Rozdział drugi

Kwestor Ro był tradycjonalistą. Głowę zawsze miał gładko ogoloną, a rozwidloną brodę farbował na niebiesko. Do tego codziennie pełne dwie godziny poświęcał na Sześć Rytuałów Awatarów. Jego ubrania również były ciemnoniebieskie: koszula z drogiego atłasu obszyta srebrną nicią, rajtuzy z najlepszej wełny oraz buty z jaszczurczej skóry zabarwionej na ten sam kolor. Nosił też pas o srebrnych krawędziach, symbol pozycji pierwszego kwestora. Nie rozstał się również z ceremonialnym berłem, mimo że jego energia wyczerpała się już przed około dwudziestu laty. Choć Imperium Awatarskie pochłonęły oceany, a źródła jego mocy pokrył lód, kwestor Ro uważał, że trzeba podtrzymywać tradycję. To był jeden z wielu powodów, dla których nie lubił Talabana.

Czekając razem z Probierzem pod drzwiami kapitańskiej kajuty, zastanawiał się nad innymi tego przyczynami.

– On zajęty – oznajmił dzikus. – Wkrótce nas wezwie.


Kwestor Ro nie odpowiedział. W dniach chwały żaden barbarzyńca nie odważyłby się zwrócić bezpośrednio do Awatara. Podszedłby do niego na kolanach, a potem dotknął głową ziemi. Przemawiając do niego, musiałby zacząć od formuły: „Panie, racz wysłuchać swego sługi”. Dzięki temu utrzymywano dyscyplinę, a niższe warstwy znały swoje miejsce. W gruncie rzeczy kwestor Ro był przekonany, że ich członkowie czuli się wówczas szczęśliwsi. Jasno określone zasady zachowania były fundamentem cywilizacji. Talaban jednak najwyraźniej tego nie rozumiał i pozwalał, by dzicy zwracali się do niego jak do równego sobie. Mieszkał nawet przez pewien czas wśród barbarzyńców, sypiając w ich nędznych namiotach. Kwestor Ro zadrżał na samą myśl o tym. Był niemal pewien, że w żyłach Talabana płynie vagarska krew. Ponadto był on jeszcze młody, miał zaledwie dwieście lat. Nie żył wystarczająco długo, by w pełni uświadomić sobie potrzebę utrzymywania strachu wśród niższych ras.

Ale przecież jego matka również słynęła z dziwacznego zachowania. Nie chciała urodzić dziecka aż do osiemdziesiątego roku życia, gdy – pomimo przedłużonej przez działanie kryształów młodości – dni jej płodności dobiegały już końca. Wywołało to wiele plotek i stało się poważnym upokorzeniem dla jej trzystuletniego męża. Większość awatarskich kobiet traciła zdolność wydawania na świat dzieci po siedemdziesiątym roku życia, a tylko garstka mężczyzn była w stanie spłodzić je po dwusetnym. Zgodnie z powszechną opinią, zaszła w ciążę podczas swych wojaży. Niewiele awatarskich kobiet odbywało długie podróże i to wyłącznie wtedy, gdy było to konieczne. Ona jednak najwyraźniej podróżowała dla przyjemności, odwiedzając położone daleko od stolicy miasta imperium. Kwestor Ro świetnie potrafił sobie wyobrazić, jakiego rodzaju rozrywek dostarczały jej wulgarne rasy zamieszkujące owe miasta. Wkrótce po powrocie ogłosiła, że spodziewa się dziecka.

Zachowanie jej syna podsycało tylko podejrzenia Ro. Talaban zanadto zbliżył się do służących mu Vagarów. Był nawet przez nich lubiany, a to nie powinno się przydarzyć żadnemu Awatarowi. Vagarzy szanowali dyscyplinę i najlepiej reagowali na strach. Ich sympatia, w opinii kwestora Ro, świadczyła po prostu o słabości przywództwa. Ro dziwił się, że kwestor generalny nie dostrzega tych oczywistych niedoskonałości w naturze kapitana. Co więcej, Talaban do tej pory się nie ożenił. Ponieważ zbliżał się już do wieku, w którym jego nasienie utraci moc, stanowiło to dodatkową zniewagę dla rasy Awatarów.

Każdy obywatel powinien spłodzić awatarskie dzieci. Bez nich nie ma przyszłości.

