Rozdział osiemnasty

Salę Obrad natychmiast wypełnił rwetes. Rael zerwał się z krzesła, unosząc ręce nad głowę.

– Dość już tego, przyjaciele – krzyknął. – Mamy dwie godziny. Kapitulacja nie wchodzi w grę. W związku z tym musimy wykorzystać ten czas do przygotowania obrony. Wszyscy poza kwestorami Caprishanem, Niclinem i Ro powinniście wrócić do swych obowiązków. Nieprzyjaciel z pewnością ma na okrętach broń o dalekim zasięgu. Udajcie się do swoich dzielnic i zorganizujcie ewakuację ludności cywilnej do wschodnich części miasta. Vagarskim kapitanom rozkazano już przygotować żołnierzy na taką ewentualność, a także zorganizować pododdziały, które zajmą się ewakuacją rannych oraz grzebaniem poległych. Współpracujcie z nimi w swoich dzielnicach. Zbierzcie też gońców, by zapewnić stałą łączność z Radą Wojenną. Idźcie już, przyjaciele. Mamy niewiele czasu.

Radni opuścili salę.

– Tej wojny nie możemy wygrać, kuzynie – oznajmił Caprishan po wyjściu ostatniego.

Wiem o tym – warknął Rael. – To nie czas na rozmowę na ten temat. Jak wszyscy widzieliśmy, osiem okrętów popłynęło w górę rzeki, ku ziemiom Erek-jhip-zhonad. Według mojej oceny, na każdym z nich powinno być około trzystu wojowników. To znaczy, że gdzieś na naszych tyłach wyląduje dwa tysiące pięciuset ludzi. Taki sam oddział popłynął na południe. Gdybym to ja dowodził ich flotą, wysadziłbym swoje siły na bagnach, trzy mile na południe od Pejkanu. To najsłabiej bronione z pięciu miast. Upadnie przed upływem doby. Boria i Caval pójdą w jego ślady. W każdym z tych trzech miast stacjonuje jedynie symboliczny kontyngent awatarskich żołnierzy. Rozkazano im wymaszerować do Egaru, gdy tylko ujrzą nieprzyjaciela. Rady miejskie mają się poddać, jeśli tylko otrzymają taką szansę. Większość awatarskich rodzin opuściła już miasta, a wszystkie kryształy i źródła mocy usunięto bądź zdemontowano.

– Oddamy te miasta bez walki? – oburzył się Niclin. – To mi się nie podoba.

– Myślisz, że mnie się podoba? – warknął Rael. – Jak słusznie zauważył Cas-Coatl, mamy tylko niespełna dwustu awatarskich żołnierzy i tysiąc pięciuset wyszkolonych Vagarów. Być może przypominacie sobie, że Rada zawsze uważała, że… jak to zwykłeś ujmować, Caprishanie? Byłoby szaleństwem utrzymywać w miastach zbyt wielu uzbrojonych Vagarów. Teraz za to płacimy.

– Nie tylko ja zgłaszałem podobne obawy – zauważył Caprishan.

– Masz rację. – Rael westchnął. – W wielu kwestiach zgadzałem się z tobą. Nikt z nas nie mógł jednak przewidzieć zjawienia się tego rodzaju nieprzyjaciela. W przeszłości łuki zhi z nawiązką wyrównywały naszą małą liczebność. Obawiam się, że tym razem tak nie będzie. Musimy skupić wszystkie swe wysiłki na Egaru i Pagaru – nalegał Rael. – Mury obu tych miast są wysokie i mocne. Mamy tu też skrzynki mocy. Na krótką metę na naszą korzyść działają też dwa inne czynniki. Wąż Siedem pod dowództwem Talabana oraz jeden umieszczony na lądzie słoneczny ogień. Jest on w pełni naładowany i kwestor Ro ukrył go na mój rozkaz w Wieży Portowej.

– Słonecznego ognia nie używano ani nie ładowano od… jak dawna?… od dwustu lat – przerwał mu Niclin. – Nawet jeśli nie eksploduje przy pierwszym strzale, nieprzyjaciel zobaczy, z którego miejsca uderzył impuls, i skoncentruje ataki na Wieży Portowej, która zamieni się w śmiertelną pułapkę.

– W takim przypadku, kuzynie, wreszcie się ode mnie uwolnisz – oznajmił Ro – bo to ja będę kierował tą bronią.

– Nie chcę, żebyś zginął, Ro – rzekł cicho Niclin. – Jesteśmy rywalami, przeciwnikami politycznymi, ale bardzo bym żałował, gdyby spotkało cię coś złego. – Spojrzał na Raela. – A czego żądasz ode mnie, kuzynie?

– Udaj się do Pagaru, zanim nieprzyjaciel zamknie drogę przez rzekę. Broń miasta do ostatniego człowieka. Spraw, by wróg drogo zapłacił za każdy cal zdobytego gruntu. Dostaniesz sześćdziesięciu awatarskich żołnierzy, ale ponad dwieście łuków zhi. Dopilnuj, żeby zawsze był pełen zapas energii. Caprishanie, będziesz towarzyszył Niclinowi. Twoją rolą jest zapewnienie stałych dostaw do obu miast, a także dla kwestora Anu. Gdy nieprzyjaciel już wyląduje, nie będzie to łatwe. Mgła ma opaść jutro. Upewnij się, że do Anu dotrze wiadomość o sytuacji na zewnątrz.

Caprishan skinął głową.

– Anu i jego robotnicy znajdują się dwadzieścia mil w głąb lądu. Nie zdołamy go osłonić.

