Rozdział trzeci

Gdy Lodowy Olbrzym spał, wdrapali się na jego skołtunione futro, zmierzając ku potężnej szczęce wspartej o szczyt góry. Każdy kosmyk był grubszy od ramienia mężczyzny, a do tego w futrze mieszkały demony, duchy złych ludzi skazane na wieczny żywot na plecach bestii. Tail-avar był uzbrojony w luk miotający pioruny, a Dotknij Księżyca niósł swój srebrny topór, ale najpotężniejszy oręż dzierżył Storro. Tylko on potrafił odnaleźć magiczny kieł i zaczerpnąć jego mocy.


Z Porannej pieśni Anajo Kwestor Ro wrócił na pokład Węża tuż przed świtem. Był wyczerpany, ale nie tracił nadziei. Udało się im połączyć z emanacjami aż sześć razy, ale moc zawsze odpływała po kilku uderzeniach serca. To nie porażka go irytowała, lecz raczej zwodnicza bliskość sukcesu. Jego kajuta, jak przystało kwestorowi, była przestronna i wyposażona w duże bulaje. Były w niej też drugie drzwi, prowadzące na mały, prywatny zadaszony pokład po prawej burcie okrętu. Gdyby skrzynka mocy Węża była pełna, kajutę trzeba by uznać za luksusową. Wyposażono ją w wygodne kanapy, miękkie fotele i grube dywany. Teraz jednak ciepło koksowych piecyków uciekało przez duże okna i zawsze panował tu chłód. Kwestor Ro był przekonany, że Talaban właśnie dlatego zaoferował mu tę kajutę, gdy wypływali ciepłym latem z portu Egaru, drugiego miasta. Kwestorowi Ro byłoby nieporównanie cieplej w mniejszej kabinie pod pokładem, którą zajmował jego vagarski asystent Onquer.

Tłumiąc irytację, dosypał koksu do piecyka. Potem odprawił pierwszy z Sześciu Rytuałów, starając się oczyścić organizm z odrętwienia wywołanego wyczerpaniem i straszliwym mrozem. Usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, pochylił głowę, dotknął obu skroni palcami wskazującymi i wyrecytował Modlitwę Jedynego. Trudno mu było się skupić. Przeszkadzały mu bezładne myśli i obawy. Mimo to rytuał wypełnił go ciepłem. Było to przyjemne wrażenie, ale nawet w najmniejszym stopniu nie złagodziło znużenia. Przygniatał go ciężar porażki.

Jego wrogowie będą zachwyceni, jeśli wróci okryty wstydem. Caprishan będzie rzecz jasna udawał współczucie, ukrywając szczerbaty uśmiech za tłustą dłonią. Niclin okaże wrogość bardziej otwarcie. To on poruszy temat niewiarygodnego marnotrawstwa środków, podkreślając fakt, że przewidywał podobny wynik i zgodził się sponsorować ekspedycję jedynie z uwagi na reputację kwestora Ro, który ongiś uchodził za nieomylnego. Inni podążą za jego przykładem i Ro szybko utraci wpływy w Radzie.

Nie dojdzie do tego, powtarzał sobie. Nie pozwolę na to. Jednakże w tej samej chwili w jego duszy pojawiło się zwątpienie. Miał rację, sądząc, że jego nowo zaprojektowane piramidy będą mogły nawiązać łączność z Wielką Linią. Zrobiły to, I to z łatwością. Ale nie potrafiły jej utrzymać.

Zastanów się, rozkazał sam sobie. Linia nie mogła się przemieszczać. Emanacje pochodziły z Białej Piramidy, która znajdowała się jakieś sześćdziesiąt mil stąd, ukryta pod górą lodu. Była ona obiektem materialnym, zajmującym konkretne miejsce. W związku z tym linie mocy powinny być stałe i niezmienne, a ich odnalezienie winno prowadzić do komunii. Wydawało się jednak, że źródło mocy ciągle im się wymyka, niczym spłoszony jeleń.

Coś przeoczyłeś, powiedział sobie.

