Rozdział dwunasty

Gdy słońce zaszło i pokładowe światła znowu rozbłysły, Methras rozpoczął wieczorny obchód. Najpierw zajrzał do kwater dla załogi na dolnym pokładzie. Dobry humor towarzyszący powrotowi Węża Siedem zdążył już przygasnąć. Ludzie zastanawiali się nad dalszym rozwojem wydarzeń. Odkąd maszty zwalono i wyrzucono za burtę, przestali być potrzebni. Talaban sterował Wężem z kabiny na górze i marynarze byli w podłych nastrojach.

Sierżant wszedł do długiego pomieszczenia i zobaczył, że kilku mężczyzn gra w kości.

– Niedługo będziemy w domu – oznajmił.

– I co wtedy? – zapytał pierwszy oficer, gburowaty marynarz, który pływał na Wężu już od siedmiu lat.

– Dla wszystkich z was znajdzie się zajęcie – zapewnił Methras. – Ten okręt jest przystosowany do przewożenia czterystu ludzi. Teraz, gdy jego skrzynka jest naładowana do pełna, będzie przygotowywanych wiele ekspedycji. Dobrzy marynarze, tacy jak wy, zawsze będą potrzebni.

– Łatwo ci mówić, sierżancie – obruszył się inny członek załogi. – Dla żołnierzy zawsze jest praca.

– Czy ktoś chce się założyć? – zaproponował Methras. – Postawię złotą monetę przeciw srebrnej na to, że wszystkich was wynajmą na następny rejs. – Mężczyźni popatrzyli na siebie nawzajem, ale nikt nie podjął jego propozycji. – No, proszę – stwierdził sierżant. – Wcale nie jesteście takimi pesymistami, jakich udajecie.

– Nieprawda – sprzeciwił się drugi z marynarzy, młody Vagar, dla którego był to pierwszy rejs. – Po prostu wiemy, że nie masz szczęścia do hazardu, a wszyscy za bardzo cię lubimy, żebyśmy chcieli cię oskubać.

Methras zachichotał i poszedł do prowizorycznego kambuza, sprawdzając piece i rondle, a także smakując rosół. Był dobry, ale nieco za rzadki jak na jego gust.

– Brakuje nam mięsa, sierżancie – poinformował go kok. – Ale mamy za to jeszcze mnóstwo suszonych owoców.

Methras dotarł do końca kambuza i wyszedł na wewnętrzną część pokładu. Spali tu inni marynarze i nie zamierzał ich budzić. Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami pod sekcją dziobową, po raz kolejny zastanawiając się, co się za nimi kryje. Przez sześć lat nie otwierano ich ani razu.

Wszedł po krętych schodach na środkowy pokład i zobaczył tubylca, Probierza, opierającego się o barierkę. Lubił tego dzikusa. Probierz był spostrzegawczy i miał cierpkie poczucie humoru.

– Dobry wieczór – powiedział. Probierz uniósł wzrok.

– Niedobry – zaprzeczył. – Miałem złe wizje.

– Czy coś nam grozi? – zaniepokoił się Methras, który wiedział o niesamowitych talentach dzikusa.

– Nie wiem. Ale sen był zły. Dwa księżyce na niebie. Ogień buchający z gór. Wzburzone morza.

– Jest tylko jeden księżyc, Probierzu. Nie może być ich więcej.

Tubylec skinął głową.

– Wiem. Ale dwa księżyce nadejdą. To również wiem. Methras świetnie już opanował umiejętność konwersowania z Probierzem.

– Sprawdźmy, czy dobrze cię zrozumiałem. Czy widziałeś na niebie dwa obiekty, które były podobne do księżyca?

– Nie. Jeden księżyc. Ten sam. Dwa razy. Jednocześnie. Jeden się wznosił, a drugi opadał.

– A może to nie była wizja. Może to był tylko sen? – zasugerował Methras.

Probierz zastanowił się nad tym, a potem potrząsnął głową.

– Wizja. Dwa księżyce nadejdą.

– A czy to już było wszystko? Mówiłeś coś o wzburzonych morzach.

Tubylec skinął głową.

– Najpierw jeden księżyc na niebie. Potem ten sam księżyc pojawi się w innym miejscu. Dwa księżyce. Morza wzniosą się w górę. Wielka fala. Wielka jak góra. Ziemia pęknie i z rany wypłynie ognista krew. To widziałem.

