Rozdział dwudziesty drugi

Choć Virkokka był śmiertelnie groźny i nikt go nie kochał, to on ocalił życie świata. Jego największymi wrogami były lodowe olbrzymy. Co roku atakowały one żyzne ziemie, pokrywając je lodem i śniegiem. Śmiertelnicy drżeli z zimna, a plony marniały. Wszyscy błagali wtedy Virkokkę o ratunek. I co roku przybywał, tak jak nadał przybywa, z mieczem z ognia i lancą ze słonecznego płomienia, by przepędzić lodowe olbrzymy. A z jego rąk sypały się świeże nasiona wszystkich drzew i kwiatów. Tam, gdzie przechodził, wyrastała kukurydza, a tam, gdzie złożył głowę, zieleniła się trawa. A choć żaden śmiertelnik nigdy go nie kochał, drzewa szeptały jego imię, trawa powtarzała je swym szelestem, a kwiaty pachniały wyłącznie dla niego.


Z Wieczornej pieśni Anajo

Viruk nie był w najlepszym nastroju, gdy prowadził swych dziesięciu Awatarów na ostatnie wzniesienie przed ziemiami Erek-jhip-zhonad. Nadal był przekonany, że Rael popełnił błąd, odsyłając go tak daleko od miejsca, gdzie trwały walki, i nie miał ochoty marnować czasu w towarzystwie cudzoziemskich podludzi. Wystarczająco nieprzyjemny był fakt, że w domu ze wszystkich stron otaczali go Vagarzy.

Rael rozkazał mu wybrać dziesięciu najlepszych żołnierzy, ale Viruk wziął pierwszych, jacy napatoczyli się w koszarach. Znał wszystkich po imieniu, ale z żadnym z nich nie był blisko. Niewielu było ludzi, o których można by to powiedzieć, a przyjaciół nie miał w ogóle.

Jechał teraz przed grupą, pogrążony w myślach. Swój łuk zhi oparł o siodło. Nagłe koń Viruka się potknął. Jeździec omal nie spadł z jego grzbietu przez szyję. Łuk zhi spadł na ziemię. Poirytowany Awatar szarpnął za wodze i zsunął się z siodła.

W tej samej chwili ze wszystkich stron dobiegły ich głośne huki. Fala gwałtownego dźwięku ogłuszyła Viruka. Pięciu jeźdźców spadło z siodeł, cztery wierzchowce runęły na ziemię, kwicząc z bólu. Viruk podniósł z ziemi łuk zhi. Pojawiły się świetliste struny. Awatar zauważył na wzgórzu około dwudziestu miedzianoskórych wojowników, uzbrojonych w zdobne czarne pałki. Jeden z nich wymierzył pałkę w Viruka. Z broni buchnęły dym i ogień. Awatar poczuł, że obok jego twarzy przemknął podmuch. Uniósł łuk zhi. Pierś wojownika eksplodowała. Impuls uniósł jego ciało w górę, uderzając nim w szereg Almeków.

Trzej inni Awatarowie również zaczęli ostrzeliwać nieprzyjaciela impulsami energii. Almekowie odrzucili pałki, wydobyli ząbkowane miecze i ruszyli do szarży. Viruk zabił pięciu, nim zdołali pokonać połowę odległości. Atak się załamał. Na wzgórzu pojawili się następni almeccy żołnierze. Znowu zahuczały ogniste pałki. Dwóch spośród pozostałych przy życiu Awatarów runęło’ na ziemię. Viruk przeniósł ogień na tę nową grupę. Trzech Almeków padło, zanim pozostali zniknęli mu z oczu. Pierwszy oddział napastników zdążył już niemal dotrzeć do ocalałych Awatarów.

Viruk zastrzelił dwóch z bliska, a potem zabił trzeciego, który uniósł miecz i rzucił się na przeciwnika z głośnym okrzykiem wojennym. Głowa Almeka zniknęła. Ostatni awatarski żołnierz zabił dwóch nieprzyjaciół, ale trzeci pchnął go w brzuch, a czwarty przeszył mieczem gardło. Viruk odrzucił łuk zhi, wydobył miecz oraz sztylet i skoczył na trzech Almeków. Pierwszy zginął z rozprutym gardłem, a drugi zatoczył się do tyłu i runął na ziemię. Z serca sterczał mu sztylet. Trzeci odwrócił się i popędził w stronę wzgórza. Viruk schował miecz, klęknął przy zabitym Awatarze i uniósł jego łuk zhi. Potrzebował kilku sekund, by dostroić umysł do broni należącej do kogoś innego. Potem strzelił uciekającemu w plecy. Ciemna zbroja Almeka eksplodowała płomieniem. Mężczyzna padł na twarz i znieruchomiał.

Na stoku znowu zabrzmiały ogniste pałki. Dwa ocalałe konie runęły na ziemię. Viruk pobiegł po swój łuk zhi, podniósł go i złapał wierzchowca za wodze. Zwierzę krwawiło z rany w boku. Awatar skoczył na siodło i skłonił je kopniakiem do biegu.

Za jego plecami rozległy się strzały, ale żaden z nich nie był celny. Koń pokonał cwałem prawie pół mili, a potem padł. Viruk zeskoczył z niego. Przed nim było skupisko drzew. Popędził w ich stronę, trzymając dwa łuki zhi. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że na otwartą przestrzeń wyszło z górą trzydziestu almeckich żołnierzy. Ustawili się w szyk bojowy i posuwali ostrożnie naprzód.