– Nie będzie potrzebował osłony – uspokoił go Rael. – Każdy wróg, który przejdzie przez mgłę, umrze i ulegnie rozkładowi w ciągu kilku uderzeń serca. Niebezpiecznie będzie tylko wtedy, gdy Anu opuści mgłę, żeby wpuścić zapasy do środka. Musisz się dowiedzieć, czy istnieje jakiś sposób na utworzenie we mgle tajnego kanału.

– Uczynię to, kuzynie, ale z pewnością jeśli Anu włada taką mocą w dolinie, mógłby jej użyć również tutaj. Czy nie potrafiłby otoczyć tą mgłą całych miast i zniszczyć wrogów, gdy spróbują wylądować?

Rael potrząsnął głową.

– Nie chciał nawet o tym słyszeć – wyjaśnił. – Anu nie jest zabójcą. I nie mogę zmusić go do takiego uczynku. Uwierz mi, próbowałem. Czy są jeszcze jakieś pytania? – Kwestorzy milczeli. – Świetnie. Bierzmy się do roboty, przyjaciele, i niech Źródło błogosławi naszym poczynaniom.

Ewakuacja rozpoczęła się przed upływem godziny. Vagarscy żołnierze wylegli na ulice, wyganiając z domów oszołomionych mieszkańców. Gdzieniegdzie dochodziło do kłótni, ale obecność niebieskowłosych awatarskich radnych uspokajała tłumy. Nikt nie chciał zostać aresztowany za nieposłuszeństwo obywatelskie, co oznaczałoby wyssanie na kryształach. Ludność zapewniano, że opustoszałe dzielnice będą patrolowali vagarscy żołnierze, których zadaniem będzie ochrona domów i dobytku przed szabrownikami.

Wszystko to jednak trwało dosyć długo i gdy minęły dwie godziny, nie zdążono jeszcze opróżnić z górą tysiąca domów. Tłum uchodźców zatkał ulice. Tu i ówdzie wybuchały bójki – raz tam, gdzie od ciężko wyładowanego wozu urwało się koło, zatrzymując cały ruch, a drugi raz, gdy vagarski kupiec spiął wierzchowca i próbował przedrzeć się przez tłum. Kupiec obalił na ziemię kobietę, a jej mąż ściągnął go z siodła i zaczął okładać pięściami. W obu przypadkach vagarscy żołnierze rozdzielili walczących.

Kwestor Ro przykucnął obok słonecznego ognia w Wieży Portowej i posmarował jego przekładnie oraz koła odrobiną oleju. Towarzyszyło mu trzech awatarskich żołnierzy, a nieco dalej czekało dziesięciu vagarskich robotników, którzy mieli zabrać stąd machinę, gdy już spełni swoje zadanie. Wieżę zbudowano z ciężkich kamiennych bloków i sprawiała wrażenie solidnej, zwłaszcza tutaj, na parterze. Ro nie miał jednak pojęcia, jakiego rodzaju broni użyje nieprzyjaciel. Wytarł miękką szmatką nadmiar oleju z przekładni i machinalnie przetarł nią długą rurę z brązu. Broń była skierowana na małe okienko i pole ostrzału było wąskie. Ro podszedł do okna i spojrzał na zatokę. Widział stąd wszystkie osiem złotych okrętów. Dzieliło je jednak od niego co najmniej pół mili. Czy ich broń miała tak wielki zasięg? Nie wiedział tego.

Słoneczny ogień od prawie dziewięćdziesięciu lat przechowywano w muzeum. Ro widział na własne oczy, jak po raz ostatni użyto tej broni przeciw okrętom Khasli. Ich flota została wówczas całkowicie zniszczona. Podczas wojny czternastoletniej taki sam los spotkał zresztą cały ich naród. Teraz my jesteśmy Khasli, pomyślał Ro. Próbował sobie przypomnieć, jak długo trwa ładowanie kryształów między wystrzałami, ale bezskutecznie. Pamiętał tylko, że potrzeba na to kilku minut.

Wezwał żołnierzy i ponownie ustawił celownik, mierząc w wylot zatoki. Potem sprawdził pozycję broni za pomocą długiego liniału. Musiała ona być ustawiona równolegle do podłogi, a okazało się, że odchyla się od niej na grubość włosa. Kwestor przeliczył w pamięci, jaki efekt miałoby to przy odległości czterystu jardów. Po skroniach spływał mu pot. Ro nie był wojownikiem i miał niewiele doświadczenia w obchodzeniu się z tą bronią. To samo jednak można było powiedzieć o wszystkich Awatarach w Egaru, pomijając Raela. Słoneczne ognie nie były potrzebne od prawie dwustu lat. W wojnach z plemionami wystarczały łuki zhi. Przeszedł do tylnej części broni i uniósł celownik – wąskie ramię wykonane z brązu, do którego przytwierdzono złote kółko. Ro oparł je na krótkim kolcu umieszczonym na drugim końcu rury.

Zaschło mu w ustach i poprosił o kubek wody. Jeden z żołnierzy napełnił naczynie z glinianego dzbanka. Ro pociągnął łyk, zerkając na klepsydrę. Barwiony piasek przesypywał się powoli w dół. Już niedługo, pomyślał kwestor.

Trzy złote okręty ruszyły naprzód, zmierzając w kierunku Pagaru. Cztery następne popłynęły w stronę portu. W ich ruchach było coś, co napełniało Ro strachem. Były spokojne i niewzruszone, promieniowały determinacją i ogromną pewnością siebie. Tak właśnie czuli się Khasli, gdy walczyli z nami w dawnych czasach, pomyślał. Zadrżał. I włączył słoneczny ogień. Gdy ładunek narastał, machina zaczęła buczeć. Kwestor czuł jej wibrację. To drganie broni spowodowało, że nadchodząca bitwa nagle wydała mu się rzeczywista. Ro poczuł narastającą panikę.