Methras umilkł. Wiedział, że przyciąganie księżyca działa na morza z potężną siłą. Gdyby nagle pojawił się drugi księżyc, zapewne faktycznie wystąpiłyby fale pływowe, a także erupcje wulkanów. Niemniej jednak myśl o drugim, identycznym księżycu była niedorzeczna.

– Czy twoje wizje okazały się kiedyś błędne? – zapytał dzikusa.

Probierz skinął głową.

– Kiedy młody byłem. Zanim woreczek z lekami się wypełnił. Od tej pory już nigdy.

– Myślę, że tym razem się mylisz.

– Mam nadzieję, że tak – zgodził się Probierz. – Kiedy do domu wrócimy?

– Jutro wieczorem. Po zachodzie słońca. Tak ci się śpieszy do miasta?

Probierz wzruszył ramionami.

– Miasta nienawidzę – stwierdził. – Ziemię kocham. Pod stopami. Stałą. Pewną.

Methras oparł się o reling, obserwując, jak słońce znika w falach i pojawiają się pierwsze gwiazdy. Świeciły tu tak jasno, tak ostro i wyraźnie. Nagle wybuchnął śmiechem.

– Masz swoje dwa księżyce – powiedział, wskazując na horyzont. Jeden księżyc wisiał na niebie, a drugi był jego odbiciem w morskich wodach.

– Może i tak – zgodził się Probierz z wyraźną ulgą.

– Delfiny zniknęły – dodał Methras.

– Zaniosą wiadomość do Suryet. Powiedzą jej, że niedługo wrócę.

– Czy to kolejna wizja, przyjacielu?

– Nie. To nadzieja – odparł ze smutkiem Probierz.


Methras dokończył obchód i wrócił do swej małej kajuty. Czekał tam na niego Talaban. Wysoki wojownik siedział na koi, wyglądając przez wąskie okienko na niebo na zachodzie.

– Dobry wieczór, kapitanie – powiedział zaskoczony Methras.

– Dobry wieczór, sierżancie. Jak nastrój załogi?

– Ludzie się niepokoją, kapitanie. Martwią się, że mogą utracić pozycję na Wężu. Zwłaszcza ci, którzy zajmowali się olinowaniem i żaglami.

– Uspokoiłeś ich?

– Najlepiej, jak potrafiłem.

– Świetnie. – Talaban wstał. – Chodź za mną – rozkazał. Obaj mężczyźni wspólnie weszli na górny pokład, do okrągłej kabiny sterowej. Kapitan pokazał Vagarowi, jak otworzyć trójkątną złotą płytę na drzwiach, i nauczył go kodu złożonego z siedmiu symboli. Drzwi się odsunęły. Dwaj mężczyźni weszli do środka. Umysł Methrasa pracował intensywnie. Vagarów nigdy tu nie wpuszczano. Talaban jednak nie przejmował się tym w ogóle. – Pozostało już niewielu ludzi, którzy potrafiliby sterować okrętami takimi jak Wąż – oznajmił. – Przyglądaj mi się uważnie, a jeśli będziesz miał jakieś pytania, zadawaj je.

– Jedno pytanie nasuwa mi się od razu, kapitanie – odezwał się Methras. – Dlaczego mi to pokazujesz? To wiedza Awatarów. Sam fakt, że ją posiadam, może mnie kosztować życie.

Czasy się zmieniają, Methrasie – wyjaśnił Talaban. – A teraz patrz i ucz się. – Awatar podszedł do tablicy rozdzielczej. Było na niej mnóstwo uchwytów i przełączników, kółek i przycisków. – Jak widzisz – kontynuował – urządzenia sterowe skonstruowano z myślą o oburęcznym użytkowniku. Stań obok mnie. Ta dźwignia kieruje ruchem do przodu… – Wyjaśnił mu kolejno wszystkie zasady sterowania Wężem. Sierżant z łatwością przyswoił te informacje. Na koniec kapitan odsunął się od tablicy. – Wykonaj obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni – rozkazał. Methras zaczerpnął głęboko tchu, a potem wsparł dłonie na dwóch największych dźwigniach. Odlano je z czarnego metalu, razem z uchwytami do rąk. Wąż skręcił. – Nie za ostro! – ostrzegł sierżanta Talaban. – Musisz czuć okręt, jakby to było twoje własne ciało. Jesteś jego sercem. – Wąż powoli zatoczył długi krąg. – A teraz wróć na poprzedni kurs, równoległy do Kłów Psa.