– On już gotowy – oznajmił Probierz. Kwestor Ro nic nie usłyszał, ale dzikus otworzył drzwi kajuty i odsunął się na bok, wpuszczając go do środka. To już było coś!

Ro wszedł do kajuty. Talaban siedział za biurkiem i podniósł się na jego widok. Okrążył biurko i podszedł do gościa. Jak u większości ludzi z kasty wojowników, jego ruchy były pełne gracji i zrównoważone. Żołnierz znacznie przerastał wzrostem niskiego, krępego maga. Obaj mężczyźni rozpostarli dłonie w awatarskim pozdrowieniu. Kwestor Ro pokłonił się, o kilka cali płycej, niżby należało. Nie na tyle, by uznać to za zniewagę, ale wystarczająco, by okazać Talabanowi, że jest niezadowolony. Nawet jeśli wojownik zauważył tę nieuprzejmą demonstrację, niczym tego po sobie nie okazał. Odwzajemnił mu się zgrabnym ukłonem, odpowiednio głębokim.

– Jak idzie praca? – zapytał Talaban. Kwestor Ro zerknął na Probierza, który siedział na podłodze obok drzwi.

– Nie godzi się mówić o takich sprawach w obecności ludzi niższego stanu – oświadczył, pociągając szczupłą dłonią za rozwidloną niebieską brodę w geście narastającej irytacji.

Talaban nie odezwał się ani słowem, ale Probierz wstał i bez słowa opuścił kajutę.

– Usiądź, kwestorze – rzekł kapitan, wracając na fotel. Ro zerknął na skwierczącą lampę, a potem przeniósł spojrzenie na zimne kryształowe kule wprawione w ścianę.

– W dawnych czasach płynąłem jednym z tych okrętów do zachodnich krain – oznajmił ze smutkiem. – Wtedy naprawdę zasługiwały na podziw. Żaden sztorm nie mógłby im zagrozić.

– Czasy się zmieniają, kwestorze. Powiedz, jak idzie praca?

– Jutro liczę na lepsze wyniki – odparł Ro. – Trzeba inaczej ustawić nasze zgłębniki. To tylko drobne poprawki – dodał pośpiesznie, widząc zatroskanie na twarzy Talabana. – Nie udało się nam rozlokować ich w prostej linii.

– Jutro zjawią się tu koczownicy – oznajmił Talaban. – Nie mamy wiele czasu.

– Z pewnością właśnie dlatego towarzyszą nam żołnierze – zauważył Ro.

– W rzeczy samej, kwestorze. Ale nie mamy awatarskich żołnierzy. Jeśli koczownicy zjawią się tu większą grupą, mogą mieć nawet dziesięciokrotną przewagę liczebną. Moi Vagarzy: dysponują tylko konwencjonalną bronią. Nie oprą się zmasowanemu szturmowi.

– Pewnie, że się nie oprą – warknął Ro. – Od początku mówiłem, że potrzebujemy Awatarów. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego w tak ważnej ekspedycji nie ma ani jednego. Z pewnością imperium nie osłabiłoby przydzielenie nam prawdziwych ludzi z łukami zhi?

– To nie miała być wyprawa wojenna, kwestorze. Kwestor generalny powiedział to bardzo wyraźnie. Wszelkie skargi j powinieneś skierować do niego, po naszym powrocie. Skoro jednak mówimy szczerze, powinienem cię poinformować, że i zostało nam tylko niespełna pięćdziesiąt zdolnych do akcji łuków zhi.

– Pięćdziesiąt? To hańba – oburzył się Ro. – Przecież | nie dalej niż w zeszłym roku kwestor generalny zapewniał Zgromadzenie, że mamy ich z górą trzysta.

Talaban rozparł się wygodnie w fotelu.

– Kwestorze Ro, zdaję sobie sprawę z twych wielkich zdolności i wiem, jak wiele czasu poświęcasz badaniom. Z pewnością jednak bunt na wschodzie nie mógł całkowicie umknąć twej uwagi? Sześć tysięcy dzikusów. Łuki zhi przechyliły losy bitwy, ale większość z nich się wyczerpała. Nie mieliśmy mocy, żeby je naładować. Dlatego właśnie zorganizowano tę ekspedycję.

Kwestor Ro przez chwilę się nad tym zastanowił.

– Bunt nie umknął mojej uwagi, jak to ująłeś, kapitanie.

