Gdy słońce dotknęło horyzontu, Boru zjechał z niskiego zbocza i zatrzymał zaprzęg na brzegu wąskiego, wpadającego do Luanu strumienia. Nacisnął nogą hamulec, wszedł na wóz od tyłu i spojrzał na śpiącego Awatara.
Jak łatwo byłoby poderżnąć mu gardło, pomyślał.
Jego córka, Shori, przytuliła się do wojownika i spała głęboko, z prawym kciukiem w buzi. Gdyby byli z Awatarem sami, Boru by go zabił, ale bał się, że Shori się obudzi i znowu zaczną ją dręczyć krwawe koszmary. Przykrył kocem dziewczynkę. Oznaczało to, że wyświadczył tę samą przysługę znienawidzonemu mężczyźnie, który leżał obok niej. Stłumił nienawiść i przeszedł obok śpiących, idąc po dwa worki z ziarnem. Zabrał je i nakarmił woły.
Potem rozpalił małe ognisko, otoczone kręgiem kamieni, i usiadł przy nim, przyglądając się zachodowi słońca.
„Czy nie jesteś trochę za stary, żeby płodzić dzieci?”
Boru pogłaskał się po białej brodzie, czując w kościach dotkliwe, artretyczne bóle. Shori miała siedem lat. Jej ojciec nie dożyje chwili, gdy stanie się dorosłą kobietą, nie będzie świadkiem tego, jak rzuci ziarno i zakryje twarz welonem. Poczuł gorycz, ale odepchnął ją od siebie.
Miał dwadzieścia trzy lata, gdy Awatarowie wzięli go do niewoli, po stłumieniu rewolty. Razem z dwustoma innymi zaprowadzono go w łańcuchach do Pagaru, drugiego miasta. Tam ich osądzono. Boru nigdy jeszcze nie był w mieście i rozmiary budynków kazały mu na chwilę zapomnieć o strachu o życie.
Były tam szerokie brukowane ulice oraz wsparte na kolumnach świątynie. Był tam też rynek ze sklepami i tawernami, a na jego środku stała pięknie rzeźbiona fontanna. Woda tryskała z niej na trzydzieści stóp w górę. Boru pochodził z pustyni, gdzie wodę otaczano szacunkiem, i gdy zobaczył to z więziennego wozu, poczuł głęboki respekt.
Sala sądowa również wyglądała imponująco. Dwaj awatarscy sędziowie zasiadali wysoko na rzeźbionym podwyższeniu, spoglądając z góry na jeńców, których wprowadzano do sali dziesiątkami. Boru stał obok syna piekarza, Fyala. Przyjaźnili się od dzieciństwa i wymienili teraz spojrzenia.
– Co z nami zrobią? – zapytał szeptem Boru. Fyal wzruszył ramionami.
Jeden z sędziów, szczupły mężczyzna z niebieskimi, opadającymi do ramion włosami, pochylił się do przodu. Był odziany w błyszczącą karmazynowa togę, a na głowię miał srebrzystą myckę ozdobioną runami.
– Jesteście oskarżeni o zbrodnie przeciwko imperium – zaczął posępnym głosem – a mianowicie… – Spojrzał na zwój, który leżał przed nim na pulpicie. -…udział w nielegalnym zgromadzeniu, posiadanie mieczy i innych rodzajów broni oraz atak na rządowy budynek w wiosce Asep. – Przyjrzał się swymi jasnymi oczami skutym mężczyznom. – Jeden z was udzieli odpowiedzi na te zarzuty. Ty! – Wskazał chudym palcem na Boru. – Przemówisz w imieniu swoim i swych towarzyszy.
– A co niby mam powiedzieć? – zaczął Boru. – Nie uznajemy waszych praw. Przysłaliście uzbrojonych ludzi na ziemie naszych przodków i ogłosiliście, że przejmujecie nad nimi władanie. Opieraliśmy się wam wtedy i nadal się opieramy. Nigdy nie przestaniemy się opierać. W przeciwnym razie, jak moglibyśmy zwać się mężczyznami?
– To jest twoja obrona? – zapytał drugi sędzia, łysy mężczyzna z rozwidloną niebieską brodą. – Twierdzisz, że wasze prawa mają pierwszeństwo przed prawami Awatarów? Przynieśliśmy wam wiedzę i prawodawstwo. Daliśmy wam środki pozwalające zwalczyć głód. A wy odwdzięczacie się za te dary aktami barbarzyństwa i próbami morderstwa.