Methras wyjrzał przez szklane okno i zlokalizował gwiazdę zwaną Psem. Potem gładko skierował Węża z powrotem na północ.

Choć sierżant bał się tej zakazanej wiedzy, był coraz bardziej podekscytowany. Czuł się pobudzony i dziwnie potężny. Odwrócił się z uśmiechem do Talabana. Potem omiótł spojrzeniem tablicę.

– A do czego to służy? – zapytał, wskazując na sekcję zamkniętą czarnymi drzwiczkami o złotych zawiasach.

– Wszystko po kolei – odpowiedział Talaban. – Zatrzymaj powoli okręt.

Methras wykonał polecenie i Wąż zaczął się kołysać na falach.

– Kiedy nie płyniemy naprzód, musisz rekompensować falowanie za pomocą tego – wyjaśnił Talaban, pochylając się do przodu i lekko przesuwając złote koło wprawione w środek tablicy. Okręt natychmiast znieruchomiał.

Talaban przez godzinę wprowadzał vagarskiego sierżanta w szczegóły sterowania Wężem. Potem zamknął za sobą drzwi, zaprowadził Methrasa do swojej kajuty i napełnił dwa kielichy znakomitym winem.

– Dobrze się spisałeś – pochwalił Vagara.

– Dziękuję, kapitanie. Ale nadal nie rozumiem, dlaczego podzieliłeś się ze mną tą wiedzą.

– To kwestia zaufania, Methrasie. Prosta sprawa.

– Nie zawiodę twego zaufania – zapewnił sierżant.

– Wiem o tym. Mogę mieć wiele wad, ale znam się na ludziach. A teraz idź wypocząć. Jutro nauczę załogę kilku umiejętności przydatnych na okręcie wojennym, takim jak Wąż.

Methras zasalutował i opuścił kajutę. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego Talaban zaszczycił go w ten sposób, jednak cieszył się z tego. Gdy położył się na swej koi, głowę wypełniały mu oszałamiające wspomnienia sterowania Wężem.


Trzy kajuty dalej Probierz nie mógł zasnąć. Za każdym razem, gdy zapadał w drzemkę, znowu widział dwa księżyce na niebie. Wstał z podłogi, wziął w ręce woreczek z lekami i spróbował skupić myśli na Suryet. Ale i to nic nie dało. Pogodna twarz żony pojawiała się w jego umyśle, ale natychmiast przeradzała się w wizję upiornego księżyca.

Zaniepokojony dzikus opuścił kajutę i wspiął się na pokład zewnętrzny, by poczuć przesycający powietrze smak soli i ujrzeć gwiazdy, lśniące jasno na kopule nocnego nieba. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem.

Nieopodal na powierzchnię wynurzyły się trzy delfiny. Jeden z nich wyskoczył wysoko ponad wodę. Jego smukła, srebrzysta postać zawirowała w powietrzu, a potem spadła z powrotem do morza. Probierz poczuł się pokrzepiony na duchu. Wzburzone morza nie zaszkodzą Ośnu. One przetrwają, bez względu na to, jakie nieszczęścia spadną na ludzką rasę. Ponownie spojrzał w gwiazdy, szukając w nich inspiracji. Wiedział, co musi zrobić, ale obawiał się skutków tego kroku. Jeśli mu się nie uda, może umrzeć albo, co gorsza, stać się imbecylem z rozdziawionymi ustami, jak biedny Orze! Bez Piór. Chodzenie w snach zawsze było niebezpieczne, a do tego niewielu było takich, którzy rozważaliby podjęcie podobnej podróży bez pomocy szamana.

Probierz chodził w snach dwa razy w życiu. W obu przypadkach pomagał mu Jednooki Lis, który był największym z szamanów. Wszystkie plemiona o tym wiedziały. Podczas drugiej podróży Probierz zabłądził pośród gwiazd Wielkiej Rzeki Nieba. Jednooki Lis przyprowadził go z powrotem.

Dzikus nawet by nie pomyślał o tak niebezpiecznej podróży, gdyby nie uporczywa wizja dwóch księżyców oraz fakt, że wydawała się ona łączyć z losem Suryet. Gdy tylko próbował wyobrazić sobie żonę, umysł zawsze wypełniała mu wizja.

Probierz westchnął i ruszył do kajuty Talabana.