Kwestor Ro wstał. Wyjął z małej kasetki stojącej na biurku trzy kryształy – biały, niebieski i zielony – oraz białą koronkową rękawiczkę. Uniósł tę ostatnią do ust i pocałował, rozpoczynając w ten sposób drugi z Sześciu Rytuałów. Wolałby zaoszczędzić energię kryształów, ale jego umysł zaczęła spowijać mgła zmęczenia. Zaczerpnął powoli ich mocy, czując, że wracają mu siły.

Potem, nadal trzymając rękawiczkę przy twarzy, pogrążył się w transie. Jego umysł popłynął wstecz przez doliny czasu. Wyobraził sobie park oraz gaj kwitnących drzew u brzegu stawu z tryskającą fontanną. Siedział tam z Tanyą, a dzieci bawiły się nieopodal. Słońce stało wysoko na niebie, opromieniając park łagodnym ciepłem wczesnej jesieni. Zawsze przywoływał ten sam obraz. Nasunęła mu się myśl, że są chwile, gdy prawdziwe piękno wypełnia umysł niepostrzeżenie dla świadomości, niewidzialne jak powiew wiatru. Dzień w parku był przyjemny, ale nic więcej. Uśmiechał się, przyglądając się zabawom trojga swych dzieci. Pocałował Tanyę w rękę, ale jego umysł był zaprzątnięty pewnym matematycznym problemem i Ro chciał jak najszybciej wrócić do pracowni, aby wziąć się do roboty. Gdyby tylko potrafił wówczas przewidzieć przyszłość. Gdyby odgadł, że przez siedemdziesiąt wypełnionych samotnością lat będzie przywoływał ten obraz niczym swój największy skarb.

Opowiedział wówczas Tanyi o rozważanym problemie.

– Rozwiążesz go – oznajmiła z niezachwianą pewnością. Jej wiara zawsze dodawała mu sił. To był jeden z powodów, dla których tak bardzo ją kochał.

A obecnie stanął przed nim jeszcze trudniejszy problem i nie było już przy nim Tanyi, która natchnęłaby go swą wiarą.

Gdy wreszcie otworzył załzawione oczy, był już znacznie spokojniejszy.

Otarł łzy i wrócił do stojącego przed nim problemu. Biała Piramida była pogrzebana pod lodem i nie mogła się przemieszczać. To był fakt niepodważalny. Jak więc wyjaśnić to zjawisko? Podszedł do bulaju, otarł szron z szyby i spojrzał na ośnieżone góry. Jego ludzie już wracali. Ekipa zmienników czekała na pokładzie, trzęsąc się z zimna. Wkrótce będzie musiał do nich dołączyć. Kwestor Ro nie był głupi. Zdawał sobie sprawę, że próby osiągnięcia komunii mogą im zająć wiele dni. A przecież obiecał Talabanowi rezultaty.

Pociągnął się za rozwidloną brodę. Odpowiedź była blisko – gdyby tylko umiał ją znaleźć.

Otulił się płaszczem, wyszedł z kajuty i wspiął się po krętych schodach na centralny pokład. Dwunastu ludzi składających się na jego drugą ekipę zbiło się w ciasną grupkę, obserwując powrót srebrzystej szalupy. Gdy kwestor Ro podszedł do nich, rozległ się huk przypominający odległy grom. Od pobliskiego lodowca oddzielił się potężny fragment, który wpadł w spokojne wody zatoki. Wielka fala uniosła szalupę w górę.

W tej właśnie chwili kwestor Ro znalazł odpowiedź. Rozkazał swym ludziom czekać na instrukcje i przypatrywał się bez słowa, jak szalupa przybija do burty i wyczerpani ludzie wdrapują się na pokład. Potem wezwał swego asystenta, Onquera, do swej kajuty. Vagar miał zapadnięte oczy i sine wargi. Kwestor Ro pozwolił mu zatrzymać się na chwilę obok małego, wypełnionego rozżarzonym koksem piecyka.

– To nie źródło mocy się porusza – odezwał się po chwili. – To lód, który pokrywa krainę.

Onquer roztarł chude dłonie, przysuwając je do ognia.

– Lód się porusza, panie? – zapytał bez zrozumienia.

– Nalej sobie łyczek – rozkazał kwestor Ro. Onquer ujął w drżące dłonie karafkę z niebieskiego szkła i wypełnił kryształowy puchar gorzałką. Uniósł naczynie do ust, przełknął łyczek palącego płynu i zadrżał z przyjemności.