– Nie prosiliśmy o te dary – skontrował Boru. – Narzuciliście je nam. Poza tym nikogo nie zabiliśmy. W ogóle nie mieliśmy takiego zamiaru. Awatara, który przebywał w naszej wiosce, wzięliśmy tylko do niewoli, mimo że zabił naszych trzech towarzyszy. Banis-baya zawsze zajmowali się uprawą ziemi. Nie jesteśmy wojownikami ani zabójcami. Jesteśmy wolnymi ludźmi.
– Nie jesteście wolni, mały człowieczku – oznajmił drugi sędzia. – Jesteście sługami Awatarów. I to nieposłusznymi sługami. Twoja obrona nie jest przekonująca. Twoi przyjaciele stracą życie. Ty, zgodnie z naszym zwyczajem, nie możesz umrzeć, gdyż przemawiałeś w imieniu oskarżonych. Skazuję cię na trzydzieści lat. Wyprowadźcie ich.
Zabrano ich do długiego korytarza. Awatarski żołnierz ujął Boru za ramię i zaprowadził go przez boczne drzwi do długiego, wąskiego pokoju. Pod ścianami stały tu ławy.
– Siadaj – rozkazał strażnik. – Będziesz tu czekał, dopóki nie zawołają cię po imieniu. Wtedy po ciebie przyjdę.
Oszołomiony wyrokiem Boru nie stawiał oporu. Kolejno przyprowadzono dziesięciu dalszych mężczyzn, którzy czekali razem z nim. Wszyscy dobrze się znali, ale żaden z nich się nie odzywał. Skala katastrofy, która spadła na Banis-baya była zbyt wielka, by o niej rozmawiać.
Późnym popołudniem wyprowadzono trzech z nich. O zmierzchu przyszła kolej na Boru.
Podążył za dwoma strażnikami do okrągłego pomieszczenia. Było tam trzech Awatarów, wszyscy odziani w niebieskie jedwabne szaty. Pośrodku stał kamienny sarkofag pełen zielonych kryształów, które migotały w blasku lamp.
– Zdejmijcie mu łańcuchy – rozkazał jeden z obleczonych w błękit panów.
Gdy okowy z niego spadły, Boru wyprostował się. Był młody, wysoki i silny, a jego włosy miały kolor dojrzewającego zboża.
– Wejdź do sarkofagu – rozkazał jeden z Awatarów.
– Co tu się dzieje?
– Rób, co ci każemy. To nie potrwa długo. Za godzinę będziesz wolny.
– Wolny? Przecież skazano mnie na trzydzieści lat.
Dwaj strażnicy ujęli go za ramiona i poprowadzili ku błyszczącym kryształom. Strącił z siebie ich ręce, sam wszedł na sarkofag i usiadł na nim.
– Połóż się na kryształach – padł rozkaz. Boru go wykonał. Mężczyźni odsunęli się. Czuł, że klejnoty wbijają mu się w skórę. – Zamknij oczy – polecili. Tym razem również ich posłuchał. Na jego powiekach boleśnie tańczyły jaskrawe światła. Poczuł mdłości. Potem zemdlał.
Ocknął się po jakimś czasie – mogła to być godzina albo cały dzień. Dwaj awatarscy strażnicy wywlekli go z sarkofagu i wyprowadzili bez łańcuchów na korytarz. Przeszli obok sali sądowej i wyszli w światło dnia.
– Wracaj do domu – powiedzieli mu.
Zszedł zdezorientowany po schodach na plac z fontanną. Gdy do niej dotarł, poczuł zmęczenie. Zaskoczyło go to, gdyż przeszedł tylko krótki kawałek. Usiadł na marmurowym murku otaczającym fontannę i poczuł dotyk chłodnych kropelek wody. Pochylił się do przodu, wspierając łokcie na kolanach.
I nagle poraził go szok. Ramiona miał chude. Mięśnie zniknęły. Skóra była cienka i pomarszczona.
Podeszła do niego jakaś młoda kobieta.
– Dobrze się czujesz, staruszku? – zapytała, dotykając dłonią jego kościstego barku.
– Jestem młodym człowiekiem – wychrypiał.
Zerknęła nerwowo na budynek sądu.