Viruk nie przestawał biec. Lasek nie był gęsty i nie widział w nim nadającego się do obrony stanowiska. Spróbował sobie wyobrazić swoje położenie w stosunku do Luanu oraz licznych przygranicznych osad. Doszedł do wniosku, że od najbliższej vagarskiej wioski dzieli go co najmniej dziesięć mil, a od stolicy Ammona prawie dwukrotnie większa odległość. Teren wznosił się w górę, ale Viruk nadal parł naprzód. Zauważył żołnierzy, którzy weszli między drzewa jakieś czterysta jardów za jego plecami. Dotarł na szczyt wzniesienia i zatrzymał się nagle. Teren przed nim opadał gwałtownie w dół. Stał na szczycie urwiska. Dwieście stóp niżej toczył swe wody Luan.

– Och, jak miło – mruknął z niesmakiem. Z tyłu rozległa się seria strzałów. Schylił się instynktownie, nasłuchując świstów. Nic nie usłyszał, ale jakieś dwadzieścia stóp za nim w górę trysnęła fontanna ziemi. Viruk uśmiechnął się. Uniósł łuk zhi, który zabrał zabitemu żołnierzowi, i wystrzelił między drzewa trzy kolejne impulsy. Pierwszy z nich trafił w gałąź, która eksplodowała kaskadą iskier. Drugi uderzył w bark jednego z żołnierzy, urywając mu kończynę i przebijając płuco. Trzeci przeszył z głośnym hukiem pień drzewa. Z kory trysnął ogień, a z dziury buchnął czarny dym.

Almekowie ukryli się za drzewami, od czasu do czasu przebiegając do innej kryjówki, znajdującej się bliżej ściganego.

Viruk nie był skłonny do gwałtownych wybuchów gniewu, pomyślał jednak, że sytuacja jest wyjątkowa. Zginęło dziesięciu Awatarów, nie miał konia i musiał się mierzyć z blisko trzydziestoma wojownikami. A za plecami miał przepaść i kamieniste koryto rzeki. Obok niego przemknęły dwa pociski. Zaklął cicho, wstał i pobiegł wzdłuż brzegu urwiska, szukając zejścia. Kolejny pocisk otarł się o jego bark, zdzierając skórę. Viruk wypuścił z dłoni zabrany żołnierzowi łuk zhi. Zatoczył się kilka stóp naprzód. Almekowie wypadli z ukrycia, unosząc ogniste pałki.

Awatar skoczył z urwiska.

Almekowie podbiegli do krawędzi i spojrzeli w dół. Nigdzie nie było widać śladu człowieka, którego ścigali. Pokręcili się jeszcze przez parę chwil po brzegu, zabrali łuk zhi i wrócili do lasu.

Ukryty dziesięć stóp niżej, przyciśnięty do ściany urwiska pod małym nawisem, Viruk słyszał, jak się oddalają.

– To nie był dobry dzień – powiedział do siebie. – Nawet w najmniejszym stopniu.

Ramię bolało go straszliwie. Opuścił nogi w dół, siadając na krawędzi, wyjął z mieszka zielony kryształ i przycisnął go do rany. Zaczęła się goić niemal natychmiast, ale kość pod spodem była paskudnie obolała. Strzał urwał kołnierz jego czarnej skórzanej kurtki. Viruk dotknął tego miejsca i poczuł pod palcami jakiś mały, okrągły przedmiot. Wyciągnął go i zobaczył, że to okrwawiona ołowiana kulka.


– Ohydna broń – mruknął. – Nie ma w niej nic pięknego. Siedział tak jeszcze przez pewien czas, wymachując długimi nogami. Widział stąd wyraźnie czerwono-złote urwiska po przeciwnej stronie, malujące się na tle błękitnego nieba. Omiótł wzrokiem okolicę. Była dzika i bardzo piękna. Rosło tu niewiele kwiatów, ale jasna zieleń drzew oraz rozmaite odcienie złota widoczne na skałach urwisk były wyjątkowo przyjemne dla oka.

Odwrócił się twarzą do urwiska i przesunął wzdłuż niego, szukając punktów zaczepienia, które pozwoliłyby mu dostać się na górę. Nie mógł tego dokonać, niosąc łuk zhi, ale nie chciał go zostawiać. Od szczytu dzieliło go jakieś dwanaście stóp. Wychylił się zza nawisu i rzucił w górę broń, która przeleciała przez brzeg urwiska. Potem zaczął się wspinać, powoli i ostrożnie. W barku pulsował mu ból, ale nie czuł utraty sił. Wdrapał się na szczyt, podniósł łuk i skrył się między drzewami.

Wiedział, że misja jest skończona i kontynuowanie jej byłoby głupotą. Ammon zginął albo się ukrywał. Tak czy inaczej, nie miał zbyt wielkich szans go odnaleźć.

Niemniej jednak wydano mu wyraźne rozkazy. Miał znaleźć Ammona i go ochraniać.

Dziesięciu Awatarów zginęło, a on został ranny. Armia nieprzyjaciela już tu dotarła i jego żołnierze patrolowali brzegi rzeki. Jak samotny Niebieskowłosy mógł umknąć ich uwagi i odnaleźć człowieka, którego nigdy w życiu nie widział? Viruk zastanowił się nad tym problemem. Pociągało go takie wyzwanie.

Co więcej, było pewne, że będzie miał okazję zabić więcej żołnierzy nieprzyjaciela.