– Tak, lód – potwierdził kwestor Ro. – Jest kruchy i dlatego się porusza. Od piramidy dzieli nas sześćdziesiąt mil. Na tej przestrzeni lód zapewne przeszywają tysiące niewielkich szczelin. Jesteśmy jak okręt kołyszący się na falach. Nieustannie się poruszamy, choć wciąż pozostajemy w tym samym miejscu. Rozumiesz?

Onquer dopił trunek.

– Rozumiem, panie. Ale co możemy na to poradzić?

– Potrzebny nam ruchomy odbiornik, połączony z pozostałymi. W ten sposób będziemy mogli śledzić poruszenia lodu.

– Na to potrzeba czasu, panie. Więcej, niż nam go dano.

– Nieprawda. Zejdę teraz do magazynu pod pokładem i zacznę montować sprzęt. Ty wróć na lód z nową ekipą i przenieś odbiorniki w inne miejsca. Ulokuj je blisko siebie, nie dalej niż dziesięć jednostek. Postaraj się dostroić do emanacji najlepiej, jak tylko można. Tym razem nie próbuj osiągnąć komunii, a tylko śledź poruszenia prądu. Ustal, skąd dokąd się przemieszcza i z jaką szybkością. Rozumiesz?

– Tak, panie.

– W takim razie nie zwlekaj – rozkazał kwestor Ro, wskazując ręką na drzwi. Wyczerpany Vagar pokłonił się i wyszedł z kajuty. Nim jeszcze drzwi się za nim zamknęły, kwestor Ro niemal już o nim zapomniał.


Karesha Vara wielokrotnie pytano, co czyni go wielkim myśliwym. Młodych mężczyzn fascynowały jego sukcesy w polowaniach na trąbowce. On jednak nie odpowiadał na żadne z ich pytań. Czy nie mieli oczu, by dostrzec jego umiejętności? Czy nie widzieli blizn pokrywających jego ciało – straszliwej szramy na policzku, rozszarpanej połowy ucha – i czy nie potrafili zrozumieć, że choć młodzieńcza lekkomyślność wielokrotnie narażała go na niebezpieczeństwo, przeżył i nauczył się czegoś na swych błędach? Najwyraźniej odpowiedź brzmiała „nie”. Obserwowali go i próbowali naśladować, lecz bez powodzenia. A ponieważ ludzie są tacy, jacy są, mówili, że ma szczęście. Twierdzili, że pobłogosławili go bogowie, że nosi ze sobą tajemny talizman, który zwabia trąbowce. Wszystko to wydawało mu się raczej zabawne.

Potarł machinalnie długie, czerwone blizny na prawym policzku. Szpony krala omal nie zdarły mu całej twarzy, zdołał jednak zabić zwierzoluda, wbijając mu sztylet w serce. Ten incydent wystarczył, by go nauczyć, że podczas polowania zawsze trzeba być ostrożnym i cierpliwym. W tej zamarzniętej krainie wszędzie czyhała śmierć. Jeśli zaś chodzi o umiejętność polowania na trąbowce, to zrodziła się ona z miłości, z jej bezkresnej magii. Nie zamierzał jednak tłumaczyć tego swym ludziom. Niech sami się nauczą, pomyślał. Dlaczego mężczyzna miałby zdradzać sekrety, dzięki którym okrył się tak wielką chwałą wśród swego ludu?

Zresztą wyśmialiby go, gdyby spróbował to zrobić.

Karesh Var kochał trąbowce. Widział w nich uosobienie wszystkiego, co dobre na zimnej ziemi. Były wierne i walczyły zawzięcie w obronie towarzyszy. Wychowywały młode z niewyczerpaną cierpliwością i wędrowały po krainie z godnością połączoną z wielkopańską arogancją.

Karesh Var zostawił swych dwudziestu ludzi, którzy rozsiedli się wokół dwóch ognisk, osiodłał małego konika i ruszył wzdłuż skraju wzniesienia. Dobrze widział stąd równinę i mógł obserwować rytuał śmierci. Jego ludzi nie interesowały podobne widowiska. Już kiedyś to widzieli. Stado ustawiało się w ochronny krąg wokół umierającego mamuta, wielkie samce wsuwały kły pod ciało ofiary, starając się ją podnieść. Jego ludzi nudziło siedzenie na zimnie i czekanie, aż samica padnie. Karesh Var był innego zdania.