Jesteś Awatarem, oznajmił sobie stanowczo. Pot zalewał mu oczy. Otarł go naoliwioną szmatką.

– Mamy wejść na dach, kwestorze? – zapytał jeden z żołnierzy.

– Nie. Zostańcie tutaj. Musimy zabrać słoneczny ogień z wieży, jeśli tylko będzie to możliwe. Jest zbyt cenny, żebyśmy mieli go stracić w pierwszej potyczce.

Ro przykucnął za celownikiem. Kiedyś naprawdę byliśmy bogami, pomyślał. Kroczyliśmy dumnie po ziemi niczym giganci. Przynosiliśmy prymitywnym ludom wiedzę i prawo. Uczyliśmy ich tajników uprawy ziemi i budownictwa.

I obracaliśmy ich w niewolników…

Pierwszy ze złotych okrętów wpływał powoli w jego pole ostrzału.

A czyniąc z nich niewolników, sami staliśmy się niewolnikami, myślał Ro. Niewolnikami tradycji, niewolnikami przeszłości.

Nacisnął spust.

Nic się nie wydarzyło. Ro zaklął pod nosem, otwierając skrzynkę kontrolną. Jeden z kryształów wysunął się z miejsca. Wcisnął go z powrotem i zamknął pokrywkę. Pierwszy okręt zniknął już z celownika, ale zbliżał się drugi. Z zewnątrz dobiegła seria głuchych łoskotów, którym towarzyszył świst powietrza. Potem fundamentami wieży wstrząsnęły trzy eksplozje.

– Pożar w porcie! – zawołał jeden z żołnierzy. – Mają na okrętach machiny, które zasypują miasto ognistymi kulami.

Ro zignorował go. W celowniku pojawił się drugi okręt. Kwestor nacisnął dźwignię. Z wylotu rury trysnął niebieski ogień, a potem przed oczyma Awatara eksplodowało straszliwie jasne białe światło. Oślepiony Ro odsunął się od machiny i nie zobaczył włóczni blasku, która uderzyła w okręt nieprzyjaciela. Pokryte złotem deski kadłuba rozprysły się na kawałki. Impuls przebił się przez nie na wylot. Towarzyszyło temu potężne ciepło. Wybuch, który nastąpił po chwili, rozerwał okręt na trzy części. Ciała poleciały w powietrze. W Wieżę Portową uderzyła fala ciepła. Ro, który klęczał, zasłaniając oczy dłonią, poczuł owiewający go gorący podmuch.

Otworzył oczy i zamrugał, aby usunąć łzy. Powoli wracał mu wzrok. Podszedł do okna i spojrzał na scenę zniszczenia. Ze złotego okrętu pozostały tylko unoszące się na wodzie szczątki. Ro poczuł przypływ gwałtownego uniesienia.

Przeszedł do tylnej części słonecznego ognia i położył dłonie na rurze, czując wibrację ładującej się machiny.

Mamy szansę, pomyślał. Nie są tacy potężni, jak im się zdaje.

Tymczasem w zatoce pierwszy z okrętów zawrócił. Nad wodą przemknęła ognista kula, która wylądowała w odległości około czterdziestu stóp od Wieży Portowej. Wybuch był potężny. Kamienie pękały na drobne fragmenty. Podmuch uniósł najbliżej stojącego awatarskiego żołnierza i cisnął nim o mur wieży, łamiąc mu kręgosłup.

Dwaj pozostali żołnierze wycelowali w okręt łuki zhi i zaczęli ostrzeliwać górne pokłady. Impulsy trafiały w deski kadłuba, wyrządzając niewielkie szkody.

Z okrętu wystrzelono drugą ognistą kulę. Żołnierze rzucili się do ucieczki. Zdążyli pokonać najwyżej trzydzieści jardów, gdy kula uderzyła w nabrzeże. Podmuch uniósł ich wysoko nad wodę. Martwe ciała szybko zniknęły pod powierzchnią.

Ukrytego w Wieży Portowej Ro pokrywał pył oraz okruchy kamienia. W jego stronę płynął trzeci okręt. Kwestor klęknął za słonecznym ogniem. Machina nadal wibrowała. Nie zdążyła naładować się do końca.

Ścianą po jego lewej stronie wstrząsnęła kolejna eksplozja. Część sufitu się zawaliła. Masywna belka runęła w dół, zatrzymując się na szczycie framugi. Ro wycelował, spoglądając na zewnątrz przez dławiący pył. Wibracja ucichła. Zamknął oczy i pociągnął za dźwignię.

Impuls trafił wysoko w rufę trzeciego okrętu. Ro otworzył oczy, by zobaczyć eksplozję. Potężny wybuch zniszczył tylną połowę statku. Dziób oderwał się od środkowej części. Okręt przechylił się powoli i zniknął w głębinie. Garstka ocalałych skoczyła do wody i popłynęła w stronę brzegu.

Kolejna ognista kula uderzyła w szczyt Wieży Portowej.

Rozległ się ogłuszający huk. Wybuch zerwał dach. Sufity czterech górnych pięter runęły w dół, grzebiąc słoneczny ogień i kwestora Ro pod tonami gruzu.


Ukryty w wąskim zaułku nieopodal portu kwestor generalny oceniał zniszczenia. Budynki za jego plecami płonęły. Słyszał krzyki uwięzionych w nich ludzi. Nie spuszczał jednak spojrzenia z pierwszego ze złotych okrętów, który zawrócił w stronę nabrzeża.