Z tą myślą ruszył w drogę. Zrobiło mu się lżej na sercu.


Sofarita, kwestor Ro i Probierz siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na dywaniku w jednej z prowadzących do ogrodu łukowatych bram. Oczy mieli zamknięte. Najstarszy ze sług kwestora Ro, Sempes, wszedł do pokoju i wytrzeszczył oczy na ich widok. Twarze trojga ludzi były spokojne i zrelaksowane.

Zdziwiony staruszek zabrał puste kielichy i talerze, a potem wyszedł cicho z pokoju.

Ro znalazł się w miejscu, które przypominało niebo. Otaczał go złocisty blask. Słyszał i czuł rozbrzmiewającą wokół muzykę. Była dziwnie dysharmonijna, lecz mimo to urokliwa. Nie utrudniała mu też łączności z Sofaritą i Probierzem. W gruncie rzeczy nawet ją ułatwiała, jakby była kanałem, za pośrednictwem którego się komunikowali. Wydawało mu się, że potrzebował tylko paru chwil, by nauczyć się od Probierza języka Anajo, gdy ich umysły złączyła w całość moc Sofarity. Ro zawsze łatwo uczył się języków, ale ta metoda była nieopisanym cudem. W jego umyśle formowały się obrazy i słowa, które łączyły się ze sobą z absolutną jasnością. To była barwna mowa, pełna bezpośredniej ekspresji. W jednej chwili poznał wszystkie mity Anajo, plemienną historię i opowieści o bohaterach. Co ważniejsze, zrozumiał też ich wielką miłość do krainy, w której mieszkali.

Sofaritą przywołała ich z powrotem. Gdy Ro otworzył oczy, ogarnęło go dojmujące poczucie straty.

– Witaj w moim domu – powiedział bezbłędnie w języku Anajo, gdy Probierz się ocknął. Dzikus wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Masz znakomitą wymowę – pochwalił go. – Cieszę się, że znowu mogę usłyszeć język mojego ludu.

Ro przeciągnął się i wstał. Sofaritą siedziała jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczyma. Potem westchnęła i uśmiechnęła się do obu mężczyzn.

Do pokoju znowu wszedł stary Sempes. Sługa pokłonił się Awatarowi.

E caida manake, Pasar? - powiedział. Jego słowa nic nie znaczyły dla Ro. Kwestor zastanawiał się przez chwilę, czy staruszek sobie z niego żartuje. Potem uświadomił sobie z nagłym szokiem, że jego umysł został uwięziony w strukturze mowy Anajo. Sempes mówił we wspólnym języku, a Roją zapomniał!

– Co on mówi? – zapytał Probierza. Dzikus zrobił zdziwioną minę.

– Chce się dowiedzieć, czy jesteśmy głodni.

Sofarita wyciągnęła rękę i dotknęła szczupłą dłonią ramienia Ro. Kwestor poczuł, że jego ciało wypełnia ciepło, a umysł ogarnia spokój.

– Jesteś chory, panie? – usłyszał pytanie Sempesa.

– Nie, nic mi nie jest. Sporo się dziś napracowałeś, Sempesie. Masz wolne do końca dnia. Idź na spacer albo zrób, co zechcesz. Sam zajmę się gośćmi.

– Tak, panie. Dziękuję, panie.

– To bardzo interesujące – powiedziała Sofarita, gdy staruszek wyszedł. – Szybkość, z jaką nauczyłeś się języka Anajo, uniemożliwiła ci w jakiś sposób powrót do mowy ojczystej. To było tak, jakby nowy język całkowicie wyparł stary.

Ro skinął głową. Już w tej chwili czuł, że jego znajomość języka Anajo słabnie.

– Opanowanie niektórych umiejętności wymaga czasu, nawet za pomocą magii – stwierdził. – To pocieszająca myśl. Kiedy masz się spotkać z Raelem i Mejaną?

– Niedługo – odparła Sofarita. – Obiecałam, że przyjdę do Sali Obrad.

– Zaprzęgnę konie – oznajmił Ro. Zatrzymał się nagle. – Właściwie to nie wiem, jak to się robi. Ale to nie może być zbyt trudne. Nie dla człowieka, który potrafi w kilka uderzeń serca nauczyć się obcego języka. Pomożesz mi, Probierzu?

Obaj mężczyźni wyszli z pokoju. Sofarita położyła się na sofie. Rael będzie potrzebował informacji o Almekach. Znowu zamknęła oczy i opuściła ciało, unosząc się nad dach.

Najpierw poleciała na południe, do trzech miast: Borii, Pejkanu i Cavalu. Ten ostatni zamienił się w dymiące ruiny. Sofarita ledwie mogła uwierzyć własnym oczom. Domy systematycznie zburzono. Wszędzie było pełno ciał zabitych. Podleciała bliżej. Liczba ofiar sięgała tysięcy. W porcie na dwa złote okręty ładowano dziesiątki skrzyń. Na otwartych pokładach mocowano linami następne. Sofarita dotknęła twarzą ciemnego drewna i wniknęła do środka. W skrzyniach znajdowały się tysiące lepkich od krwi kryształów. Wzdrygnęła się trwożnie i uniosła wysoko nad port.

Mieszkańców Cavalu wymordowano, by nakarmić Kryształową Królową. Skrzynie zostaną przetransportowane na drugi brzeg oceanu, a kryształy wsypane w jeden z licznych otworów w złotej piramidzie. Almeia będzie miała ucztę.