Zaatakowali stado przed dwoma dniami. Trzech jeźdźców zbliżyło się szybko, by sprowokować samce, odciągnąć je. Potem dziesięciu mężczyzn na szybkich wierzchowcach uderzyło cwałem z flanki, szpikując strzałami ofiarę wybraną przez wodza grupy. Gdy zawrócili, Karesh Var i czterech innych podjechało do rannego zwierzęcia i wbiło w nie włócznie.

Potem oddalili się i czekali. Stado znowu ruszyło w drogę. Dwa samce otoczyły ofiarę z boków, chcąc ją osłonić przed dalszą szkodą. Ale samica powoli umierała i myśliwi potrzebowali jedynie cierpliwości.

Karesh Var obserwował stado z grzbietu konia. Nagle samica przechyliła się na bok. Jej długa trąba unosiła się i opadała. Być może zwierzę chciało po raz ostatni posmakować powietrza. Otaczające je samce zaprzestały prób podtrzymania ciała. Odsunęły się. Całe stado uniosło trąby i zatrąbiło ku niebiosom. Być może była to pieśń pożegnalna. Karesh Var nie wiedział tego, ale czuł wzruszenie. Dwa samce wyryły kłami głębokie bruzdy w ziemi. Potem stado zatoczyło powoli krąg wokół ciała i oddaliło się na wschód.

Karesh Var odprowadzał mamuty wzrokiem. Po chwili zjechał ze wzgórza i zsunął się z siodła obok masywnego ciała. Podszedł do wielkiej głowy i położył dłoń na czole ofiary.

– Zginęłaś po to, by mój lud mógł żyć – rzekł. – Dziękuję ci za dar życia i modlę się o to, by twoja dusza mogła spacerować po ogrodzie wszechrzeczy.

Jego jeźdźcy zjawili się przed upływem godziny. Dwaj z nich przystąpili do piłowania kłów, które potem przerobi się na guziki, bransolety, sprzączki i ozdoby. Wiele z nich sprzedadzą mieszkańcom miast na wschodzie. Mięso zostanie pokrojone na paski, zasolone i wysuszone, a kości przerobione na proszek służący do produkcji lekarstw i paszy dla zwierząt. Z wysuszonej skóry uszyją buty, kaftany i inne odzienie. Zabity mamut był dla plemienia Zhengów wielkim bogactwem.

Legendarnemu Kareshowi Varowi znowu się udało i jego plemię będzie mogło przetrwać długą zimę we względnym komforcie.

Jeden z ludzi przyniósł mu ociekający krwią pas mięsa. Karesh Var przerzucił je sobie przez ramię, wskoczył na konia, przejechał kawałek z wiatrem i rzucił mięso na śnieg. Tygrysy szablastozębne, wilki i krale z pewnością dawno już poczuły woń krwi i ruszyły tropem ofiary. Będą walczyć o mięso, zanim przybędą wozy.


Późnym popołudniem wszystko już na nie załadowano i zaczęła się długa podróż powrotna do obozu. Krale się nie pojawiły, co bardzo ucieszyło Karesha Vara. Mięsa, które zostaw;!.

z pewnością wystarczy dla szablastozębnych tygrysów. Zważywszy wszystko razem, to był udany dzień.

Jeźdźcy i wozy pięli się powoli w górę po górskim szlaku. Słońce świeciło jasno, ale nie dawało ciepła, i Karesh Var zawiązał pod brodą nauszniki futrzanej czapki. Od dwóch lat, odkąd ukończył trzydziesty piąty rok życia, zimno dokuczało mu coraz bardziej, choć nie wspominał o tym nikomu poza żoną. To ona uszyła mu tę czapkę z króliczego futra. Karesh Var uśmiechnął się. Większość mężczyzn w plemieniu uważała, że postępuje głupio, zadowalając się jedną żoną. Była ona jednak warta dziesięciu innych kobiet. Cieszył się na myśl, że znowu ją ujrzy. Nagle na ścieżce przed nimi pojawił się jeden z jego zwiadowców.