Przykro mi – powiedziała i oddaliła się pośpiesznie. Zabrali mu trzydzieści lat. Dwudziestopięcioletni Boru siedział na brzegu strumienia, zbliżając kościste palce do płomienia, i myślał o śpiącym w wozie Awatarze.
– Doczekam waszego upadku – obiecał sobie. – Końca was wszystkich.
Viruk obudził się nagle. Nie zamierzał zasnąć tak głęboko. Przetoczył się na bok. Ktoś przykrył go kocem, co było uprzejmym gestem, jako że noc była chłodna. Potem przypomniał sobie staruszka. Miło było spotkać podludzi, którzy wiedzieli, co to szacunek. Usiadł. Złotowłosa dziewczynka leżąca obok niego poruszyła się przez sen, ale się nie obudziła. Viruk zszedł z wozu i zobaczył, że staruszek siedzi przy małym ognisku.
Na niebie jasno świeciły gwiazdy oraz księżyc w pełni.
– Mam nadzieję, że dobrze spałeś, panie – odezwał się kupiec.
– W rzeczy samej. Gdzie jesteśmy?
– Jutro około południa powinienem dotrzeć do Egaru, panie. Jeśli wyruszysz w drogę wcześnie, dojedziesz tam niedługo po wschodzie słońca. Nakarmiłem twojego konia ziarnem, ale nadal jest zmęczony. Obawiam się, że nie poniesie cię zbyt szybko.
– Jak się nazywasz?
– Boru, panie.
– Byłeś dla mnie uprzejmy. Lubię to.
– To drobiazg, panie. Służyłem ci z radością.
– Jestem pewien, że tak – zgodził się Viruk. Poklepał staruszka po ramieniu. – Lubię cię, Boru. Otrzymasz ode mnie dar. – Awatar wyjął z woreczka zielony kryształ i przystawił go do piersi kupca. Stary zesztywniał ze strachu. – Nie stanie ci się nic złego – zapewnił Viruk. Kupiec poczuł, że artretyczne bóle w jego plecach i ramionach złagodniały. – Gotowe – oznajmił po chwili Awatar. – Jesteś teraz młodszy o dziesięć lat. Wykorzystaj mądrze ten czas – dodał z uśmiechem.
Boru wstał i pokłonił się.
– Dziękuję, panie.
– To drobiazg. – Przyjrzał się uważnie twarzy Boru. – Masz teraz w brodzie trochę żółtych pasm. A włosy ci zgęstniały. Być może zyskałeś trochę więcej niż dziesięć lat. Nie mam wielkiej wprawy w używaniu tych kryształów na podludziach. Ale, tak czy inaczej… ciesz się tym!
– Oczywiście, panie. Żadne podziękowania nie byłyby wystarczające.
– To prawda – potwierdził Viruk z szerokim uśmiechem. – Muszę już ruszać w drogę.
Wskoczył na siodło i podążył na zachód, nie oglądając się za siebie.
Dobrze było być bogiem.
Boru miał rację. Jego wierzchowiec nadal był zmęczony. Viruk chciał jak najprędzej wrócić do Egaru, wzmocnił więc zwierzę energią kryształu. Koń natychmiast odzyskał wigor i Awatar zmusił go kopniakiem do cwału. Zwierzę padło w odległości pół mili od miejskich bram. Gdy się przewróciło, Viruk zeskoczył z niego zgrabnie i wylądował lekko na obu nogach. Kryształy miały tę osobliwą cechę, że nie potrafiły dać czworonożnym zwierzętom prawdziwej siły. Były dla nich jedynie środkami pobudzającymi o krótkim działaniu. Viruk był poirytowany tym, że koń nie wytrzymał trochę dłużej.
Gdy wrócił do domu, jeden ze służących poinformował go, że kwestor generalny chce się z nim widzieć. Viruk wykąpał się, przebrał i pojechał konno do pałacu Raela.
Kwestor generalny przebywał w swym gabinecie na górze. Gdy Viruk wszedł do środka, pochylał się nad mapami i zwojami.
– Judon z Patiaków zwołał Zgromadzenie w Ren-el-gan – poinformował gościa, nie tracąc czasu na uprzejmości. – Chce zjednoczyć plemiona pod swoim przywództwem i uderzyć na miasta. Spraw, żeby zmienił plany.
– Z przyjemnością kwestorze – zgodził się Viruk.
Rael odsunął od siebie mapy i wstał.