Sofarita pomknęła szybko do Pejkanu. Tu zniszczenia były mniejsze, ale kilkuset mieszkańców zapędzono na łąkę pod miastem, gdzie pilnowały ich olbrzymie krale. Vagarzy siedzieli zbici w grupę, milczący i przerażeni.

Ruszyła do Borii. Kotwiczyło tam piętnaście złotych okrętów, a do portu zbliżały się dwa następne. Ulice były prawie zupełnie opustoszałe, ale Sofarita zauważyła almeckich żołnierzy maszerujących szeroką aleją w kierunku obozu, który założyli w Wielkim Parku. Obóz był dobrze zorganizowany, wielkie namioty ustawiono w równych szeregach. Według jej oceny, mieszkało w nim ponad trzy tysiące ludzi.

Potem pomknęła na wschód, do stolicy Ammona. Na ulicach leżały setki ciał. Widziała żołnierzy, którzy chodzili po dzielnicy biedoty, wyłapując ludzi i pędząc ich ku prowizorycznemu obozowisku nad wąskim strumieniem. Na brzegu stało pięćdziesiąt otwartych skrzyń, wypełnionych błyszczącymi kryształami.

Przed skrzyniami przystanął rosły oficer, którego widziała już przedtem. Jego twarz błyszczała niczym szkło. Miał napierśnik ze złota i wysoki, również złoty hełm z piórami zatkniętymi za zasłonę. Obok niego stał garbus, odziany w zieloną tunikę trzymający w dłoni pręt ze złotym kółkiem na końcu.

Błotniaków wyprowadzono na otwartą przestrzeń i ustawiono w nierównym szeregu. Pojawiła się kolumna almeckich żołnierzy, którzy ustawili się przed jeńcami. Oficer wydał rozkaz. Czarne ogniste pałki uniosły się – i zagrzmiały! Jeńcy padli na ziemię. Niektórzy z nich jeszcze żyli i próbowali się podnieść. Żołnierze podbiegli do nich, żeby ich dobić. Kiedy już wszyscy byli martwi, Almekowie otworzyli ich klatki piersiowe, wyrwali serca, a potem wypełnili puste jamy kryształami.

Sofarita widziała już wystarczająco wiele. Uniosła się wysoko nad miasto, by policzyć żołnierzy nieprzyjaciela. Tu również było ich co najmniej trzy tysiące, a do tego z górą setka krali.

Rael mówił jej, że gdzieś w pobliżu jest Viruk, który szuka króla. Skupiła na nim swe myśli, wyobraziła sobie jego przystojną okrutną twarz. Potem odprężyła się i pomknęła naprzód, zamykając duchowe oczy. Jej umysł wypełniał obraz awatarskiego zabójcy.

Po chwili zwolniła i otworzyła oczy. W odległości około dziesięciu mil od miasta samotny mężczyzna siedział nad rzeką wcierając sobie we włosy czerwoną glinę. Gwizdał przy tym jakąś melodię. W niewielkiej odległości między drzewami coś się poruszyło. Ku mężczyźnie skradały się dwie wielkie, porośnięte białym futrem bestie, noszące na piersi czarne pasy. Awatar ich nie widział.

– Viruku! – zawołała. Nie usłyszał jej.

Musiał istnieć jakiś sposób, żeby się z nim skomunikować, ale Sofarita go nie znała. Zbliżyła się i wsunęła duchową dłoń w głąb jego ciała. Nie wzdrygnął się, a ona nie poczuła kontaktu. Krale były już blisko. Widziała żądzę krwi odbijającą się w ich dziwnych okrągłych ślepiach. Po ich kłach ściekała ślina.

Nagle bestie rzuciły się do szarży.

Viruk złapał łuk zhi i odwrócił się błyskawicznie. W pierś pierwszego napastnika trafił impuls światła. Nastąpił oślepiający rozbłysk. W powietrze eksplodowała krew i odpryski kości. Drugi kral był tuż obok. Viruk czekał na niego spokojnie. Gdy bestia skoczyła, pochylił się nagle i rzucił w prawo. Lądując, przetoczył się na nogi. Kral nie zdołał się zatrzymać jeszcze przez kilka kroków. Potem zwrócił się ku Awatarowi. Viruk roześmiał się i strzelił mu z łuku zhi prosto w twarz. Głowa zniknęła.

– Kiepsko, kiepsko – skarcił wroga i przesunął spojrzeniem wzdłuż linii drzew w poszukiwaniu następnych. Upewniwszy się, że jest sam, wrócił na brzeg i znów zaczął wcierać we włosy czerwoną glinę. Potem odgarnął lepkie kudły do tyłu i związał je w kucyk. Pochylił się nad strumieniem, by przejrzeć się w wodzie.

– Czy wyglądasz, jak trzeba, mój drogi? – zapytał sam siebie. – Obawiam się, że odpowiedź musi brzmieć „nie”. Nie da się upodobnić jedwabiu do workowej tkaniny. Ale to będzie musiało wystarczyć.

Musi istnieć jakiś sposób, żeby się z nim porozumieć, pomyślała Sofarita.

Była zjednoczona z kryształem i potężna. Wydawało się niewyobrażalne, by nie potrafiła dotrzeć do tego człowieka. Zjednoczona z kryształem! Tak jest, pomyślała. Viruk miał u pasa mieszek. Sofarita sięgnęła do środka. Były tam dwa zielone kryształy. Skupiła się na nich. Zaczęły wibrować. Viruk poczuł ten ruch i wyjął kryształy, wyraźnie zdziwiony. Duchowa dłoń Sofarity spoczywała na pierwszym z nich.

