Wszechojciec przyglądał się z wielkim smutkiem, jak między jego dzieci zstępuje zło. Z początku błagały go, by dał im wolność, żeby mogły zrealizować swe przeznaczenie. Wszechojciec obiecał im, że nie będzie się wtrącał, a teraz dzieci stanęły w obliczu zagłady. Mógłby je uratować jednym szeptem, ale jego obietnica była niezłomna. Ciążyło mu to jednak wielce na duszy, więc cichą nocą wyciągnął rękę i ujął w nią garść ziemi. Nadał jej kształt kobiety. Potem zerwał gwiazdę z nieba, wykąpał figurkę w jej blasku i przypiął jej gwiazdę do czoła. Tak oto zrodziła się Gwiezdna Kobieta.
Ze Zmierzchowej pieśni Anajo
Przed końcem dnia Ro skazał sześciu mężczyzn i jedną kobietę na całkowite wyssanie na kryształach, a troje innych na utratę pięciu lat. Po powrocie do swych apartamentów zdjął szaty sędziowskie i zjadł lekki posiłek. Nie musiał studiować starożytnego prawa zakazującego uprawiania magii. Kobieta powinna zostać wyssana na kryształach. Wspomniała jednak o złotych okrętach i mężczyznach płynących przez morze, a to bardzo zaintrygowało Ro.
Rozkazał przyprowadzić ją do swego pokoju. W małej izbie stał wąski stół i dwa krzesła. Gdy wprowadzono kobietę, jej uroda jeszcze bardziej przyciągnęła uwagę Ro. Włosy miała ciemne i błyszczące, a pełne usta działały kusząco. W niewielkim pokoiku poczuł też woń taniego mydła o cytrynowym zapachu, którym kąpała się dziś rano. Nagle zrobiło mu się gorąco. Poczuł się skrępowany. Wskazał kobiecie krzesło i odsunął się od niej, siadając po drugiej stronie stołu.
– Opowiedz mi o sobie – zażądał. Spojrzała na niego.
– Chcesz się dowiedzieć czegoś o złotych okrętach – stwierdziła. – Boisz się ich. – Zawahała się. – I mnie też się boisz.
– Nie boję się ciebie, kobieto – zaprzeczył ostrym tonem.
– Tak jest, boisz się. Przypominam ci o… dniu w wielkim parku. Dzieci się bawią. Trzymasz dłoń pięknej kobiety, ale myślisz o… liczbach… obliczeniach. Ona była twoją żoną.
– Opowiedz mi o złotych okrętach – zażądał, czując suchość w ustach.
– Dlaczego to się ze mną dzieje? Chcę, żeby to się skończyło.
– Pomogę ci. Ale opowiedz mi o okrętach.
– Płyną przez morze. Wiozą tu złych ludzi. Jeden z nich ma twarz ze szkła. Ale to nie jest prawdziwe szkło. Ozdobił sobie brwi i podbródek, żeby wyglądały jak kryształy. To straszny człowiek. Jego myśli są pełne krwi i śmierci.
– Skąd pochodzą ci ludzie?
– Nie chcę tego robić – sprzeciwiła się Sofarita. – Nie chcę już ich więcej oglądać.
– Muszę się tego dowiedzieć – nie ustępował Ro. – To jest ważne. Czy planują wojnę?
– Nie widzę przyszłości, panie. Tylko to, co jest, i to, co było. To straszliwa rasa. Zabijają i okaleczają. Zabierają dzieci i grzebią je żywcem, żeby karmić…
Jej twarz znowu nabrała nieobecnego wyrazu.
– Patrz na mnie! Co takiego karmią?
– Jest tam budynek, czworościenny, zwężający się ku szczytowi. Błyszczy w blasku słońca.
– Tak jest, piramida. Czy to piramidę karmią?
– Tak. Zabijają ludzi na jej szczycie. Krew spływa kanałami, które prowadzą do środka budynku. Piramida karmi się… Nie! Nie sama piramida, ale coś, co jest wewnątrz. Coś pogrzebanego. Coś… żywego!
Ro oblizał wargi. W ustach nagle zabrakło mu śliny.
– Potrafisz zajrzeć do środka tej piramidy?
– Nie. Ale coś tam żyje.
– I karmi się krwią?
Sofarita zamrugała.
– Krwią i kryształami. Kiedy zabijają ludzi w innych miastach, wylewają ich krew na kryształy. A potem przenoszą je do piramidy. Są w niej otwory, do których je wsypują. Wlatują do środka z grzechotem.
Kobieta umilkła.
Ro odczekał chwilę.
– Ile jest tych okrętów? – zapytał. Nie odpowiedziała. Powtórzył pytanie, tym razem trochę głośniej. Poderwała się nagle.