Razem z nim czekało pięćdziesięciu Awatarów. W pobliżu ukryło się również dwustu vagarskich żołnierzy. Wokoło unosiły się kłęby dymu i niektórzy ludzie zaczęli kasłać. Rael osłonił dolną połowę twarzy chustą. Jego adiutant Cation oddalił się i po chwili wrócił z wiadrem wody. Niektórzy żołnierze nasączyli nią czerwone płaszcze i przycisnęli sobie tkaninę do twarzy. Cation zaoferował wodę Raelowi. Ten umoczył w niej chustę i zawiązał ją na nowo. Teraz mógł oddychać swobodniej.

Złoty okręt podpłynął do kamiennego nabrzeża. Przez chwilę nic się na nim nie poruszało. Potem na ziemię opadło dwadzieścia trapów i zbiegli z nich żołnierze uzbrojeni w czarne pałki. Byli tylko lekko opancerzeni: napierśniki z utwardzanej skóry i miedziane hełmy. Nie mieli tarcz.

Gdy pierwsi z nich znaleźli się na lądzie, Rael wyprowadził z ukrycia swoich pięćdziesięciu Awatarów. Jego ludzie szybko ustawili się w szyk bojowy i w zbierających się żołnierzy nieprzyjaciela uderzyły impulsy z łuków zhi. Zginęły dziesiątki Almeków, ale pozostali wykazali się wielką dyscypliną. Nie wpadli w panikę, lecz unieśli czarne pałki do ramion. Rozległ się huk. Ponad połowa ludzi Raela padła na ziemię. Spomiędzy dalej położonych budynków wypadło dwustu Vagarów, którzy rzucili się do ataku. Rael odniósł wrażenie, że ogniste pałki stały się nagle bezużyteczne. Rozlegały się tylko sporadyczne strzały. Vagarscy żołnierze torowali sobie mieczami drogę przez szeregi nieprzyjaciela.

– Otwory! Celujcie w otwory! – rozkazał Rael ocalałym łucznikom. Uniósł łuk zhi i strzelił prosto w luk pierwszego trapu. Wewnątrz nastąpiła eksplozja, której towarzyszyły jasny błysk i płomienie. Żołnierze również wystrzelili. Na okręcie wybuchł pożar.

Tymczasem na brzegu zakuci w żelazo Vagarzy posuwali się naprzód. Okręt oddalił się od brzegu. Żołnierze, którzy jeszcze znajdowali się na trapach, powpadali do wody. Na nabrzeżu trwała zażarta walka. Na brzeg zdołało wysiąść z górą stu miedzianoskórych wojowników, lecz ich przeciwnik miał znaczną przewagę liczebną i walczyli teraz o życie. Odrzucili ogniste pałki, wyciągając sztylety i krótkie miecze. Nie mogli się jednak mierzyć z ciężkozbrojnymi Vagarami.

Okręt oddalił się jeszcze bardziej i wystrzelił ognistą kulę.

– Cofnąć się! – krzyknął Rael do swych Vagarów na ten widok.

Zgiełk bitwy zagłuszył jego słowa. Ognista kula wybuchła pośród tłumu walczących. Dziesiątki żołnierzy po obu stronach zginęły natychmiast. Ich szaty stanęły w płomieniach, a podmuch oderwał kończyny od ciał. Inni wili się z bólu na ziemi. Ich włosy i skóra płonęły.

Ocalali Vagarzy w panice rzucili się do ucieczki. Almeccy żołnierze skakali do morza, próbując dopłynąć do okrętu.

Rael wycofał swych Awatarów w głąb zaułka. Wewnątrz złotego okrętu płonęły ognie, które jednak szybko ugaszono.

Zwrócił się ku swoim ludziom, wybrał dziesięciu z nich i staranował drzwi pobliskiego magazynu. Wpadł do środka, dobiegł do schodów i wydostał się na dach, wysoko nad nabrzeżem. Złoty okręt znowu się zbliżał. Wystrzelono z niego kolejną ognistą kulę i dach sąsiedniego budynku eksplodował. Rael zaczął liczyć, powoli i miarowo. Gdy doszedł do piętnastu, nad jego głową przeleciała ze świstem kolejna kula, która upadła gdzieś z tyłu.

– Na mój znak strzelać w wylot ognistej broni! – rozkazał swym ludziom.

Podbiegli do krawędzi dachu i wycelowali. Rael policzył powoli do dziesięciu i wystrzelił. Impuls uderzył w długą rurę z brązu sterczącą z przedniego pokładu. Rozbłysło światło, ale broń była nienaruszona. Pozostałe impulsy również trafiły w cel – bez rezultatu. Rael wystrzelił znowu. Tym razem impuls uderzył prosto w wylot broni, z której właśnie wydostawała się ognista kula. Wewnątrz rury nastąpiła eksplozja. Wybuch rozerwał broń na kawałki, odłamki brązu wzbiły się pod niebo. Dziób okrętu ogarnął gwałtowny pożar.

Złoty okręt odpłynął od brzegu, przechylając się na lewą burtę. Do portu wpłynął następny. Rael zaklął cicho.


Kwestor Ro spróbował otworzyć oczy. Jego ciało było morzem bólu. Lewe oko miał opuchnięte, a lewe ramię unieruchomione pod stertą gruzu. Spróbował poruszyć prawą ręką i uświadomił sobie, że trzy palce ma złamane. Wydawało mu się, że coś uciska mu pierś. Oddychał z trudem. Otworzył prawe oko i zobaczył, że leży na nim jedna z podtrzymujących dach belek. Prawą dłoń opierał o słoneczny ogień. Broń przestała już wibrować. W połowie pokrywały ją odłamki kamienia, a o lufę opierała się belka. Dzięki temu nie zmiażdżyła Ro. Uderzyła go, gdy zawalił się sufit, ale słoneczny ogień ją zatrzymał.