– Słyszysz mnie, Viruku? – zapytała. Odwrócił się. – Odpowiedz mi – zażądała.

– Nie widzę cię. Czy jesteś głosem Źródła?

– Tak – potwierdziła, sądząc, że zareaguje na to lepiej, niż gdyby przedstawiła się jako wieśniaczka, z którą spał.

– Zwykle słyszę głos mężczyzny – stwierdził. – Kogo mam zabić?

– Musisz znaleźć Ammona. Rael go potrzebuje.

– O tym już wiem – odparł. – Właśnie idę do miasta. Oczywiście zadanie utrudnia mi fakt, że nie wiem, jak on wygląda, a jeśli udało mu się uciec, zapewne jest przebrany. Czy jesteś aniołem śmierci?

– Nie. Kazano mi cię strzec.

– Och, to miło. A właściwie przed czym? Nie zauważyłem, żebyś mnie ostrzegła przed kralami.

– Wtedy nie potrzebowałeś pomocy. Zaczekaj tu. Niedługo wrócę.

Porzuciła Viruka i pomknęła z powrotem do Egaru. Ro i Probierz czekali na nią spokojnie w pokoju ogrodowym. Otworzyła oczy.

– Widziałeś kiedyś Ammona? – zapytała Ro.

– Tak, to wysoki mężczyzna o kobiecej urodzie. Ma piękną twarz.

Sofarita wstała z sofy, podeszła do kwestora i ujęła go za rękę.

– Pokaż mi go! Pomyśl o nim!

Ro spełnił jej prośbę. Sofarita wróciła na sofę i uwolniła ducha. Pomknęła na wschód, posługując się tą samą metodą, dzięki której znalazła Viruka. Po pewnym czasie dotarła do urwisk. W jaskini we wschodnim zboczu znalazła trzech mężczyzn: jeden był stary, drugi przerażony, a trzeci stał na straży u wylotu kryjówki. Był wysoki i zgodnie ze słowami Ro, miał bardzo piękną twarz. Jego oczy miały ciemnofioletową barwę. Uniosła się i wróciła do czekającego na brzegu rzeki Viruka. Awatar puszczał kaczki, patrząc, jak kamyki odbijają się od wody.

– Ammon przebywa około dwunastu mil na południowy wschód stąd. Towarzyszy mu brodaty staruszek i jeszcze jeden mężczyzna. Zamknij oczy.

Viruk wykonał polecenie i Sofarita wypełniła jego umysł obrazem trzech uciekinierów. Awatar krzyknął głośno, klaszcząc w dłonie.

– To ten mały garncarz – oznajmił. – No, no! No wiesz, mało co go nie zabiłem. Oczywiście, że wiesz. Byłaś przy tym. Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym kogoś zabił?

– Nie chcę – odparła.

– To bardzo dziwne. Z reguły, kiedy Źródło do mnie przemawia, pragnie czyjejś śmierci.

– Nie tym razem. Znajdź Ammona.

– Możesz przybrać ludzką postać?

– Nie.

– Szkoda. Naprawdę potrzebuję kobiety. Po walce robię się bardzo napięty. Czy mam czas, żeby sobie jakąś znaleźć?

– Nie! Wykonaj swój obowiązek.

Porzuciła go i wróciła do Egaru.

Otworzyła oczy, wypuszczając z siebie długie westchnienie.

– Viruk jest całkowicie obłąkany.

– To prawda – zgodził się Ro. – Wszyscy Awatarowie o tym wiedzą.

– Jak to możliwe, że przeżył tak długo?

– Jest dość dobry w tym, co robi – wyjaśnił Ro.


Ammon stał u wylotu jaskini, spoglądając na złociste urwiska i odległą, błyszczącą wstęgę Luanu. Rankiem trzech zbiegów podkradło się suchym korytem strumienia do murów w południowej części miasta. Posuwali się naprzód powoli i zachowywali ostrożność, gdy tylko słyszeli kroki maszerujących żołnierzy. Przykucnięci przy ziemi nasłuchiwali, jak wyprowadzono jeńców na otwartą przestrzeń. Pęcherz Sadau nie wytrzymał i zawstydzony garncarz wtulił twarz w ziemię. Rozległy się strzały. Ludzie krzyknęli z bólu. Rzeź trwała jeszcze co najmniej godzinę. Ammon nie widział tych okropności, ale to, co usłyszał, miało go prześladować przez resztę życia. Dzieci płakały, a kobiety błagały o łaskę dla nich. Nikogo nie oszczędzono. W końcu żołnierze odmaszerowali. Ammon wyprostował się i wyjrzał zza brzegu koryta. Wszędzie leżały trupy. Martwe oczy wpatrywały się w słońce. Jego spojrzenie przesunęło się po ciałach. I nagle się zatrzymało. Około dwadzieścia stóp od niego leżała kobieta, która przyszła wczoraj do domu Sadau. Jej dzieci spoczywały obok, podobnie jak uratowany przez Ammona chłopiec. Wszystkim ofiarom otwarto klatki piersiowe.

Ammon zmusił się do przyjrzenia się wszystkim twarzom. Był zdeterminowany nigdy nie zapomnieć żadnego szczegółu tej przerażającej rzezi.