– Czy chciałbyś je zobaczyć? – zapytała nagle. – Te okręty?
– Jak to zobaczyć?
Wstała z krzesła i okrążyła biurko. Potem wyciągnęła do niego dłoń.
– Pokażę ci je – zapowiedziała. Poczuł z bliska zapach mydła, a także woń jej włosów. Podał jej rękę.
Natychmiast zalała go eksplozja kolorów. Runął bezwładnie w ich otchłań. Ogarnęła go panika, ale usłyszał wewnątrz umysłu cichy i ciepły głos Sofarity, która go uspokoiła.
– Otwórz oczy i spójrz na niebo.
Ro wykonał polecenie i przekonał się, że unosi się pośród chmur nad błyszczącą powierzchnią morza. Nie czuł ciepła ani zimna, nie czuł też własnego ciała, ale bliskość Sofarity dodawała mu otuchy.
– Na dole! – wyszeptała. – Widzisz je?
Przez otwarte morze płynęło trzydzieści złotych okrętów. Nie miały żagli, lecz mimo to szybko pruły fale. Ro zorientował się, że opada ku nim. Strach zniknął. Kwestor zatrzymał się nad pierwszym z okrętów. Był on ogromny, dwukrotnie większy od Węża Siedem, i miał wiele pokładów, ale nie przeszkadzało mu to w rozwijaniu wielkiej prędkości. Gdy kwestor znalazł się bliżej, dostrzegł kunsztowny kadłub, wykonany z drewna pokrytego kutym złotem. Okręt miał prawie trzysta stóp długości i czterdzieści wysokości. Sądząc po liniach bulajów z nieprzejrzystego błękitnego szkła, miał cztery pokłady powyżej linii wodnej.
Na najwyższym z nich, nad dziobem i za nim, Ro zauważył wielkie metalowe struktury wyposażone w serię kół i przeciwwag. Z każdej takiej machiny sterczała niczym włócznia długa metalowa rura o średnicy około dwóch stóp. Ro nie miał pojęcia, do czego one służą. Za machinami stała grupka ludzi studiujących mapy. Mężczyźni byli wysocy, a ich skóra miała kolor miedzi. Nosili złote stroje, a na głowach wymyślne ozdoby wyposażone w metalowe pióra zabarwione na czerwono, zielono i niebiesko.
– Kiedy dotrą do Egaru? – zapytał Sofaritę.
– Nie wiem. Ale na południu są też inne okręty.
– Pokaż mi je.
W jednej chwili Ro znalazł się nad znajomymi, skutymi lodem turniami oraz lodowcami, gdzie tak niedawno udało mu się osiągnąć komunię. Kotwiczyło tam pięć okrętów. Sofarita poprowadziła go w głąb lądu, gdzie rozbito obóz. Przybysze ułożyli ze złotych prętów płaską strukturę w kształcie ośmiokąta. W jej środku leżało trzech mężczyzn, którzy wyglądali na koczowników. Byli martwi. Otwarto im klatki piersiowe i wyrwano serca. Puste jamy pełne były okrwawionych kryształów.
W obozie przebywało około trzydziestu przybyszów. Pomimo dojmującego zimna żaden z nich nie włożył futra ani ciepłego ubrania. Większość była odziana w bawełniane tuniki i nie zwracała uwagi na siarczysty mróz. Duchowe spojrzenie Ro przyciągnęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na sobie złotą zbroję oraz wysokie, ozdobione piórami nakrycie głowy. Człowiek stojący obok niego był niski i garbaty. Obaj przyglądali się namalowanej na niewyprawionej skórze mapie.
– Czego szukają? – zapytał Ro.
– Nie wiem. Przybyli tu przed dwoma dniami i zabili grupę koczowników.
– Podprowadź mnie bliżej. Chcę zobaczyć tę mapę.
Ro znalazł się tuż nad wysokim mężczyzną. Mapę pokrywały symbole, których nie potrafił odczytać. Poirytowało to Awatara, który władał wszystkimi językami znanymi człowiekowi.
– Dlaczego ich nie słyszymy? – zapytał.
– Te moce są dla mnie czymś nowym. Nie potrafię też odczytać ich myśli.
Z północy nadciągnął oddział żołnierzy. Ro zerknął na nich. Mieli futra. Byli też wysocy. Gdy podeszli bliżej, zorientował się, że to nie są ludzie. To były krale, wielkie i ociężałe. Ich piersi zdobiły skrzyżowane czarne skórzane pasy. Bestie były uzbrojone w żelazne maczugi. Ro zauważył, że dwie z nich niosą długą tyczkę, z której zwisa przywiązany za ręce i nogi koczownik. Krale zatrzymały się przed wysokim dowódcą i pokłoniły mu się.