Czy umieram?, zastanowił się Ro. Ból był potworny. Nogi również go bolały. Spróbował poruszyć palcami stóp i wydawało mu się, że może to zrobić, ale przypomniał sobie, że człowiek z amputowaną ręką opowiadał mu kiedyś, że nadal czuł palce utraconej dłoni. Ro poruszył prawą, złamaną ręką, próbując sięgnąć do kieszeni rozerwanej tuniki. Gdy włożył dłoń do środka, zmiażdżone palce znowu przeszył ból i kwestor nie był w stanie wyciągnąć kryształu. Położył więc na nim delikatnie dłoń i zaczął recytować pierwszy z Sześciu Rytuałów. Ból ustąpił i Ro poczuł, że kości zaczynają się zrastać. Gdy już odzyskał siły, zdjął kamienie z brzucha i nóg, uwalniając się od ciężaru. I wtedy zauważył, że jeden ze złotych okrętów opuszcza port. Jego dziób płonął. Towarzyszyła mu druga jednostka.

Ro podszedł do tylnej części słonecznego ognia, odrzucając na bok gruz. Dźwignia spustu złamała się w połowie długości, a tylna część celownika zniknęła. Mimo to Ro widział, że broń jest wymierzona prosto w dwa okręty.

Znieruchomiał na chwilę. Nawet jeśli wystrzeli, zdoła zniszczyć tylko jedną z jednostek przeciwnika. Druga z pewnością go wykończy.

Śmierć. Długi upadek w ciemność. To była przerażająca myśl dla kogoś, kto mógł żyć wiecznie.

Cóż znaczy życie bez honoru?, zapytał jednak sam siebie. Złapał za złamany uchwyt i pociągnął go ku sobie. Przez chwilę nic się nie działo. Potem z pęknięcia w lufie trysnęło błękitne światło i słoneczny ogień wystrzelił po raz ostatni. Broń przechyliła się, gdy runął dach i mało brakowało, by potężny impuls energii chybił celu. Uderzył w górny pokład drugiego okrętu, niszcząc kabinę sternika, odbił się i pomknął ku niebu, rozpraszając się z hukiem stu piorunów.

Uszkodzony okręt zwiększył prędkość i pomknął w stronę lądu. Nie wystrzelił ani jednej ognistej kuli ani nie zwolnił, nim uderzył dziobem o kamienie nabrzeża. Drewno pękło z trzaskiem. Okręt nadal posuwał się naprzód, miażdżąc kadłub. Potem mocno się przechylił. Almekowie wybiegali na pokłady i skakali na ziemię.

Ro opuścił zburzoną Wieżę Portową i usiadł na stercie gruzu. Czuł się zmęczony i nadal cierpiał dotkliwy ból, lecz mimo to przyglądał się z zimnym zainteresowaniem, jak Rael i jego łucznicy zabijają ocalałych Almeków.

Złoty okręt przechylił się jeszcze bardziej, a potem zsunął się z nabrzeża i poszedł na dno.

Pierwszy z okrętów wypłynął z portu. Cztery pozostałe stały bezpiecznie w zatoce, ostrzeliwując ognistymi kulami bezbronne miasto Pagaru.

Niclin przykucnął na zachodnich murach Pagaru w towarzystwie czterech starszych rangą oficerów. Czekali na nadejście nieprzyjaciela. Za ich plecami płonęły liczne budynki. Na ulicach leżały ciała zabitych. Wybuchy zniszczyły znaczny fragment muru na prawo od Niclina, zabijając trzech awatarskich żołnierzy.

Niclin przesunął się wzdłuż blanków, trzymając głowę nisko, i wyjrzał przez wyrwę w murze. Pierwszy ze złotych okrętów płynął ku brzegowi. W kadłubie pojawiły się otwory i Awatar widział gromadzących się tam wojowników.

Nagle niebo rozświetlił potężny wybuch. Niclin zamrugał i spojrzał na morze. Jeden ze złotych okrętów przechylił się mocno. Ze środkowej części jego kadłuba buchał dym. Jednostka przewróciła się na bok i zniknęła w odmętach. Pierwszy z okrętów zamknął pośpiesznie otwory w złotym kadłubie i oddalił się od brzegu. Niclin nie widział zza muru nic więcej, wyprostował się więc – i ujrzał ratunek!

Wąż Siedem mknął ku portowi niczym czarny cień śmierci. Jego dziób pruł fale na pełnej prędkości. Nagle wystrzelił z niego impuls światła, który trafił drugi ze złotych okrętów, odrywając rufę. Dwie ocalałe almeckie jednostki umknęły na pełne morze, a Wąż zawinął do portu.

Awatarscy żołnierze wyszli spomiędzy budynków portowych i przywitali go radosnymi okrzykami. Niclin również poczuł nagłe uniesienie, stłumił je jednak i wrócił po murze do swych oficerów. Spokojnym głosem rozkazał im zorganizować pododdziały, które zajmą się gaszeniem pożarów i ratowaniem rannych. Potem udał się do portu.

Gdy opuszczono trap, Niclin wsiadł na pokład Węża. Młody vagarski marynarz zaprowadził go do kajuty Talabana. Radny wszedł do środka. Na dywaniku siedział dzikus zwany Probierzem. Talaban wstał zza biurka, ukłonił się i poczęstował kwestora kielichem wina.

– Przybyłeś akurat na czas, kapitanie – oznajmił Niclin, przyjmując poczęstunek. – Choć przyjemniej byłoby ujrzeć cię godzinę wcześniej.