Potem opadł na dno koryta.

– Powinienem był zostać w domu – jęknął Sadau.

– Nie sądzę – zaprzeczył Ammon. – Ruszajmy w drogę.

Strumień przepływał ongiś pod murami, łącząc się z dopływem Luanu. Trzej mężczyźni skryli się w cieniu zewnętrznego muru. Teren był tu płaski i nie było gdzie się ukryć. Jeśli na górze stoją wartownicy, natychmiast zauważą trzech uciekinierów. Dlatego zbiegowie czekali do wieczora i wymknęli się stamtąd pod osłoną ciemności.

Teraz, stojąc u wylotu jaskini, Ammon nadal nie mógł się uspokoić. Pragnął jak najszybciej odnaleźć armię i pomaszerować na miasto, by rozpocząć krwawą zemstę. Wiedział jednak, że jego ludzie, choć dobrze wyszkoleni, nie będą mieli szans w starciu z ognistymi pałkami nieprzyjaciela. Żądza zemsty była przemożna, ale starał się z nią walczyć. Zdawał sobie sprawę, że musi zachować jasny umysł.

Podszedł do niego Anwar.

– Zachowujesz się bardzo cicho, mój królu.

– Rozmyślałem. Zabijają moich ludzi jak bydło. Muszę sprawić, żeby za to zapłacili.

Staruszek wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Twarz miał szarą ze zmęczenia.

– Skup myśli, panie, i pamiętaj o moich naukach. Jak brzmi pierwsza zasada?

– Utwórz listę priorytetów – odparł z uśmiechem Ammon.

– Świetnie. Co zajmuje pierwszą pozycję na tej liście?

– Ucieczka.

– A drugą?

– Zebranie sił. Odnalezienie armii. Powołanie nowej hierarchii dowodzenia. Zwołanie plemiennych wodzów i stworzenie sojuszu, który pozwoli mi odzyskać królestwo.

– Wszystko po kolei, panie. Zawsze skupiaj się na jednej sprawie. Poświęcaj jej całą uwagę. Z czasem przyjdzie pora na emocje i na działanie. Ale zawsze najpierw musi być myśl. Czego się dowiedzieliśmy o wrogach?

– Są okrutni i śmiertelnie groźni – odparł natychmiast Ammon.

– I czego jeszcze?

Król zastanowił się nad tym pytaniem, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

– Powiedz mi, doradco.

– Ich celem nie jest podbój, ale rzeź, panie. Gdyby chcieli podporządkować sobie miasto, wprowadziliby godzinę policyjną, aresztowali miejscowych przywódców i ogłosili nowe prawa. A oni tylko mordują mieszkańców. Nie wiem, dlaczego tak postępują ale priorytetem jest dla nich zadawanie śmierci. Pytanie brzmi, czy zaatakowali tylko nas? Czy inni również ucierpieli? Na przykład, czy napadli również na Awatarów? Czy ich miasta upadły? Nim przygotujemy plan działania, musimy poznać skalę najazdu.

Ammon skinął głową.

– Masz rację, ale wszystko to pytania na przyszłość. Mówiłeś o liście priorytetów, Anwarze. Dla ciebie w tej chwili najważniejszy jest odpoczynek. Zjedz trochę tego chleba i połóż się spać.

– Musimy uciec dalej od miasta, panie – sprzeciwił się staruszek.

– Zrobimy to. Ale najpierw się prześpij.

Anwar westchnął, a potem się uśmiechnął.

– Muszę przyznać, że rzeczywiście jestem zmęczony – rzekł. Przeszedł pod tylną ścianę jaskini i położył się na płaskiej skale.

Ammon spojrzał w niebo.

– Nigdy nie byłem przekonany, czy najwyższa istota istnieje – wyszeptał. – Ale to byłby dobry moment, żeby dać mi dowód.

– Chcesz kawałek chleba, panie? – zapytał mały garncarz, podchodząc do króla.

Ammon oderwał kawał chleba i usiadł, nakazując gestem, by Sadau spoczął obok niego. Garncarz wykonał polecenie.

– Jak się nazywała ta kobieta, którą wczoraj przyprowadziłeś do domu?

– Rula, panie.

– Wierzysz w Wielkiego Boga?

– Oczywiście.

– W takim razie zmów za nią modlitwę. Ona i jej dzieci byli wśród tych, których zamordowano pod miastem.

Twarz Sadau wykrzywił grymas bólu. Z jego oczu popłynęły łzy.

– Przykro mi, garncarzu – rzekł Ammon. – Wygląda na to, że znowu uratowałem ci życie. Gdybyś został w domu, zginąłbyś razem z nimi.

– Dlaczego ktoś miałby zabijać dzieci? – zapytał Sadau. – Jaką korzyść odniosą z… takiej zbrodni?

– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ich pomścić.

– Ale to nie przywróci im życia, prawda? – zapytał Sadau, przechodząc w głąb jaskini.

– Nie przywróci – potwierdził cicho król.