– Czarna łódź wróciła, Kareshu – zawołał. – Na lodzie są Niebieskowłosi.


Gdy pierwsza z sześciu srebrnych piramid zaczęła świecić, dochodziło południe. Kwestor Ro, wyczerpany i zziębnięty po wielu godzinach spędzonych na lodzie, ujrzał jej pierwszy blask. Potarł zmęczone powieki, sądząc, że to tylko przypominający sen objaw zmęczenia połączonego z gorączkową nadzieją. Wpatrywał się intensywnie w wysoką na cztery stopy trójkątną konstrukcję, w jej połączone ze sobą srebrne tyczki owinięte złotym drutem. Czy to było tylko odbicie jasności śniegu? Nagle jednak wyczuł podniecenie otaczających go Vagarów. Oni również zauważyli emanującą z piramidy aureolę białego światła. Kwestor Ro zapomniał o zmęczeniu.

Stojący u jego boku szczupły Vagar trzymał w rękach małą drewnianą szkatułkę. Wychodzące z niej złote druty opadały na śnieg, łącząc się z każdą z sześciu piramid.

– Nie ruszaj się – rozkazał mu kwestor Ro. Podszedł do mężczyzny i uniósł ostrożnie wieczko, trzymając je pod kątem uniemożliwiającym Vagarowi zajrzenie do środka. Dwa z wprawionych w mikę białych kryształów jarzyły się, a w trzecim migotało słabe światełko. Kwestor Ro zamknął szkatułkę. Rozjarzyła się druga piramida, a po niej trzecia.

Dwunastu oszołomionych Vagarów przyglądało się w milczeniu, jak wszystkie sześć piramid otacza kolejno aureola białego światła.

– Nie ruszaj się – przypomniał kwestor Ro trzymającemu szkatułkę mężczyźnie.

– Tak jest, panie.

Ro również znieruchomiał, jakby chciał wykonać własne polecenie. Dygotał z podniecenia. Odwrócił się z wysiłkiem i rozkazał czterem Vagarom pójść za nim na brzeg. Na śniegu leżało tam kilka skrzynek oraz wielki, owinięty w płótno pojemnik. Z jednej ze skrzynek Vagarzy wyjęli drewniane obuwie ochronne, które nałożyli na podszyte futrem buty. Potem wyciągnęli z głębokich kieszeni długie, również drewniane naparstki, którymi osłonili palce u rąk, łącznie z kciukami.

Następnie zdjęli ostrożnie białe płótno z prostokątnego pojemnika, który miał około czterech stóp długości i trzech szerokości. Wykonano go z czarnego drewna i był gęsto pokryty rytymi symbolami, których Vagarzy nie potrafili odczytać. Na obu długich bokach w drewno wprawiono po trzy wielkie złote pierścienie.

– Bądźcie ostrożni – ostrzegł kwestor Ro. – Od tego zależy wasze życie.

Obok skrzyni leżały dwie drewniane tyczki długości ośmiu stóp. Kwestor Ro ostrożnie wsunął je w złote pierścienie. Następnie czterej Vagarzy złapali za tyczki, unosząc pojemnik nad śnieg. Kwestor Ro zaprowadził ich na pusty plac między sześcioma świecącymi piramidami.

Serce zabiło mu szybciej. Rozkazał Vagarom położyć skrzynię na śniegu, włożył na palce drewniane naparstki i wziął kawałek złotego drutu. Zaczerpnął głęboko tchu i podszedł do skrzyni.

– Panie! – krzyknął jeden z Vagarów. Poirytowany Ro zwrócił się w jego stronę.

– Co znowu? – zawołał.

– Twoje buty, panie. Nie jesteś osłonięty.

Kwestor Ro spojrzał w dół. W swym podnieceniu zapomniał nałożyć obuwie ochronne.

– Daj mi swoje – warknął na mężczyznę, który uratował mu życie. Drewniane buty były zdecydowanie za duże i musiał szurać nogami, zamiast iść normalnie. Obrzucił Vagarów ostrzegawczym spojrzeniem. Nikt się nie uśmiechał. Ro ukląkł przed grawerowaną skrzynią i owinął złoty drut wokół dwóch sfer z brązu umieszczonych z przodu. Drugi koniec przytwierdził do jednej z piramid. Ze skrzyni dobiegło ciche buczenie.