Mężczyzna podszedł bliżej, wydobył złoty nóż i przeciął krępujące jeńca sznury. Koczownik runął na ziemię. Dowódca położył dłoń na jego czole.
Nagle umysł kwestora wypełnił hałas, donośny jak uderzenie gromu.
– Czy teraz ich słyszysz? – zapytała Sofarita.
– Tak. Ale dobrze by było, gdybyś mnie uprzedziła. Omal nie umarłem ze strachu.
– Czy teraz mnie rozumiesz? Czy mówię w twoim języku? – zapytał jeńca dowódca.
– Słyszę cię – odparł koczownik z przygnębieniem w głosie. Był młody, a z rany na twarzy ciekła mu krew.
– Moi ludzie widzieli pałac zbudowany nad brzegiem lodowego jeziora. Czy on należy do waszego plemienia?
– Nie. Zbudowali go Awatarowie. Dawno temu.
– Awatarowie? Rasa bogów? Są nieśmiertelni? Żyją wiecznie?
– Tak.
– A gdzie teraz są?
– Na północy. Bogowie ich zniszczyli. Pochłonęły ich morza. Ale ponoć nadal panują nad północnymi lądami. Nie wiem tego. Nigdy tam nie byłem.
– A czy widziałeś tych Awatarów?
– Tak. Przypłynął tu ich okręt. Chodzili po tym lodzie. Mój wódz ich widział. Sprzedał im kły trąbowców. Potem walczyli z kralami. Strzelali do nich z magicznych łuków.
Dowódca wstał i zwrócił się w stronę garbusa.
– Odczytaj jego wiedzę.
Garbus ukląkł obok jeńca, ujmując jego głowę w obie dłonie. Zamarł w tej pozycji na ponad minutę, a potem się wyprostował.
– Zrobione, panie – oznajmił.
Dowódca spojrzał na krale.
– Jest wasz – oznajmił. Dwie wielkie bestie rzuciły się na ziemię. Błysnęły pazury, przecinając tętnicę szyjną i łamiąc żebra. Jeniec nie zdążył nawet krzyknąć.
– Zabierz mnie z powrotem – rozkazał kwestor Ro.
Otworzył oczy i zobaczył, że przebywa w swym pokoju.
– Twoje moce są darem od Źródła – oznajmił Sofaricie. Nagle zorientował się, że nadal ściska dłoń kobiety. Puścił ją pośpiesznie i natychmiast tego pożałował. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatnio pozwolił sobie na podobny kontakt.
– Jesteś bardzo samotny – zauważyła.
– Musisz do mnie mówić „panie” – pouczył ją łagodnie. – Będziemy się spotykać z innymi i jeśli zobaczą, że nie okazujesz mi szacunku, możesz mieć kłopoty.
– Obiecałeś, że pomożesz mi uwolnić się od tej klątwy.
– Najpierw musimy zrozumieć tę moc. I zrobić z niej użytek. Ci przybysze stanowią zagrożenie dla nas wszystkich. Twoje nowe talenty będą dla nas bardzo użyteczne.
– Jeśli wam pomogę, to czy ty również mi pomożesz?
– Uczynię, co w mojej mocy. – Ro ze zdziwieniem przekonał się, że mówi szczerze.
Talaban przez dwa dni zmuszał załogę do maksymalnego wysiłku. Wąż mknął na pełnej prędkości po wzburzonym morzu, a kapitan symulował warunki bojowe, niespodziewanie zmieniając kurs. Najpierw wykonywał ostry zwrot na lewą burtę, prując dziobem wysokie fale, a potem skręcał gwałtownie w prawo. Choć Talaban sam kierował wszystkimi ruchami okrętu z kabiny na górze, załoga miała zajęć pod dostatkiem. Po obu burtach umieszczono ukryte skrzynki z tablicami rozdzielczymi. Niektóre z nich uaktywniały urządzenie utrudniające przeciwnikowi dokonanie abordażu, inne zaś unosiły zakrzywione tarcze osłaniające łuczników.
Rankiem trzeciego dnia Talaban zaprowadził Methrasa do ukrytych drzwiczek za dziobem. Tam również umieszczono złoty trójkąt, pod którym ukrywał się zestaw symboli. Awatar pokazał sierżantowi, jak otworzyć drzwiczki, i obaj mężczyźni weszli do środka.
Kapitan włączył świecącą kulę i Methras ujrzał przed sobą potężną metalową rurę, grubą jak udo mężczyzny. Przymocowano ją do desek pokładu, a u jej podstawy znajdowała się wielka skrzynia. Talaban odsunął na bok metalową płytę, pokazując sierżantowi serię kół oraz tarcz.