– To wyłącznie moja wina, kwestorze. Nocą schroniliśmy się w zatoce przed sztormem. To opóźniło nasze przybycie.

– Szkoda, że sztorm nie podziałał tak samo na Almeków.

– Oni nie muszą oszczędzać energii – wyjaśnił Talaban.

– Czy ponieśliście wielkie straty?

Niclin wypił łyk wina. Nie lubił Talabana, ale zdawał sobie sprawę, że traktuje nieuprzejmie człowieka, który uratował miasto. Westchnął i odpowiedział łagodniejszym już głosem:

– Pododdziały ratownicze dopiero zaczynają pracę, ale sądzę, że mamy kilkuset zabitych. Zrobiłeś dobry użytek ze słonecznego ognia, Talabanie. Gdybyśmy mieli jeszcze pięć takich broni, moglibyśmy nawet wygrać tę wojnę.

– Jeszcze jej nie przegraliśmy, kwestorze – zauważył Talaban.

– To prawda, jeszcze nie. Osiem złotych okrętów popłynęło w górę Luanu. Wysadzą armię na naszych tyłach. Druga, równie liczna grupa udała się na południe. Kwestor generalny wysłał do Pejkanu, Borii i Cavalu rozkazy poddania się bez walki. Jest przekonany, że w ten sposób zapobiegnie zbyt wielkim stratom i zniszczeniom. Nie zgadzam się z nim. Gdyby rozkazał Vagarom walczyć, zabiliby choć część żołnierzy nieprzyjaciela.

– Ale wszyscy by zginęli – zauważył Talaban. – A to wpłynęłoby na morale w bliźniaczych miastach.

– Panujemy teraz tylko nad nimi – stwierdził kwaśnym tonem Niclin. – Zniszczyliśmy pięć złotych okrętów. Zostało dziewiętnaście. A za parę dni będziemy mieli do czynienia z dwiema, być może nawet trzema armiami lądowymi.

– Wszystko po kolei, kwestorze – uspokoił go Talaban.

– Dzisiaj zwyciężyliśmy. Na razie musi nam to wystarczyć. Niclin skinął głową a gdy znowu przemówił, w jego głosie brzmiał smutek.

– Widziałem dzisiaj, jak zginęło trzech Awatarów. W jednej chwili. Trzech ludzi, których znałem od ponad dwustu lat.

– Strzelił palcami. – Trzask i po nich. Dziś rano byli nieśmiertelni. Byli bogami. A teraz zamienili się w poszarpane trupy. Gdybym był religijny, pomyślałbym, że Źródło nas opuściło. Talaban wypełnił kielich winem i wręczył go Niclinowi.

– Moim zdaniem zwycięstwo zawsze przypada silniejszym – stwierdził. – Źródło, jeżeli taka istota w ogóle istnieje, ma z tym bardzo niewiele wspólnego.

Probierz zachichotał i potrząsnął głową.

– Masz coś do powiedzenia, dzikusie? – zapytał Niclin.

Probierz podniósł się zwinnie.

– Śnicie małe sny – oznajmił i opuścił kajutę.


Pierwszego dnia wojny poległo trzydziestu pięciu Awatarów. Trzydziestu pięciu nieśmiertelnych. Ludzi, których życie trwało stulecia. Rael siedział przygnębiony w Sali Obrad. Towarzyszyli mu kwestorzy Niclin i Caprishan. Na stole przed nimi leżało kilka czarnych ognistych pałek. Rael podniósł jedną i przyjrzał się jej. Miała długą, pustą w środku lufę z metalu, osadzoną w gładzonym drewnie. Było tam też kilka dźwigni.

– To nie jest magiczna broń – stwierdził Niclin. – Nie łączy się z umysłem użytkownika. – Otworzył woreczek znaleziony przy zabitym Almeku i wysypał na stół jego zawartość – czarny gruboziarnisty proszek. W drugim woreczku znajdowały się kulki z ciężkiego metalu. – W jakiś sposób – skonkludował radny – te kulki są wypychane z wielką siłą z lufy.

– Dowiedzcie się, jak to się dzieje – rozkazał Rael.

– Wzięliśmy do niewoli pięćdziesięciu Almeków – poinformował go Caprishan. – Właśnie są przesłuchiwani. Ale to twardzi ludzie i niewiele mówią.

Rael uniósł wzrok. Jego oczy miały bardzo zimny wyraz.

– Zaprowadźcie dziesięciu z nich do Komnaty Kryształów. Wyssijcie życie z jednego na oczach pozostałych. Przekonamy się, czy wtedy staną się bardziej rozmowni.

– Ta broń nie jest tak skuteczna jak łuki zhi, Raelu – odezwał się Niclin.

– Chcę wiedzieć o niej wszystko. Jaki ma zasięg i z jaką szybkością można z niej strzelać? W porcie zrobili to tylko raz. Widziałem, jak starali się ją naładować. Ile czasu na to potrzeba?

– Dowiemy się tego wszystkiego – zapewnił Niclin. – Pytanie brzmi, co mamy zrobić teraz?

– Nie możemy nic zrobić – odparł Rael. – Inicjatywa należy do przeciwnika. My możemy tylko reagować na jego posunięcia. Mamy za mało ludzi, by przejść do kontrataku. Na razie. Ale Viruk wyruszył z pomocą Ammonowi. Dzięki armii Erek-jhip-zhonad oraz podporządkowanych im plemion możemy jeszcze rozbić najeźdźców.

– Naprawdę wierzysz, że zwycięstwo jest realne? – zapytał Caprishan.

– Muszę w to wierzyć – odparł Rael.