Niewiele wydarzeń jej umyka. Niemniej jednak wydaje mi się to zbrodniczym marnotrawstwem. Naszą podstawową defensywną broń zużyto do stłumienia pomniejszego buntu.

– Z całym szacunkiem, nie jesteś żołnierzem, kwestorze. Gdyby nie łuki zhi, na wschodzie rozbito by nas doszczętnie, a to zachęciłoby inne plemiona do przyłączenia się do rebelii. Miasta by upadły. – Kwestor Ro chciał się sprzeciwić, ale Talaban powstrzymał go, unosząc rękę. – Starczy już o tym, kwestorze. To już historia. Naszym zadaniem jest naładowanie skrzynek energią. Czy to wykonalne?

– Potrzebuję dwóch dni, kapitanie. Jestem przekonany, że komunia jest blisko.

Talaban umilkł.

– Nie mów mi, o czym jesteś przekonany – rzekł po chwili. – Powiedz mi, co wiesz.

On jest naprawdę nieznośny, pomyślał Ro. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.

– Niektóre z prętów odebrały słabe emanacje. Jestem przekonany… wiem… że po odpowiednich poprawkach będę mógł dostroić do nich piramidę. Wtedy zaczerpniemy mocy i naładujemy skrzynki.

Talaban przeszył go spojrzeniem swych ciemnych oczu.

– Lepiej, żebyś był tego pewien, kwestorze, bo będę musiał zaryzykować życie swych ludzi i bezpieczeństwo tego okrętu. Lepiej, żebyś był naprawdę pewien.

– Kapitanie, w życiu pewne jest tylko to, że słońce wschodzi i zachodzi, a niższe istoty umierają. Daj mi dwa dni, a naładujemy sześć skrzynek.

Talaban przyglądał się niższemu mężczyźnie długo i uważnie. Nie lubił go i nie miał powodu mu ufać. Ale z drugiej strony… moc jednej skrzynki wystarczyłaby, żeby naładować wszystkie łuki zhi w mieście i odnawiać zapasy ich energii przez całe pięć lat. Smok znowu mógłby zionąć ogniem.

– Dostaniesz dwa dni – zgodził się. – Ale dziś w nocy każ ludziom wrócić na lód. Mogą pracować w świetle lamp.

Talaban stał na balkonowym pokładzie przy swojej kajucie, obserwując krzątających się na lodzie Vagarów. Widział wśród i nich łysą niebieskobrodą postać kwestora Ro.

– On mnie bawi – oznajmił Probierz. Talaban zastanowił się nad tymi słowami.

– To człowiek z minionej epoki – stwierdził po chwili. – Czuję do niego podziw i zarazem litość.

– Patrzy w niewłaściwym kierunku – dodał dzikus. Talaban uśmiechnął się.

– Dla niego przeszłość lśni złotym blaskiem, a przyszłość jest jałową pustynią. Cóż innego mógłby zrobić, jeśli nie starać i się wskrzesić to, co odeszło?

– Mógłby żyć. Teraz. Czytać w gwiazdach. Płodzić synów.

– Ile masz lat, Probierzu?

– Pierwszy raz nabrałem powietrza w płuca, gdy czerwony wilk pożarł księżyc. Dwadzieścia cztery lata temu.

– Kwestor Ro miał już wówczas przeszło czterysta lat. I wszystkie te stulecia spędził w Parapolis, największym mieście, jakie kiedykolwiek zbudowano. Był obywatelem imperium istniejącego od trzech tysięcy lat. Okręty takie jak ten j pływały po oceanach, nie potrzebując wiatru. Nie miały groteskowych masztów ani nie woziły wielkich worów z brudnym j węglem. A potem, pewnego dnia, słońce wzeszło na zachodzie, a morza wybiegły mu na spotkanie. Parapolis i wszystkich jego mieszkańców pochłonęły fale. Ci, którzy ocaleli, jak kwestor Ro i ja, wrócili do stolicy. Ale gwiazdy się przesunęły, ziemia zmieniła kąt nachylenia i zapanował straszliwy chłód. Wszystkie drzewa umarły. Zamarzły przez jedną noc. Niezwyciężone miasta Awatarów zginęły w ciągu jednego dnia. A od tego czasu dawne imperium pokrywa warstwa lodu, która z każdym dniem staje się grubsza. Pewien matematyk obliczył, że z każdą dobą przybywa go dziewięćdziesiąt tysięcy ton.