Ammon zasnął. Jego sny były mroczne i pełne goryczy. Przebudził się gwałtownie i usiadł. W jaskini było ciemno, ale usłyszał jakiś dźwięk. Anwar i garncarz spali. Król zwrócił się w stronę wylotu z jaskini i zastygł w bezruchu. Na tle nieba rysował się monstrualny kształt. Bestia miała prawie osiem stóp wzrostu. Pokrywało ją jasnoszare futro, lśniące srebrzyście w blasku księżyca. W mieście widział takie same potwory. Ammon wstał powoli. Oblicze bestii było gładkie i różowe, a jej okrągłe oczy nieco przypominały ludzkie. W otwartych ustach błyszczały wielkie kły. Stworzenie nie próbowało atakować. Na piersi miało skrzyżowane pasy z czarnej skóry, na których wisiały dwie pałki z przeżartego przez rdzę żelaza. Ammon nie ruszał się z miejsca. Na ramieniu bestii zobaczył zatkniętą za pas złotą chustkę. Ammon ją poznał. Nosił ją zaledwie dwa dni temu.

Król słyszał o hodowanych przez ludzi z północnych plemion psach, które potrafiły wytropić zbiegów dzięki zapachowi noszonych przez nich ubrań. Ale to nie był pies.

Stworzenie stało nieruchomo. Jego okrągłe oczy lśniły. Nie wykonywało żadnych wrogich ruchów. Ammon trącił czubkiem nogi śpiącego Anwara. Staruszek obudził się z głośnym stęknięciem. Zobaczył bestię i zamarł. Ammon wiedział, że za kralem z pewnością podążają żołnierze. Ta świadomość wypełniła go obezwładniającą rozpaczą. Anwar miał rację. Trzeba było uciec dalej. Teraz być może nie będzie już miał okazji pomścić tych bezsensownych morderstw. Garncarz również się obudził – i wrzasnął przeraźliwie. Jego głos wypełnił całą jaskinię i Ammon podskoczył z wrażenia. Bestia nadal się nie ruszała.

– Przynajmniej jest dobrze wyszkolona – stwierdził król, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. Sadau padł na twarz, zakrywając sobie głowę ramionami. Anwar wstał z westchnieniem.

– To nie rokuje dobrze, panie – powiedział, bezskutecznie starając się, by jego głos zabrzmiał równie spokojnie jak głos króla.

Zza grzbietu krala dobiegły odgłosy wspinających się po skalistej ścieżce ludzi. Bestia oddaliła się w noc i do jaskini weszło czterech mężczyzn. Pierwszy z nich miał złoty napierśnik, a na głowie udekorowany piórami hełm. Pozostali byli zwykłymi żołnierzami, uzbrojonymi w ogniste pałki.

– Na pewno jesteś Ammon – stwierdził oficer, podchodząc do króla.

– W rzeczy samej.

– Mówili mi, że wyglądasz jak kobieta. Mieli rację.

Oficer zdjął z ramienia mały woreczek i położył go na ziemi. W tej samej chwili zamykające go sznurki rozwiązały się częściowo i na ziemię wysypało się sześć zielonych kryształów.

– Na co czekacie? Zabijcie ich! – rozkazał oficer, odwracając się ku żołnierzom.

– Poświęć nam chwilę – zaproponował swobodnym tonem Ammon.

Mężczyzna spojrzał na niego, zaskoczony obojętnością, okazywaną przez ofiarę.

– Tylko się pośpiesz – zażądał. – Zmarzłem i z niecierpliwością czekam na gorący posiłek.

– Zanim zginę, chciałbym się dowiedzieć, w jakim celu najechaliście mój kraj. Uciekając dziś rano z miasta, nie mogłem nie zauważyć masowych egzekucji, które się tam odbywały. Czy po prostu kochacie rzeź, czy też wasze poczynania służą jakiemuś celowi?

– Najwspanialszemu celowi na świecie – zapewnił oficer. – Karmimy boginię. Po twojej śmierci otworzę ci klatkę piersiową i wypełnię ją tymi kryształami. One wchłoną to, co zostanie z twojej siły życiowej. Bogini pochłonie je i ciebie razem z nimi. Dzięki temu poznasz chwałę i wieczny żywot. Staniesz się częścią wielkości ludu Almeków.

– Rozumiem – stwierdził król. – To znaczy, że macie zamiar zabić wszystkich w moim kraju?

– Bogini jest bardzo głodna – wyjaśnił oficer. – Uratowanie naszej rasy wyczerpało jej siły. A teraz, czy masz jeszcze jakieś pytania, czy możemy przejść do rzeczy?

– Mam jeszcze jedno – odparł Ammon. – Macie tu inne armie?

– Wiele armii – odparł oficer.

– A czy zaatakowaliście też Awatarów?

– Niebieskowłosych? Tak. Ich miasta upadną tak samo jak twoje. Nikt nie zdoła się oprzeć armiom bogini.

– No cóż – stwierdził z uśmiechem Ammon – to by były wszystkie pytania. Możecie już zrobić swoje.

Wypowiadając te słowa, zbliżył się do oficera. Nim ten zdążył się zorientować, że grozi mu niebezpieczeństwo, Ammon skoczył naprzód, wyrwał mu zza pasa złoty sztylet, otoczył szyję ręką i przystawił sztych noża do jego ciała tuż poniżej podbródka.

– Uważam, że powinniśmy renegocjować nasze pozycje – oznajmił król.

– Nic nie rozumiesz – rzekł oficer, jakby przemawiał do dziecka. – To w niczym ci nie pomoże. Moi ludzie po prostu mnie zastrzelą i zabiorą moją siłę życiową dla królowej. Moje życie wieczne zacznie się wcześniej, niż się spodziewałem.

Ammon ignorował go, ale nie opuszczał noża. Spojrzał na żołnierzy. Wszyscy trzej wymierzyli ogniste pałki w oficera.