Gdy powóz zatrzymał się przed domem Ro, minęła już północ. Zmęczony kwestor wygramolił się z pojazdu, zapominając podziękować woźnicy. Złamana dłoń bolała go straszliwie. Dokuczał mu również ból w żebrach i w lewej nodze. Odbył rytuał, by rozpocząć proces zdrowienia, ale złamane kości wymagały co najmniej czterech sesji, a nie mogło ich być więcej niż dwie w ciągu doby. W przeciwnym razie miejsce złamania pozostawało kruche i łatwo mogło pęknąć znowu.

Pokuśtykał ku drzwiom wejściowym. Sługa zobaczył go, pokłonił się nisko i wyszedł mu na spotkanie. Ro zatrzymał się na schodach i spojrzał na miasto. Ze wzgórza, na którym wzniesiono jego imponujące domostwo, było widać port i położone dalej ujście. Niektóre budynki nadal płonęły. Nad portem wisiała czerwona łuna. Westchnął. Rany znów zaczęły go boleć.

– Chwała Źródłu, że żyjesz, panie – przywitał go Sempes, kłaniając się po raz drugi. Ro przyjrzał się słudze uważnie, zastanawiając się, czy mówi szczerze. Jeszcze wczoraj takie pytanie z pewnością nie przyszłoby mu do głowy.

– Ile lat już ze mną jesteś, staruszku? – zapytał.

– Trzydzieści trzy, panie.

– Jesteś żonaty?

– Byłem, panie. Moja żona umarła w zeszłym roku.

– Przykro mi z powodu twej straty.

Staruszek obrzucił kwestora zdziwionym spojrzeniem.

– Jesteś chory, panie?

– Mam wrażenie, że właśnie wyzdrowiałem. Czy byłbyś tak uprzejmy i przygotował mi kąpiel?

– Natychmiast, panie. Woda już się grzeje.

Ro wszedł do przedpokoju i popatrzył na oświetlone blaskiem lamp ściany. Wisiały na nich piękne obrazy, widoki Parapolis oraz jego okolic.

– Zdejmę ci buty, panie – powiedział Sempes, klękając obok ozdobionego złotymi wytłoczeniami krzesła. Ro spoczął na nim, wyciągając prawą nogę. Sługa zgrabnie ściągnął but. Kwestor skrzywił się z bólu, gdy Sempes zdejmował lewy.

– Zraniłeś się w nogę, panie. Przepraszam.

– Zagoi się. Nie przejmuj się tym.

Sługa oddalił się i wrócił z miękkimi aksamitnymi pantoflami, które wsunął na nogi Ro. Kwestor czuł się niezmiernie zmęczony i chciał już powiedzieć Sempesowi, żeby dał sobie spokój z kąpielą, gdy sługa nagle rzekł:

– Twój gość czeka w pokoju ogrodowym, panie. Zapaliłem tam ogień.

– Gość?

– Kruczowłosa dama, którą przyprowadziłeś tu przed paroma dniami. Czeka w domu już od poprzedniej nocy. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem, pozwalając jej zostać.

Tak, dobrze – potwierdził Ro. Potem wstał i przeszedł przez korytarz oraz wąską bibliotekę, kierując się do pokoju ogrodowego. Zatrzymał się w progu, by jego oczy zdążyły przyzwyczaić się do słabego światła dogasającego kominka, i rozejrzał się po pomieszczeniu. Stały tam cztery sofy oraz dwa głębokie, obite skórą fotele. Sofarita spała w fotelu ustawionym przy kominku.

Gdy Ro wszedł do środka, cztery zgaszone lampy nagle się zapaliły. W łukach trzech wyjść prowadzących do ogrodu pojawiły się ostre cienie. Sofarita usiadła prosto.

– Czy nadal chcą mnie zabić? – zapytała.

– Mają na głowie inne problemy – odpowiedział Ro.

– Chodź do mnie – rozkazała. Ku swemu zdziwieniu wykonał polecenie. Sofarita wstała i ujęła w dłoń jego ranną rękę. Ból zniknął bez śladu. Uniósł dłoń i zacisnął ją w pięść. Kości były zrośnięte.

– Byłeś bardzo odważny, kwestorze Ro – rzekła cicho Sofarita. – Kiedy wystrzeliłeś trzeci impuls, byłeś przekonany, że broń eksploduje. Sądziłeś, że zginiesz na miejscu.

– To prawda.

– A mimo to nie przestałeś walczyć. Postąpiłeś szlachetnie.

Niski kwestor poczerwieniał na twarzy.

– Dlaczego tu przyszłaś?

– Nadal potrzebujecie mojej pomocy, Awatarze. Powiedz mi, jak czuje się żołnierz, któremu złamałam nogę?

– Odpoczywa. Potrzeba czasu, by takie złamania mogły się zagoić.

– Zrobiłam mu wielką krzywdę – wyznała. – Pozwoliłam, żeby zapanował nade mną gniew. To już się nie powtórzy. Jutro jego również uzdrowię.

Ro usiadł w fotelu naprzeciwko Sofarity.

– Jak sądzisz, kiedy wrócą? – zapytał.

Wzruszyła ramionami.

– Nie przypuszczam, żeby znowu próbowali atakować miasta od strony morza. Ale wysadzili armię na południu. Trzy tysiące ludzi i bestie. Druga armia płynie w górę Luanu. Dojdzie do wielkiej rzezi i zniszczenia.

– Co możemy zrobić?

– Cóż innego, jak postąpić zgodnie ze swą naturą? – odparła. – Jesteście tym, kim jesteście.

– Czy aż tak bardzo nienawidzisz Awatarów? – zapytał, słysząc pogardę w jej głosie.