Gdy wszedł do środka, kapitan znowu stawiał znaczki na białym papierze, małe symbole starannie ułożone w równe linie. Tłumaczył Probierzowi, że inni potrafią odczytać te znaki i dlatego mają one wartość. Dzikus lubił go i podziwiał, nie śmiał się więc z niego.

– Wyglądasz na zmartwionego – zauważył Talaban, odkładając pióro.

– Wielkie zmartwienie. Potrzebuję pomocy. – Kapitan wskazał mu krzesło, a potem sam usiadł. – Zła wizja. Muszę chodzić w snach, żeby znaleźć odpowiedź. Polecieć wysoko. Wędrować pośród gwiazd. Zobaczyć przyszłość.

– Opowiadałeś mi już o chodzeniu w snach. Mówiłeś, że to bardzo niebezpieczne, Probierzu.

– Tak. Wiele niebezpieczeństw. Ale trzeba rozwiązać zagadkę.

– Myślałem, że do takiej podróży potrzebujesz szamana. Żeby przyprowadził cię do domu.

– Ty musisz to zrobić.

– Nie potrafię, przyjacielu.

Probierz potrząsnął głową.

– Będziemy chodzić razem. Zobaczysz to samo, co ja. Ale będziesz się trzymał okrętu. Trzymał się… – Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. -…życia – dokończył wreszcie. – Jedną ręką. Trzymasz się okrętu. Drugą ręką mnie. Przyciągniesz Probierza z powrotem.

– A czy ta wizja jest aż tak ważna, że chcesz dla niej zaryzykować życie?

– I twoje też – wskazał Probierz.

Talaban uśmiechnął się.

– No cóż, nigdy jeszcze nie chodziłem w snach. Jak mamy zacząć?

– Usiądziemy. Na podłodze. Wejdziemy w trans. A potem polecimy.

– No to zaczynajmy – rzucił kapitan.


Talaban zamknął drzwi, a potem ukląkł na dywanie, spoglądając na Probierza. Dzikus oparł dłonie na jego barkach. Awatar zrobił to samo. Potem Probierz pochylił się do przodu, opuszczając głowę, aż ich czaszki się zetknęły.

– Trzymaj się okrętu – polecił. – Bo inaczej obaj się zgubimy.

Talaban nie odpowiedział. Odprężył się, próbując osiągnąć trans: skupienie bez koncentracji, fizyczne napięcie sprzymierzone ze spokojem umysłu, połączenie przeciwieństw, zamknięcie kręgu. Poczuł, że się porusza, wiruje, jakby obaj z Probierzem pląsali w jakimś dziwacznym tańcu. Wiedział, że tak nie jest, że nadal klęczą na dywanie leżącym na podłodze jego kajuty. Mimo to pozwolił, żeby to wrażenie narastało. W jego umyśle tańczyły kolory, wokół krążyły wirujące tęcze. A potem usłyszał muzykę, wzniosłą i pierwotną, werbel wszechświata, niesamowity śpiew kosmicznych wiatrów, westchnienia nienarodzonych gwiazd.

Unosił się w ciemności i przed oczyma jego umysłu przesuwały się sceny z jego przeszłości: pierwszy rejs na Wyspy Ukryte i tamtejsza szkoła, w której studiował gwiezdne mapy Anu; zaloty do Suryet, gdy biegali razem pośród wysokich wzgórz górujących nad licznymi tipi Anajo; pojmanie Próbierza; pojmanie przez Talabana. Szarpnął się, próbując się uwolnić z całkowitej unii umysłów. Wycofał się, czepiając się własnej tożsamości, i uświadomił sobie, że Probierz toczy podobną walkę. Kolory znowu ożyły i przez chwilę poczuł dywan pod kolanami oraz poruszenia okrętu.

Rozdzieleni, lecz nadal sobie bliscy, obaj mężczyźni odprężyli się, a ich umysły pomknęły z powrotem ku muzyce. Talaban ujrzał nieskończenie piękne widoki: planety i gwiazdy, księżyce i komety. A wszystko to poruszało się i wirowało w wielkim tańcu wieczności.

Ogarnęło go podniecenie, a potem ekstaza. Wszystkie tajemnice wszechświata przepływały przez niego, zbyt szybko, by zdołał je pojąć, ale wystarczająco powoli, żeby mógł sobie uświadomić, iż widziane przez niego sceny łączy w jedność wspólny cel. W zachwycie unosił się pośród gwiazd Wielkiej Mlecznej Rzeki Nieba.

