyła nie tylko Awatarom, lecz również całemu światu. Gdy zaśpiewa swą pieśń, zbawi nas od złego. Wrogowie przestaną nam zagrażać.

– To piękna budowla – stwierdził brygadzista. – Będzie stała przez całą wieczność.

– Nie – zaprzeczył Anu. – Nie postoi nawet roku. Muzyka, którą stworzyłem, jest bardzo potężna. Gdy już się zacznie, przeżre się przez bloki, zamieniając je w pył. Wiatr rozniesie go po całej Ziemi i nie pozostanie nawet ślad.

– Dlaczego, Święty? – zapytał przerażony Yasha.

Siedzimy na ogromnym i wspaniałym źródle mocy, Yasho. Tak jak w przypadku każdej mocy, można jej użyć dla dobrych albo dla złych celów. Gdybym zostawił tu piramidę, prędzej czy później znalazłby się ktoś, kto nadałby Muzyce nową postać. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – I tak w najbliższych stuleciach nie zabraknie prób powtórzenia tego, co udało nam się tu osiągnąć. Być może komuś się uda. Nie jestem aż tak arogancki, żeby sądzić, iż jestem jedynym człowiekiem, którego kiedykolwiek pobłogosławiło Źródło. – Poklepał brygadzistę po ramieniu. – Czas już zwalnia bieg, Yasho, a musimy jeszcze omówić pewne sprawy. W miastach pozostało niewielu Awatarów i władza przeszła w ręce vagarskiej Rady. Wojna spowodowała straszliwe zniszczenia i Rada z pewnością nie zechce honorować obietnicy złożonej przez Awatara. Zwłaszcza takiej, która doprowadziłaby do opróżnienia skarbca. Robotnicy wrócą do miasta i przekonają się, że nie ma dla nich zapłaty. Mój człowiek, Shevan, mówi im to właśnie w tej chwili. Informuje też, że ty zajmiesz się wypłaceniem należnych im pieniędzy. Że spełnisz moją obietnicę.

– A jak mam to zrobić, Święty?

Anu podał mu dwa zwoje, które trzymał w dłoniach.

– Pierwszy to mój testament. Wszystko, co mam, zostawiam tobie. Niewykluczone jednak, że tego testamentu również nie zechcą honorować. Nie jestem pewien. Na drugim zwoju jest mapa pokazująca, gdzie zakopałem dwanaście skrzyń wypełnionych złotymi monetami. To wystarczy, żeby zapłacić wszystkim robotnikom. I każdej dziwce, która jeszcze ma żetony.

– Postąpiłbyś głupio, gdybyś powierzył mi tak wiele złota – zauważył Yasha. – Czemu nie dałeś go Shevanowi?

– Nieraz w życiu postępowałem głupio, Yasho. Nikt, kto kiedykolwiek zaczerpnął oddechu, nie może twierdzić, że jest inaczej. W tym przypadku mam jednak rację. Jesteś dumnym, honorowym człowiekiem. Może nie powierzyłbym ci żony albo córki, ale to tylko złoto. Wypłacisz je uczciwie i skrupulatnie.

– Masz rację – przyznał Yasha. – Zrobię to dla ciebie, Anu. – Wsadził z westchnieniem zwoje za pas. – Dlaczego chcesz tu zostać?

– Muszę to zrobić. Ja jestem zwieńczeniem. Ostatnim elementem Muzyki. A ty musisz odejść, Yasho. Zostaw mnie tu.

Rosły brygadzista wstał, a potem schylił się i pocałował starca w czoło.

– Ludzie o tobie nie zapomną Święty.

– Zapomną – zapewnił z uśmiechem Anu. – Zapominają o wszystkich. Idź już!

Yasha podszedł do drabiny, spojrzał po raz ostatni na białobrodego staruszka siedzącego na kamiennym szczycie, a potem zszedł na dół.


Talaban zorientował się, że jego łuk zhi wyładował się całkowicie i skoczył z głazu prosto w grupę Almeków. Uderzył mieczem, przecinając szyję pierwszego z nieprzyjaciół, a jego sztylet wbił się w pierś drugiego. Probierz wypadł z ukrycia w towarzystwie kilku wojowników Anajo. Razem wdarli się w szyki wroga.

Ten nagły atak zatrwożył Almeków, którzy cofnęli się w dół ścieżki. Talaban złapał porzuconą ognistą pałkę i wystrzelił w grupę uciekających. Potem odrzucił broń na bok.

Spojrzał na niebo i zobaczył, że zbliża się zmierzch. Powstrzymywali atakujących prawie przez całą dobę. Przy życiu zostało tylko trzech Awatarów i piętnaścioro Anajo. Przeciwnik spychał obrońców coraz wyżej, niemalże wypychając ich z wąskich ścieżek. Jeszcze jeden atak i znajdą się na otwartej przestrzeni, gdzie Almekowie szybko ich zmiażdżą.

Lewe oko Talabana zalewała krew, płynąca z rany na czole. Otarł ją i przeszedł do linii głazów, gdzie kończyła się ścieżka. Gdy zza nich wyjrzał, rozległo się kilka strzałów. Pociski uderzyły w kamień blisko jego głowy. Awatar zaklął i schylił się.

– Znowu się zbierają – poinformował Probierza.

Podszedł do nich Jednooki Lis. Powiedział coś do Probierza.

– Co on mówi? – zainteresował się Talaban.

– Musimy się utrzymać do świtu.

– To mnóstwo czasu.

– Pora na nowy plan – stwierdził Probierz.

Talaban uśmiechnął się złowieszczo.

– Masz rację. Co proponujesz?

– Atak! – odparł dzikus.

Загрузка...