Uśmiechnęła się melancholijnie.

– Źle mnie zrozumiałeś, kwestorze Ro. Nie mówiłam o Awatarach. Mówiłam o ludziach. Zrozumiałam teraz bardzo wiele. Z każdym dniem wszystko staje się dla mnie jaśniejsze. Robimy to, do czego się zrodziliśmy. Moja ciocia Lalia ma kota. Karmi go dobrze i niczego mu nie brakuje. Mimo że kot ma pełen brzuch, idzie na łąkę i zabija ptaka. Wcale go nie zjada. Dlaczego więc to robi? Równie dobrze można by zapytać, dlaczego kwiat rośnie albo dlaczego pada deszcz. Kot zabija dlatego, że jest do tego stworzony. To jego cel. Ma kły, pazury i jest bardzo szybki. Jest łowcą. Gdyby nie polował, to jaki byłby cel jego istnienia? – Sofarita umilkła na chwilę. Potem zaczęła mówić znowu: – Przed kilkoma tygodniami byłam wdową mieszkającą w małej wiosce. Znałam swoją rolę i grałam ją dobrze. Byłam skromna wobec mężczyzn i pracowałam w polu razem z innymi kobietami. Gdyby okres żałoby się skończył, wyszłabym za mąż za mężczyznę, którego wybrałby mi ojciec, i urodziłabym mu dzieci. Nie jestem już tą samą wiejską dziewczyną. Oglądam świat większymi oczyma. Potrafię też latać na wichrach czasu. Dzisiaj zawędrowałam daleko. Widziałam Człowieka. Przyglądałam się, jak wyłazi z gęstej dżungli. Całe ciało porastało mu futro. Obserwowałam, jak rośnie jego inteligencja i jak zdobywa coraz to nowe umiejętności. A te umiejętności zawsze służyły zadawaniu śmierci. Czy wiesz, jakiego największego odkrycia dokonał sześćset tysięcy lat temu? – Ro potrząsnął głową. Sofarita parsknęła śmiechem, w którym jednak nie słyszało się wesołości. – Dowiedział się, że dziryt musi być najcięższy w jednej trzeciej długości od szpica. Dzięki temu leciał najdalej i zabijał najskuteczniej. Jego język składał się wówczas z chrząknięć i gestów, ale nauczył się już robić dziryty. Widziałam wiele, kwestorze Ro.

Wystarczająco wiele, by złamać nawet najsilniejsze serce. Człowiek jest jak kot. Bez względu na to, jak wielkie bogactwa zgromadził, jak bardzo jest zadowolony z życia i jak wiele wiedzy zdobył, pragnie walczyć i zwyciężać, zabijać tych, których uważa za wrogów.

– Nie wszyscy ludzie tak się zachowują – zauważył Ro.

– To prawda – przyznała. – Ale jaki los spotyka tych, którzy tego nie robią? Ich również widziałam: poetów, duchowych przywódców, marzycieli śniących o harmonii. Czy potrafisz wymienić więcej niż garstkę takich, których nie zamordowano?

– Nie potrafię. Wszystko, co mówisz, jest prawdą ale jakie wyjście zostało nam w tej chwili? Almekowie są źli i pragną nas zniszczyć. Musimy stawić im opór. Jaki mamy wybór?

– Ty nie masz żadnego wyboru, bo jesteś człowiekiem. Ale strzeż się, gdy nazywasz ich złymi. Oni są tylko wypaczonym odbiciem Awatarów. Karmią się krwią innych, składają rytualnie w ofierze tysiące ludzi, wyrywając im serca. Różnicie się od nich jedynie tym, że wasze kryształy wysysają życie, nie przelewając krwi. Jeżeli Almekowie są źli, to samo można powiedzieć o was. A oni są źli, kwestorze Ro.

Ro zapadł w fotel, zamykając oczy. Ogarnęło go zmęczenie. Prawda jej słów przygniotła go niczym ciężar śmierci.

– Dlaczego nie potrafiłem dostrzec tego przedtem? – zapytał. – I dlaczego teraz stało się to dla mnie jasne?

– Wtedy jeszcze cię nie dotknęłam. Ta moc jest dla mnie nowa. Nie nauczyłam się jeszcze nad nią panować. Niechcący otworzyłam w twojej duszy okno, które od dawna pozostawało zamknięte. Jeśli tego pragniesz, mogę zamknąć je znowu.

Ro potrząsnął głową.

– Nie chcę tego utracić. Czuję się teraz kompletny. Jak wtedy, gdy byłem dzieckiem, a świat był pełen cudów. Co się ze mną stało? Jak mogłem utracić tę młodzieńczą pasję, tę wiarę w człowieka?

– To się dzieje stopniowo – wyjaśniła. – Nawet nie zauważyłeś, co tracisz. W naturze ludzi leży otaczać się murami. Wydaje im się, że w ten sposób uchronią się przed cierpieniem, ale w rzeczywistości skutek jest odwrotny. Cierpienie i tak przedostaje się do środka, ale potem tłucze o mur, nie mogąc wyjść na zewnątrz. Dlatego budujecie kolejne mury. A teraz oglądasz świat bez murów. Jesteś wolny, kwestorze Ro. Możesz swobodnie cierpieć i zdrowieć.

– Czego ode mnie oczekujesz?

Uśmiechnęła się promiennie, pochyliła do przodu i ujęła go za rękę.

– Idź się wykąpać. A potem się prześpij. Jutro porozmawiam z kwestorem generalnym. Przyprowadzisz go tutaj.

– Nadal chcesz nam pomóc?

– Udzielę wam wsparcia w walce z Almekami.

Загрузка...