Zapomniał o Probierzu, zapomniał o okręcie, utracił łączność ze swym małym, pozbawionym znaczenia życiem. Tutaj znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania, wyjaśnienie wszelkich tajemnic. Był też wolny – wolny od trosk i kłopotów, od zmagań i konfliktów. Odnalazł tu harmonię. Radość, o jakiej nawet nie śnił.

Czas nie miał w tym miejscu znaczenia. Talaban płynął przed siebie, patrząc, ucząc się, obserwując. Wypełniał go coraz większy zachwyt. Widział na własne oczy narodziny gwiazd i śmierć planet. Naprawdę stawał się częścią tańca.

Dwa księżyce.

To było tak, jakby ktoś do niego przemówił, chociaż nie słyszał głosu. Co to mogło znaczyć? Nagle przypomniał sobie o tajemnicy. Wydawała mu się teraz tak maleńka, tak nieznacząca. Jednakże już sama myśl o zagadce wystarczyła, żeby zapragnął znaleźć odpowiedź.

Wokół niego ponownie zawirowały kolory. Zorientował się, że spogląda z góry na błękitną planetę. Potem pomknął ku niej, przeszywając obłoki i przemykając nad potężnymi górami. Spadał wciąż w dół, aż wreszcie rozpoznał Parapolis i Białą Piramidę w jego centralnym punkcie. Po rynku i po terenach świątynnych chodzili ludzie.

I nagle na wielkim dziedzińcu dostrzegł samego siebie. Podszedł do niego vagarski mistyk, obdartus w wystrzępionym futrze.

Scena zamigotała przed jego oczyma.

Nadal unosił się nad Parapolis, ale nie było tam już Białej Piramidy. Jej miejsce zajął złoty ziggurat, budowla schodkowa o płaskim szczycie. Obdarty mistyk znowu tam był, ale tym razem trzymali go za ramiona strażnicy. Jeden z nich wydobył złoty nóż o ząbkowanym ostrzu i poderżnął niskiemu człowieczkowi gardło.

Scena ponownie zamigotała, przechodząc w inną. Talaban uniósł się wyżej.

Była noc i nad kontynentem dął potężny wicher. Awatar odwrócił się i spojrzał na północ.

Ku miastu nadciągała potężna fala.

Jednocześnie na nocnym niebie pojawił się drugi księżyc, który błyszczał jasno. Miasto zniknęło w tej samej chwili, gdy miała je zalać woda.

Euforia, którą przed paroma chwilami czuł Talaban, minęła. Był świadkiem niemożliwego i ten widok przywrócił mu świadomość. Nie był już biernym obserwatorem, znowu zaczął myśleć, przypomniał sobie o okręcie i o…

Probierzu!

Gdzie się podział Probierz?

Nigdzie nie wyczuwał jego obecności.

Wysiłkiem woli skupił się na okręcie, na dywaniku, kajucie i własnych dłoniach, spoczywających na ramionach przyjaciela. Wszechświat zawirował i Talaban wrócił do swego ciała. Dzikus nadal przed nim klęczał. Awatar potrząsnął nim, wołając go po imieniu. Nie było odpowiedzi. Ciało osunęło się na podłogę.

Talaban wziął się w garść i ponownie wszedł w trans, szukając drogi powrotnej do gwiazd. Próbował przez ponad godzinę, lecz bez rezultatu.

Po raz pierwszy od dziesięcioleci zaczęła go ogarniać panika. Wstał z dywanika, wypełnił puchar wodą i wypił ją pośpiesznie, próbując się uspokoić. Spojrzał na leżącą na podłodze postać dzikusa.

On ci zaufał!

Panika znów się pojawiła. Talaban zaklął, pozwalając, by zalała go fala gniewu, która stłumiła negatywne siły pozbawiające go odwagi.

Prawa dłoń Probierza leżała płasko na dywaniku. Wypadł z niej woreczek z lekami. Talaban wrócił na miejsce i podniósł mieszek. Jego zawartość symbolizowała wszystko, co w życiu dzikusa było wartościowe. Probierz wierzył w magię. Talaban jej teraz potrzebował.