Kwestor Ro wzniósł ręce ku niebu.

– Mamy komunię – oznajmił.

– Wznośmy dzięki! – odpowiedzieli Vagarzy zgodnym chórem. Ro wiedział, że w ogóle o to nie dbają. Chcieli tylko opuścić lód i wrócić do ciepłych, bezpiecznych kajut Węża. To jednak nie miało znaczenia. Uzyskał to, co obiecał Radzie. O to właśnie walczył, dla tego narażał się na upokorzenie.

Osiągnął komunię z Białą Piramidą pochowaną na wieki pod lodem wraz z całym miastem. Pochwycił linię mocy, przepuścił ją przez złote pręty i złote druty, aż napłynęła do maleńkich diamentów, którymi były wypełnione srebrne pręty piramid. Klejnoty ją zmieniły, oczyściły i wzmocniły, a potem popłynęła do skrzynki, by zostać zmagazynowana w mice, złocie i krysztale jej wnętrza.

Kwestor Ro zdjął naparstki, schował je do kieszeni i wyjął stamtąd białą koronkową rękawiczkę. Uniósł ją do ust i pocałował. Oczy wypełniły mu łzy, ale usunął je mruganiem. Nie uchodziło, by okazywał w ten sposób uczucia w obecności Vagarów. Zupełnie jakby kosmos chciał go ukarać za ten błąd, jedna z piramid nagle zamigotała i jej światło zaczęło przygasać. Buczenie dobywające się ze skrzyni przycichło.

Tłumiąc panikę, kwestor Ro zrzucił obuwie ochronne i podbiegł do człowieka trzymającego ruchomy odbiornik.

– Przesuń się trochę w prawo – rozkazał, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. – Tylko powoli! Szukaj linii! – Vagar przesunął się lekko w prawo. Piramida znowu się rozjarzyła, a buczenie odzyskało moc. – Obserwuj uważnie piramidy – polecił kwestor Ro. – Jeśli światło znacznie przygasać, spróbuj je odnaleźć na nowo.

– Tak, panie. Bardzo mi zimno, panie.

– Tak jak nam wszystkim – warknął kwestor Ro, oddalając się. Jego asystent, Onquer, leżał na lodzie. Kwestor Ro trącił go nogą. – To nie czas na sen – burknął. – Wstawaj. – Onquer się nie poruszył. Kwestor Ro ukląkł obok niego. Twarz leżącego była szara. – Cóż za głupiec – wyszeptał Awatar. Wezwał dwóch Vagarów i rozkazał im zanieść nieprzytomnego do srebrnej szalupy. – Kiedy wrócicie na pokład, zdejmijcie z niego ubranie i delikatnie ogrzejcie ciało. Natrzyjcie go ciepłymi olejkami.

– Tak jest, panie – odpowiedzieli chórem. Obaj cieszyli się, że mogą zejść z lodu.

Skrzynia buczała jeszcze przez godzinę. Nic nie wskazywało na to, by proces ładowania już się zakończył. Kwestor Ro znowu poczuł zmęczenie, ale nie mógł jeszcze wrócić na Węża. Trzymający szkatułkę mężczyzna zachwiał się nagle, ale potem stanął prosto. Przez chwilę na piramidach widać było tylko migające światełka. Kwestor Ro podszedł do Vagara i wziął szkatułkę z jego rąk.

– Wracaj na okręt – rozkazał. – Tu nie ma z ciebie żadnego pożytku.

– Dziękuję, panie – rzekł Vagar.

Kwestor Ro stał nieruchomo, trzymając w rękach szkatułkę. Czuł delikatne wibracje mocy. Choć od ukrytej pod lodem Wielkiej Piramidy dzieliło go sześćdziesiąt mil, połączył się z nią ścisłą więzią. A niespełna milę od piramidy znajdował się jego dom i nieoznaczony grób jego ukochanej żony, Tanyi, oraz jego dzieci. Kwestor Ro westchnął.

– Gdybym tylko mógł zginąć z wami – wyszeptał.

Загрузка...