– Chcesz poznać ważną prawdę? – zapytał Probierz. – Awatarowie rozgniewali Wielkiego Boga. To on was obalił.

Talaban wzruszył ramionami.

– Nie wierzę w bogów. Chyba że sam byłbym jednym z nich, oczywiście – dodał z uśmiechem. – Ale mówiłem o kwestorze Ro. Jest starszy ode mnie. Przez trzysta pięćdziesiąt lat żył pośród wielkich cudów. Nie znał chorób. Nie znał śmierci. Dlatego nie może o tym zapomnieć. Być może my wszyscy właśnie dlatego nie możemy o tym zapomnieć.

– Tam, gdzie nie ma śmierci, nie ma też życia – stwierdził Probierz. – Potrzebujemy jej.

Talaban wiedział, co dzikus miał na myśli. Człowiek był elementem cyklu pór roku: młodość wiosny, siła lata, starzejąca się mądrość jesieni i mroźne rozstanie zimy. Serca biły w rytmie natury.

– Łatwo to powiedzieć, gdy jest się śmiertelnikiem – odparł.

– Ty też miałeś kiedyś niebieskie włosy, tak jak on? – zainteresował się dzikus.

– Tak. To odróżnia nas od zwykłych śmiertelników.

– Nie jesteście bogami – sprzeciwił się Probierz. – Bogowie nie potrzebują złotych prętów. A dlaczego ty nie spłodziłeś synów?

Talaban nie odpowiedział. Podszedł do relingu i oparł się o niego. Na lodzie zapalono jeszcze kilka lamp.

– Co zrobisz w sprawie koczowników?

– Porozmawiam z nimi – odpowiedział Talaban.

– E tam, porozmawiasz! To wojowniczy ludzie. Lubią walczyć. Lubią zabijać. Nie mają czasu na rozmowy, jak sądzę.

– Przemówię do nich w języku, który zrozumieją. Probierz odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. Talaban wrócił do kajuty. Dzikus podążył za nim i zamknął za sobą drzwi.

– Będę z tobą, kiedy będziesz rozmawiał – oznajmił. – Ale teraz idę spać.

Talaban został sam. Znowu podszedł do długiej drewnianej skrzyni ustawionej pod ścianą. Schowano w niej zdobioną broń, owiniętą w czarny aksamit. Miała ona złoty kolor, a kształtem przypominała łuk myśliwski. Jej uchwyt zdobiły różnobarwne klejnoty. Talaban wziął broń w ręce i dotknął kciukiem czerwonego kryształu umieszczonego tuż nad rękojeścią. Pojawiły się cienkie wiązki światła, tworzące coś, co wyglądało jak struny harfy. Talaban dostroił swój umysł do łuku zhi. Broń była niemal całkowicie wyładowana. Pozostał w niej najwyżej jeden impuls. Awatar dotknął białego klejnotu umieszczonego nad czerwonym i światło zniknęło. Odłożył łuk i zaczął się zastanawiać nad koniecznym do rozwiązania problemem. Mógł pójść z łukiem do skrzynki Węża i tam go naładować, ale w skrzynce zostało już niewiele mocy i gdyby wyczerpał ją do końca, nikt z nich nie przeżyłby powrotnego rejsu do miasta. Awatarskie Węże nigdy nie potrafiły utrzymywać się na powierzchni o własnych siłach. Umożliwiały im to jedynie skrzynki.

Odrzuciwszy ten pomysł, Talaban zdjął ubranie i poszedł do sypialni. Leżąc w łóżku, widział gwiazdy za łukowatym okienkiem.

Gdy Wielki Niedźwiedź uderzył łapą w ocean, zalewając kontynent Awatarów falami wysokimi na trzy mile, Talaban przebywał daleko na północnym zachodzie. Jednak nawet w odległości dwóch tysięcy mil, na rubieżach imperium, trzęsienia ziemi przewracały budynki, a nad ziemią szalał straszliwy huragan, który unosił ze sobą domy, zabijając setki tysięcy ludzi.

Wielu sądziło, że nadszedł koniec świata. Dla znacznej części mieszkańców Ziemi było to prawdą.

W pięciu osadach położonych u brzegów Luanu zniszczenia były stosunkowo niewielkie, a liczba ofiar nie przekroczyła setek. Talaban popłynął Wężem za zachodnie morze w poszukiwaniu innych kolonii, nic jednak nie znalazł. Okrętowi zaczynało brakować energii, kapitan zawrócił więc do bliźniaczych miast Pagaru i Egaru.