Kiedyś słyszał, jak Probierz śpiewał w swej kajucie. Awatarskie szkolenie pozwoliło mu przypomnieć sobie każdy ton, każdy niuans. Przycisnął woreczek do piersi i rozpoczął pieśń. W jego umyśle zamigotały kolory: jaskrawy błękit letniego nieba, głęboka, bogata w odcienie zieleń leśnych drzew. Dotarły do niego dźwięki: odległy śpiew ptaków, słaby zew Ośnu. A potem w jego mózg uderzyło coś przerażająco zimnego. Cały ból skupiał się w jednym miejscu.

– Jesteś tylko parę chwil od śmierci – odezwał się głos zimniejszy niż ból.

– Muszę odnaleźć Probierza. On się zgubił.

– Otwórz przede mną umysł – padł rozkaz. Talaban poczuł się tak, jakby jego czaszkę rozszarpywały okrutne szpony. – Nie opieraj się!

Awatar odprężył się z wysiłkiem woli, poddał się bólowi. Zimno ustąpiło miejsca palącemu żarowi. Krzyknął z bólu. Miał wrażenie, że w mózg wbijają mu się rozgrzane do czerwoności druty, torujące sobie drogę przez miękką wilgotną tkankę. Żółć podeszła mu do gardła i zwymiotował na dywanik.

Potem ból minął i znowu usłyszał głos.

– Musisz go odnaleźć.

– Nie potrafię.

– Masz woreczek. Zrób z niego użytek. Zaprowadzę cię z powrotem do Mlecznej Rzeki. Ale tylko ten, kto trzyma w dłoni woreczek, będzie mógł znaleźć Probierza.

– Co mam zrobić?

– Zawieś sobie woreczek na szyi. Potem złap lewą ręką ciało Probierza. Prawą wyciągnij przed siebie. Gdy już znajdziesz się pośród gwiazd, kiedy wyczujesz coś twardego, będzie to Probierz. Nie będzie chciał wrócić. Będzie się opierał. Będzie drapał, gryzł i szarpał. Będzie przybierał wiele kształtów i postaci. Ale wszystko to będą iluzje. Trzymaj się go. Bez względu na wszystko. Zrozumiałeś?

– Tak.

– Nie puszczaj go. Drugiej szansy nie będzie.

– Rozumiem.

– Bądź silny. W przeciwnym razie cię zabije.

– Jak iluzja może mnie zabić?

– Ból będzie rzeczywisty. Jeśli w niego uwierzysz, umrzesz.

Talaban zawiesił sobie woreczek na szyi – Jestem gotowy – oznajmił. – Kim jesteś?

– Jestem Jednooki Lis. Złap mojego wnuka. – Talaban wykonał polecenie. – A teraz zamknij oczy i wyciągnij prawą rękę.

Pod jego powiekami zapłonęły kolory, jaskrawe, gorące i bolesne. Unosił się w morzu bólu. Chciał krzyknąć, ale nie miał głosu. Nagle poczuł, że spada przez ogień. Usłyszał głos – wiele głosów. Wszystkie krzyczały do niego. Przez kakofonię przedzierały się zdania…

– Podłe dziecko. Czy nie potrafisz się nauczyć najprostszych rzeczy?

Ojciec mnie nienawidził. Znał prawdę.

– Nie ma nic, czego nie potrafiłbyś dokonać, synu.

Matka mnie kochała. Ona była prawdą.

– Nic z niego nie będzie. Do niczego się nie nadaje. Trudno mi uwierzyć, że go spłodziłem.

– To nie talent do walki uczynił Awatarów wielkimi, chłopcze, ale umysł. Używaj umysłu.

Endar-sen, mój nauczyciel. Bez niego byłbym zgubiony.

Dźwięki wciąż się nasilały, głosy krzyczały, wołały, szeptały, śpiewały. Talaban starał się jakoś odgrodzić od tego hałasu. Gdzie się podziały jasno świecące gwiazdy oraz muzyka wszechświata?

– Wkrótce nadejdą – usłyszał głos Jednookiego Lisa. – Najpierw musisz opaść do wewnątrz. Dopiero potem polecimy na zewnątrz. Słuchaj głosów. Dowiedz się, kim jesteś.

– Wiem, kim jestem.

– Nie wiesz. Znajdź to, co utraciłeś.

– Probierza. To jego utraciłem.

– Najpierw znajdź utraconego człowieka we własnym wnętrzu, Talabanie. Dopiero potem szukaj Probierza.

– Nie rozumiem!

Ale zrozumiał – i runął w ocean głosów.