– Jak rozumiem, znalazłeś łupieżców i rozprawiłeś się z nimi. Dobrze zrobiłeś. Gorzej natomiast, że wysłałeś tę wiadomość do Ammona. Możemy tylko mieć nadzieję, że posłaniec okazał się wystarczająco rozsądny, żeby cię nie posłuchać.
Viruk wzruszył ramionami.
– Co to ma za znaczenie? I tak kiedyś będziemy musieli z nimi walczyć.
– Ale lepiej byłoby, żeby najpierw wrócił Talaban z naładowanymi skrzynkami.
– Kwestorowi Ro się udało? To niespodzianka. Przyznaję, że miła.
– Ale są też gorsze wieści – poinformował go Rael. – Cztery skrzynki udało się naładować, jedną utracono, a jedna nadal jest nienaładowana. Co gorsza, erupcja wulkanu zniszczyła miejsce, w którym je napełnialiśmy, i jeśli nie znajdziemy innego, za kilka lat zabraknie nam mocy.
– Przez kilka lat wiele może się wydarzyć – stwierdził Viruk. – Ale powiedz mi, kwestorze, jak mam sprawić, żeby Judon zmienił zdanie?
– Tak, jak uznasz to za stosowne.
– Możesz to uważać za zrobione.
– Uważam – potwierdził Rael. – Będziesz potrzebował szybkiego konia, a żaden nie jest szybszy od mojego Pakala. Tylko dobrze go traktuj. Chcę, żeby wrócił.
– Tak jest.
– Świetnie. A teraz złóż mi meldunek dotyczący tych łupieżców. Nie pomijaj niczego.
Viruk opowiedział o wszystkim, łącznie z tym, że skazał wójta na śmierć. Kiedy skończył, Rael okrążył biurko i usiadł na nim, naprzeciwko swego oficera.
– Doszła do mnie skarga, że zgwałciłeś wieśniaczkę.
– Trudno to nazwać gwałtem. Czułem się zmęczony i dokuczało mi napięcie, więc wysłałem po jedną z wioskowych kurew. Przyprowadził mi ją nowy wójt, Bekar.
Prawa o ochronie czystości rasy są jednoznaczne, Viruku – oznajmił Rael. – Nie wolno żyć w konkubinacie z niższymi rasami. Wiesz o tym bardzo dobrze.
– Wiem, że była miękka, słodka i uległa. Przecież się z nią nie ożeniłem. Tylko ujeżdżałem ją przez pewien czas.
– Rada zażąda, by udzielono ci nagany. A wieśniaczkę skazano na śmierć, jeśli zajdzie w ciążę.
– Dostawałem już nagany. To żaden problem.
Rael zaczerpnął głęboko tchu.
– To nie problem dlatego, że cię osłaniam. Ale czy nie obchodzi cię fakt, że za każdym razem, gdy ulegasz swym żądzom, narażasz na śmierć vagarską kobietę?
– A czemu miałoby mnie to obchodzić? Vagarzy ciągle umierają.
Rael potrząsnął głową.
– Ta dyskusja nie ma sensu. Jedź rozprawić się z Judonem. Tylko pamiętaj zostawić żywych świadków.
Probierz nie zdrowiał szybko. Talaban uleczył połamane żebra za pomocą kryształu i zaproponował, że zrobi to samo z ranami pozostawionymi przez szpony krala, ale dzikus odmówił. To były blizny zdobyte w walce i należało je traktować jak skarb. To samo dotyczyło bólu, gdyż świadczył on, że wróg był potężny, a on się mu oparł. Co prawda, nie zabił bestii, ale stawił jej czoło. Suryet byłaby z niego dumna.
– Jak się czujesz? – zapytał go Talaban rankiem czwartego dnia.
– Dobrze. Jestem silny – skłamał Probierz. Rosła mu gorączka, a z jednej z blizn sączyła się ropa.
– Pokaż mi rany.
– Szybko się goją.
– Ale i tak mi je pokaż. – Probierz uniósł koszulę, stękając z bólu. – Usunę zakażenie – poinformował go Talaban. – Ale nie obawiaj się. Blizny zostaną.
Dotknął delikatnie kryształem intensywnie zaczerwienionej rany i Probierz poczuł, że zapalenie ustępuje.
– To silna magia – stwierdził dzikus.
– To nie magia, przyjacielu. Dawno temu odkryliśmy więź łączącą takie kryształy ze zdrowiem. Wykorzystaliśmy ją jedynie i znaleźliśmy sposób na wzmocnienie ich mocy za pomocą naszych umysłów.