– Odłóżcie broń albo on zginie – zagroził. Nim zdążyli zareagować, oficer gwałtownym ruchem nadział własną szyję na sztylet. Ostrze przebiło tętnicę. Oficerem targnęły spazmy. Na dłoń Ammona trysnęła jaskrawoczerwona krew. Król uniósł ciało Almeka, zasłaniając się nim jak tarczą.

W tej samej chwili przed wejściem do jaskini rozległ się donośny ryk, po którym nastąpił oślepiający błysk. Wyjście zbryzgała fontanna krwi, futra i kości. Zaskoczeni żołnierze odskoczyli na bok. Do jaskini wskoczyła odziana w ciemny strój postać. Zagrzmiały ogniste pałki. Przybysz uniósł łuk zhi. Trysnęły z niego dwa impulsy. Dwaj żołnierze zginęli straszliwą śmiercią. Trzeci odrzucił ognistą pałkę, wyciągnął miecz i rzucił się na łucznika. Wojownik upuścił łuk i skoczył Almekowi na spotkanie, wydobywając z pochwy sztylet o cienkim ostrzu. Miecz przeszył powietrze. Nieznajomy uchylił się na bok i wbił sztylet w prawe oko Almeka. Gdy ten padł na ziemię, wojownik wyciągnął nóż i wytarł ostrze o tunikę zabitego.

– Jestem Viruk – przedstawił się z szerokim uśmiechem.

– Co, na niebiosa, zrobiłeś ze swoimi włosami? – zapytał król, spoglądając na czerwone błoto oblepiające głowę Awatara.

– To przebranie – wyjaśnił Viruk. – Starałem się wyglądać jak jeden z was. Nie udało mi się za dobrze, prawda?

– My nie używamy rzecznego błota, Viruku. Glinę miesza się z różnymi barwnikami i perfumuje, a potem nakłada ją szkolony fryzjer. – Ammon podszedł bliżej i przyjrzał się zlepionej masie. – Z reguły też usuwamy mrówki… i krowie placki.

– Być może wprowadzę nową modę – stwierdził radosnym tonem Awatar. – Kto to jest? – zapytał, wskazując głową na Anwara.

– Mój pierwszy doradca, Anwar. Ten trzeci to…

– Znam go – przerwał mu Viruk z chichotem. – Jak się masz, garncarzu? Jak to się stało, że jeszcze żyjesz?

– Nie wiem, panie – zawył Sadau. – To dla mnie tajemnica.

– Pewnie urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, tak samo jak ja. No, człowieku, wstawaj. Mamy przed sobą długą drogę.

– A dokąd właściwie się wybieramy? – zapytał Ammon.

– Z powrotem do Egaru. Kwestor generalny rozkazał mi bezpiecznie cię tam przyprowadzić. Powiedział mi też, że Awatarowie są gotowi udzielić ci wszelkiej możliwej pomocy w walce z przybyszami.

– Pomaszeruję tam ze swoją armią – oznajmił Ammon.

– Chwileczkę, panie – sprzeciwił się Anwar. – Może lepiej byłoby zmienić plany. Ja mogę udać się do armii i zaprowadzić ją do Egaru. Z moich barków spadłby wielki ciężar, gdybym wiedział, że jesteś bezpieczny wśród Awatarów.

– Bezpieczny wśród Awatarów? To ci dopiero nowa myśl.

– Znasz to stare powiedzenie, panie? Wrogowie moich wrogów muszą z tego powodu być moimi przyjaciółmi? Nie mogłoby być prawdziwsze. Awatarowie mają wiele broni, a ich miasta to potężne fortece. Gdy tylko twoi poddani dowiedzą się, że żyjesz, natychmiast nadciągną pod twoje sztandary, gdziekolwiek je wzniesiesz.

– Proszę bardzo – zgodził się Ammon. – Przyjmuję twoją propozycję, Viruku. Jak rozumiem, masz gdzieś w okolicy konie?

– Nie mam.

– W takim razie czeka nas długi spacer.

– Ale za to w świetnym towarzystwie – zauważył Viruk. Podniósł niskiego garncarza na nogi i poklepał go po ramieniu. – Czyż nie mam racji, Sadau?

– Skoro tak mówisz, panie.

Viruk podszedł do zabitych Almeków i podniósł z ziemi jedną z ognistych pałek. Poświęcił kilka minut na próbę zrozumienia jej mechanizmów, a potem odrzucił ją na bok.

– To paskudna broń – stwierdził. – Robi mnóstwo hałasu, a do tego dym śmierdzi gorzej niż świńskie pierdy.

– Wygląda na to, że obracamy się w innych kręgach – zauważył Ammon. – Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek widział tylną część ciała świni. Niemniej jednak, uwierzę ci na słowo.

Viruk roześmiał się głośno, ze szczerą wesołością.

– Czy to możliwe, żebyś mnie nie lubił? – zdziwił się. – Z pewnością nie.

– Jesteś zwyczajnym mordercą Viruku. Mam wrażenie, że kochasz śmierć.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Mam to ująć prosto? Gardzę tobą i wszystkim, co daremnie usiłujesz sobą reprezentować. Czy to wystarczająco jasne?

– Zmienisz zdanie, kiedy mnie lepiej poznasz. A teraz ruszajmy. W moim łuku zhi nie ma już więcej ładunków. Nie uśmiecha mi się myśl o walce z kralem, kiedy będę miał tylko sztylet.

Загрузка...