– Człowiek musi mieć marzenie, Talabanie – mówił Endar-sen. – Bez niego tylko egzystujemy. Jemy i pijemy, ale pokarm nas nie krzepi. Słuchamy i mówimy, ale nie dowiadujemy się niczego wartościowego. Oddychamy, ale nie żyjemy. Jakie jest twoje marzenie?

– Nie ma nic, czego nie potrafiłbyś dokonać, synu. Jesteś nadzwyczajny.

– Nie mam marzenia! Nie ma dla mnie żadnych marzeń! Wszystkie zginęły pod lodem. On pogrzebał całą nadzieję.

– Podłe dziecko. Czy nie potrafisz się nauczyć najprostszych rzeczy?

– Chodź do mnie, Talabanie. Będę twoja i tylko twoja.

Chryssa była z nich wszystkich najlepsza. Kochała mnie.

Z nią mógłbym zbudować marzenia.

Dźwięki ucichły i Talaban znowu zobaczył ich ostatnie spotkanie. Jej krucha uroda niemal już zniknęła, a skóra przypominała szkło. Nikt nie rozumiał natury tej choroby. Zapadał na nią być może jeden Awatar na dziesięć tysięcy. Nazywało się to „zaślubinami z kryształem”. Użycie kryształów zmieniało w jakiś sposób zachodzące w ciele procesy chemiczne. Miękkie tkanki twardniały, ciało nabierało właściwości kryształu. Gdy proces już się zaczął, nie sposób było go powstrzymać. Czasami był powolny i pełen bólu, w innych zaś przypadkach szybki i przerażający. Chryssa na szczęście należała do tej drugiej grupy. Talaban siedział przy jej łożu. Nie mógł trzymać jej za rękę, gdyż groziłoby to połamaniem palców. Utraciła już zdolność mowy i tylko jej oczy – słodkie i niebieskie – nadal były miękkie i wilgotne. Powiedział, że ją kocha, że zawsze będzie ją kochał. Na kryształowym policzku pojawiła się łza. Potem oczy stwardniały i Chryssa odeszła.

Świat skończył się dla niego w tamtej chwili. Kataklizm, który nadszedł w następnym roku, był w porównaniu z tym drobiazgiem.

Ból towarzyszący temu wspomnieniu był porażający. Parzył go, a zarazem ziębił.

To był dzień, gdy wszystko straciłem, pomyślał.

– Nie. To był dzień, gdy wszystkiego się wyrzekłeś – zaprzeczył Jednooki Lis. – A dzisiaj to odzyskasz.

Głosy ucichły i Talaban unosił się wysoko w przestrzeni. Mknął szybko, wirując i koziołkując.

Błękitna planeta w dole lśniła niczym rozświetlająca noc latarnia. Talaban pędził coraz szybciej i po chwili glob zmienił się w maleńki kamyczek. Drogę przecięły mu dwie komety, przyciągane przez olbrzymią planetę. Obie zniknęły w ogromnych chmurach burzowych, które mknęły wokół niej. W górę trysnęły wielkie fontanny ognia.

Talaban leciał dalej.

Słyszał już teraz muzykę, bicie serca kosmosu. Pragnął stać się jej częścią zatracić się w niej i zjednoczyć z rytmami wieczności.

– Trzymaj się mocno! – rozkazał Jednooki Lis. – To właśnie jest trasa, którą wybrał Probierz.

Talaban oderwał umysł od muzyki i sięgnął nim przed siebie. Nic nie znalazł.

– Zamknij oczy i wyobraź sobie woreczek z lekami. To przyciągnie do ciebie Probierza.

Talaban przestał wirować. Unosił się pośród gwiazd. Zamknął oczy i zrobił tak, jak radził szaman. Czuł woreczek z lekami w lewej dłoni. Coś otarło się lekko o jego palce. Spróbował to złapać i chybił. Nadeszło znowu i tym razem zacisnął palce na jego powierzchni. Kończynę Awatara przeszył ostry ból. Otworzył oczy i zobaczył wielkiego cętkowanego węża, który wbił zęby w jego ramię. Otworzył odruchowo palce, ale przezwyciężył strach i znowu zacisnął je na obłym ciele. Wąż zaatakował jego twarz, wbijając głęboko zęby. Talaban poczuł wnikający w ciało jad.

Iluzja, to wszystko iluzja, powtarzał sobie. Rany zniknęły natychmiast.