– Dawno temu – zauważył Probierz. – To zawsze jest dawno temu.
Wetknął koszulę w rajtuzy, przeszedł na drugi koniec małej kajuty i nalał sobie kubek wody.
– Nie rozumiem znaczenia twoich słów – przyznał Talaban.
– Wszystko było dawno temu. Magiczna wieża. Dawno temu. Cudowne statki. Dawno temu. Co udaje się wam osiągnąć teraz?
Talaban zrobił zamyśloną minę. Nie odzywał się przez pewien czas.
– Trwamy – odparł wreszcie. – Ostatni z naszych wielkich uczonych postanowił zestarzeć się i umrzeć. Nie mamy już nikogo, kto rozumiałby tajemnice przeszłości. Nie wiem, dlaczego tak jest.
– Wcale nie trwacie, kapitanie. Wasz dzień niemal dobiegł już końca. To zmierzch. Popłyń ze mną. Na zachód. Znajdź sobie nowy dom. Naucz mój lud mocy magicznych kamieni.
Talaban wstał.
– Wypocznij dziś dobrze – powiedział i wyszedł.
Po jego odejściu Probierz zjadł trochę suszonego mięsa, a potem opuścił kabinę i wspiął się na środkowy pokład. Tam oparł się o reling, by obserwować mknące obok okrętu delfiny. Zawsze cieszył go widok figli Ośnu, ludu morza. W rodzinnych stronach, gdy wypłynął na ciepłe wody zatoki, często pojawiały się obok niego, wyskakując nad wodę i zanurzając się z powrotem. Zawsze zachowywały się przyjaźnie.
– To dziwne stworzenia – stwierdził vagarski sierżant, Methras, podchodząc do niego. Probierz zerknął na wysokiego, łysiejącego żołnierza. Lubił Methrasa. Wyczuwał w nim samotność, podobną do tej, która doskwierała jemu.
– Nie tylko dziwne – odparł. – Ośnu magiczne są. To wielcy uzdrowiciele.
– Ryba, która leczy? Trudno w to uwierzyć.
– Te oczy to widziały – zapewnił Probierz. – Dziecko urodziło się, rosło, nie mówiło. Siedziało. Gapiło się. Szaman Ośnu wezwał. Przypłynęły.
– Chwileczkę, Probierzu – przerwał mu z uśmiechem Methras. – Ten kawałek o dziecku rozumiem. Ale w jaki sposób szaman wezwał delfiny?
– Stanął na urwisku. Zaśpiewał pieśń. Światło, śpiew, dym, ogień. O zmierzchu przypłynęły. Dwadzieścia Ośnu. Aż na płyciznę. Szaman zaniósł do nich dziecko. Ośnu przemówiły. Wysokie, śpiewne głosy. Bez słów. Szaman uniósł chłopca. Włożył go do wody, zacisnął rączki na płetwie Ośnu. Ośnu opłynął zatokę wkoło, ciągnąc za sobą roześmiane dziecko. Tego samego dnia chłopiec przemówił. Magia Ośnu.
– Widziałeś to na własne oczy?
– Te oczy widziały. Magia Ośnu.
– Dobra magia – zgodził się Methras. Obaj oparli się o reling, obserwując w milczeniu delfiny. Po chwili sierżant się wyprostował. – Chciałbym któregoś dnia z nimi popływać – stwierdził ze smutkiem.
– Ciebie też uzdrowią – zapewnił Probierz.
– Nie potrzebuję uzdrowienia.
Dzikus potrząsnął głową. Wyciągnął rękę i oparł dłoń na piersi żołnierza.
– Puste miejsce tu masz. Trzeba je wypełnić.
– Za dużo widzisz, przyjacielu – odpowiedział Methras. Potem odwrócił się i odszedł.
Nad powierzchnię wynurzyła się wielka czarno-biała sylwetka. Delfiny pierzchły. Orka pomknęła za nimi.
– Dzisiaj nic nie złapiesz – wyszeptał Probierz.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, niknąc w krwawoczerwonym morzu. Gdy zapadła ciemność, na pokładzie zapalono światła. Dzikus zaklął. Świecące kule były nienaturalne. Niepokoiły jego ducha.
Zamknął oczy, by osłonić je przed blaskiem, i zaśpiewał niskim dźwięcznym głosem pieśń Ośnu.