Katastrofę przeżyło zaledwie pięciuset Awatarów – a i to wyłącznie dzięki temu, że były kwestor Anu przyprowadził ze sobą dwustu z Parapolis.

Myśl o Anu przywołała wspomnienie vagarskiego mistyka. Talaban zasnął z umysłem wypełnionym echem słów obdartusa.

Wielki Niedźwiedź pożre wszystkie dzieła rąk człowieka. A potem zaśnie na dziesięć tysięcy łat, a tchnienie jego snu będzie śmiercią.


Probierz usiadł na podłodze swej kajuty, zdjął mały, brązowy mieszek, który nosił na szyi, i ujął go w obie dłonie. To był jego woreczek z lekami, który zawierał potężną magię. Przez miękką skórę mieszka dzikus wyczuwał zakrzywiony kieł pierwszego lwa, którego zabił w życiu. Owinął go kosmykiem ciemnych włosów Suryet. Piękno i dzikość, na zawsze złączone w jedną całość. Była tam też maleńka morska muszelka oraz odrobina ziemi z wnętrza wielkiej góry. Muszelka umożliwiała komunię z duchami morza, a ziemia pozwalała poczuć zapach domu. Było tam też pióro z lotki jego pierwszej strzały. Przypominało mu ono, że jest myśliwym i jego obowiązkiem jest zaopatrywanie plemienia w żywność. Zawartość woreczka symbolizowała wszystko, co kochał Probierz. Jego ojczyznę i morze omywające jej brzegi, jego kobietę, plemię oraz matkę, Ziemię.

Zanucił cicho Pieśń Oddalenia, wiedząc, że muzyka jego ducha dotknie zawartej w woreczku ziemi i w ten sposób sięgnie gór, w których spędził młodość. Rosnące tam drzewa usłyszą pieśń i powtórzą ją ich szumiące liście, by mogła dotrzeć do namiotów jego ludu.

Suryet usłyszy ją w szumie wiatru. Uniesie wzrok, omiatając błękit spojrzeniem ciemnych, głębokich oczu, by ujrzeć tam ślad Probierza. Dzięki temu będzie wiedziała, że ukochany żyje i pewnego dnia znowu ją odnajdzie.

Zaciskał powieki i śpiewał z pasją, powtarzając pieśń jeszcze dwa razy. Sięgał umysłem do Suryet w nadziei, że ujrzy ją choć na chwilę.

Zobaczył jednak tylko słup ognia, który wytrysnął w górę przez śnieg i lód, a potem zniknął. Wizja zaniepokoiła Próbierza, który nie potrafił pojąć jej znaczenia. Lód i ogień. To nie znaczyło wiele dla człowieka z plemienia Anajo.

Założył woreczek z lekami z powrotem na szyję, wsunął go pod koszulę i wyciągnął się na dywaniku. Nie lubił łóżek. Od miękkich poduszek bolała go szyja.

Leżąc na podłodze, z rękami skrzyżowanymi na piersi, znowu wyobraził sobie dzikie wzgórza i łowy, kolejny raz ujrzał chwalebny dzień swego ślubu i wspomniał z narastającą czułością pierwszą noc spędzoną z Suryet.

Dwa miesiące później w Świętym Gaju wylądowali Niebieskowłosi. Probierz był jednym z wojowników, którzy stanęli do walki z nimi. Zwyciężyliby, gdyby nie czarnowłosy wojownik uzbrojony w dwa miecze. Jego szybkość budziła przerażenie i nie cofnął się, nawet gdy pozostali uciekli. Widząc, że otaczający go towarzysze zginęli, Probierz rzucił się na wroga, chcąc zatopić topór w jego czaszce. Ktoś uderzył go w głowę. Kiedy się ocknął, był zamknięty w żelaznej klatce, głęboko w trzewiach tego okrętu.

Podróż trwała długo. Probierza zabrano do kamiennego miasta. Dzień za dniem przychodzili do niego Niebieskowłosi, próbując nauczyć go swego języka. Mijały miesiące, aż w końcu się nauczył. Języka i wielu innych rzeczy. Nauczył się ich nienawidzić.