Trzymał w ręku kamień. Z otworów w jego powierzchni wypełzały robaki, które wgryzały się w skórę Talabana. Ich maleńkie ząbki rozszarpywały jego dłoń od wewnątrz.

Skupiając się na woreczku z lekami, wyobraził sobie okręt, drogę powrotną. Robaki przegryzły się już do nadgarstka. Składały jajeczka w jego tętnicach. Czuł, jak pływają w jego krwi. Z jajeczek wykluły się kolejne robaki. Coraz więcej ich wypełniało jego pierś i brzuch, jego szyję i lędźwie, przegryzając się na zewnątrz przez skórę.

Pożerały go żywcem.

– Pomóż mi, szamanie! – zawołał. Nie usłyszał jednak odpowiedzi.

A co, jeśli to był jakiś podstęp? Jeśli w ogóle nie było tu Probierza? Czyżby zwabiono go w pułapkę?

Robak wypadł mu z policzka i zsunął się w dół po twarzy.

Wokół Talabana tańczyły teraz tęcze. Nadal nie puszczał kamienia.

Już blisko do domu, pomyślał. Niedługo będę bezpieczny.

– To boli – usłyszał głos Chryssy. Talaban otworzył nagle oczy. Ujrzał przed sobą jej kruche ciało, szczeliny pojawiające się na krystalicznym ramieniu pod naciskiem jego dłoni. – Dlaczego chcesz mnie skrzywdzić?

– Wcale nie chcę – zaprzeczył.

– Wśród gwiazd byłam bezpieczna. Jeśli zabierzesz mnie na Ziemię, obrócę się w szkło i pył.

Zacisnął powieki i pomknął przed siebie, ignorując ją. Uszy wypełnił mu ogłuszający ryk. Jego twarz rozdarły potężne pazury, wyrywając mu lewe oko. Potem wbiły się w pierś. Kły lwa rozszarpały mu bark. Trzasnęły kości.

Talaban uczepił się czarnej grzywy bestii.

Umieram, pomyślał. Nie wyliżę się z takich ran.

Pole jego widzenia wypełniła błękitna planeta. Poczuł, że uderzył głową w dywanik leżący na podłodze kajuty.

Probierz jęknął. Talaban podźwignął się na kolana, strącając z siebie dzikusa.

Ten otworzył zielone oczy.

– Teraz będę spał – oznajmił i runął na twarz.

Talaban położył woreczek z lekami obok niego i wrócił do biurka. Nie miał na ciele żadnych znaków, żadnych ran ani śladów pazurów. Nadal jednak nie mógł wrócić do równowagi po wspomnieniu bólu.

To był nierozsądny postępek, powiedział sobie.

Stanął mu przed oczyma obraz Chryssy. Instynktownie spróbował stłumić tę wizję, nagle jednak uświadomił sobie, że już nie cierpi z powodu utraty ukochanej. Przywołał na próbę inne wspomnienia: wspólne spacery wśród wysokich wzgórz, gdy stoki porastał dywan wiosennych kwiatów. Nie chciała ich deptać. Posuwała się naprzód ostrożnie, a jej ruchy były delikatne i pełne gracji. To było bardzo piękne, ciepłe wspomnienie. W tej właśnie chwili Talaban uświadomił sobie, jak wielkim był głupcem. Bezlitośnie tłumiąc wszelkie myśli o Chryssie, pogrzebał radość razem z rozpaczą. Jesteś idiotą, powiedział sobie.

Otworzył tylne drzwiczki i wyszedł na swój prywatny pokład. Na nocnym niebie jasno świeciły gwiazdy. Wtem na wschodzie rozbłysło jakieś światło. Talaban uniósł wzrok…

…i zobaczył na niebie drugi księżyc.

Nagle na morzu pojawiły się wysokie fale. Talabanem cisnęło w lewo. Na górnym pokładzie ktoś krzyknął.

Drugi księżyc zniknął i morze się uspokoiło. Osłupiały Awatar zamarł na chwilę. Potem wstrząsnęła nim druga niespodzianka.

W drzwiach kajuty pojawiła się migotliwa, półprzezroczysta postać, starzec odziany w koszulę z koźlej skóry, ozdobioną kościanymi palcami. W białe włosy wplótł sobie paciorki, a w jego oczach dostrzegało się głęboką wiedzę.

– Przybyło między nas zło, Talabanie – oznajmił.

A potem zniknął.

Загрузка...