Często pytali o jego lud i o to, czy odwiedzają ich bogowie. Odpowiadał im kłamstwami i półprawdami, aż wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień, gdy pozwolili mu na spacer w ogrodzie. Zaskoczył ich, rzucając się do ucieczki i łapiąc za nisko zwisający konar wysokiego drzewa. Wspiął się na nie i przeskoczył mur. Wylądował ciężko i skręcił sobie nogę w kostce. Mimo to udało mu się umknąć do krętych zaułków otaczających zamek.

Choć nie miał broni i był ranny, ruszył w stronę morza, zamierzając ukraść łódź. Udało mu się dotrzeć do portu i stanął jak wryty, gapiąc się na cumujące tam statki. Nie było wśród nich małych łodzi ani czółen. Ogarnęła go rozpacz.

Nagle z cieni wyłoniła się jakaś postać. Probierz ujrzał przed sobą wojownika, który zabił jego przyjaciół. Napiął mięśnie, gotowy rzucić się do ataku.

– Jak rozumiem, wiele się nauczyłeś – odezwał się mężczyzna.

– Odbiorę ci życie – zapowiedział Probierz.

– Być może. Ale nie zrobisz tego bez broni, a już z pewnością nie ze zranioną nogą. Usiądź na nabrzeżu, uzdrowię ją.

Probierz nie miał dokąd uciekać. Zresztą z opuchniętą kostką i tak nie zdołałby umknąć wojownikowi. Usiadł, tak jak kazał mu tamten. Wojownik ukląkł obok, wyjął z woreczka zielony kryształ i przycisnął go do uszkodzonej kończyny. Ból natychmiast zaczął słabnąć. Po paru minutach wojownik wstał.

– Spróbuj na niej stanąć – rozkazał. Probierz wykonał polecenie. Ból zniknął bez śladu. – Chodź, zjemy coś i porozmawiamy – dodał mężczyzna. Odwrócił się i ruszył ku portowej tawernie.

Probierz podążył za nim. Do tej pory nie wiedział dlaczego. W tawernie wojownik, który miał na imię Talaban, zamówił dobre czerwone mięso i Probierz pochłonął je ze smakiem.

– Pewnego dnia wrócę na zachód – oznajmił Talaban. – Jeśli tego pragniesz, wezmę cię ze sobą.

– Tam jest żona – odparł Probierz. – Muszę wrócić.

– Nadchodzi wojna i obecnie żaden okręt nie wyruszy w taki rejs. Ale gdy znowu tam popłyną będziesz na jednym z nich. Obiecuję ci to.

– Jak długo?

– Rok. Może dwa.

– Ukradnę małą łódź. Popłynę sam.

– Jeśli wiatry będą pomyślne, zajmie ci to trzy miesiące.

– Aż tak długo? – zapytał przerażony Probierz.

– Tak. Co więcej, zachodnie lądy są ogromne. Gdyby okręt dowiózł cię do brzegu na północy, mógłbyś iść na południe przez cały rok i nadal nie dotarłbyś do ojczyzny. Mógłbyś też zginąć na lodzie. Lód pokrywa teraz większą część świata.

– Chyba ukradnę łódź – upierał się Probierz.

– Niech Wielki Bóg czuwa nad tobą – skwitował Talaban. Wstał od stołu, zapłacił za posiłek i wyszedł.

Probierz znalazł małą łódź. Jej długie wiosła nie przypominały znanych mu pagajów, ale szybko nauczył się nimi posługiwać i wypłynął na morze. Lepiej zginąć, podejmując próbę powrotu do Suryet, niż żyć jako więzień Niebieskowłosych.

Po osiemnastu dniach odwodnionego, dręczonego gorączką Probierza wciągnięto na pokład czarnego okrętu. Kiedy się ocknął, przy jego koi siedział wysoki wojownik.

– To była odważna próba, przyjacielu – stwierdził. – Ale uważam, że lepiej zrobisz, przyjmując moją propozycję.

Probierz się zgodził. Ale od chwili jego pojmania minęły już dwa lata. Dwa długie, wypełnione samotnością lata.

– Wrócę, Suryet – wyszeptał. – Czekaj na mnie.

Gdy zapadał w sen, znowu ujrzał słup ognia. W przeciwieństwie do większości wizji, tę trudno było zrozumieć. Z pewnością lód i ogień nie mogły współistnieć ze sobą w tym samym miejscu. Dzikus odepchnął od siebie tę myśl i zasnął.

Загрузка...