– Skrzynia zawiera białe kryształy oraz trzy wielkie rubiny – tłumaczył kapitan. – Po włączeniu gromadzi się w niej moc, którą uwalnia się pociągnięciem tej dźwigni. Przyglądaj się uważnie! – Talaban obrócił powoli tarczę. Rura przemieściła się do przodu, wysuwając się z pierwszego otworu. – Przy dużej odległości trzeba się wykazać sporym wyczuciem – ciągnął – ale nie sądzę, byśmy musieli walczyć na wielki dystans. Drugie okienko służy do celowania. Ta broń działa jak wielki łuk zhi, ale jej impuls jest sto razy silniejszy. Można nią przebić mury miejskie grubości dwudziestu stóp.
– To faktycznie wielka moc, kapitanie – zgodził się Methras. – Ta broń na pewno pochłania mnóstwo energii.
– Masz rację. Po trzech impulsach trzeba ją ładować na nowo. A my nie mamy dość mocy. Trzy strzały i ją utracimy. Być może na zawsze. Dlatego nie mamy możliwości ćwiczenia ani marginesu błędu. To będzie twoja pozycja, Methrasie.
– Nie zawiodę cię, kapitanie – zapewnił sierżant. Talaban przyjrzał mu się uważnie.
– Czy coś się stało?
– Nic, kapitanie.
– Zauważyłem, że ty i cała załoga traktujecie mnie z… większym dystansem. Czy chodzi o nowe obowiązki, czy o strach przed bitwą? A może o coś innego? Możesz mówić otwarcie.
– Zrobiłbym to, kapitanie, ale nie zauważyłem żadnej zmiany. Jesteśmy twoją vagarską załogą. Żyjemy po to, by wykonywać twoje rozkazy. Czegóż więcej możesz od nas żądać?
– Nie zaszkodziłaby odrobina szczerości – odparł Talaban. – Ale zapomnijmy na razie o tym i wróćmy do naszej broni. Gdy te okręty skierowano do służby, wśród załóg znajdowali się telepaci. Niestety, obecnie utraciliśmy ten talent. Jeden z nich towarzyszył kapitanowi, a drugi przebywał na dole, razem z operatorem broni. Dzięki temu kapitan mógł wydać rozkaz otwarcia ognia. Nie mamy telepatów, potrzebujemy więc innego sygnału. Mam zamiar zamigotać świecącą kulą nad twoją głową. Następny okręt, który ujrzysz w oknie celownika, będzie celem.
– Rozumiem, kapitanie.
Talaban przesunął dłonią po długich ciemnych włosach i usiadł na rurze.
– Nie wiemy, ile okrętów będą mieli przybysze ani w jaką broń będą wyposażone. By wystrzelić błyskawicę, będę zmuszony opuścić nasze zasłony na kilka uderzeń serca. W związku z tym chwila, gdy będziemy najsilniejsi, będzie również momentem naszej największej słabości.
– Jak już mówiłem, kapitanie, możesz na mnie polegać.
Talaban skinął głową, a potem jeszcze dwa razy omówił funkcje wszystkich przełączników. Gdy już był przekonany, że sierżant w pełni zrozumiał działanie broni, rozkazał mu wsunąć ją na miejsce i zamknąć zasłony.
Potem obaj opuścili kabinę, zamykając za sobą drzwi.
Talaban wrócił do swej kajuty. Dziwił go chłód, z jakim traktowali go teraz Methras i reszta załogi. Służyli pod jego rozkazami już od wielu lat i miał wrażenie, że wytworzyła się między nimi swego rodzaju więź. Najwyraźniej jednak się mylił. Wykonywali jego rozkazy szybko i bez pytań, ale swobodne uśmiechy zniknęły, a kiedy się zbliżał, cichły rozmowy.
Talaban otworzył tylne drzwi, wyszedł na prywatny pokład i odetchnął pełną piersią. Wiała świeża bryza z południa i wyczuwał w powietrzu smak soli. W górze krążyły mewy. Na horyzoncie widział burzowe chmury.
– Chciałbyś coś zjeść? – zapytał Probierz. Talaban odwrócił się nagle. Dzikus pojawił się znikąd.
– Jak to robisz, że poruszasz się tak cicho? – zapytał. – Mam dobry słuch, a mimo to za każdym razem udaje ci się mnie zaskoczyć.
Probierz uśmiechnął się szeroko.
– Wielka tajemnica. Dużo pracy. Zawsze jesteś pogrążony w myśleniu.
– Mówi się „pogrążony w myślach”. Tak, z chęcią bym coś zjadł.
– Na stole – oznajmił Probierz. Talaban wrócił do kajuty. Na blacie stała taca, na której przyniesiono dzbanek z sokiem owocowym, mały bochenek chleba, talerz z różnymi rodzajami suszonego mięsa oraz drugi talerz z serem. Obok stał kryształowy puchar. Talaban uśmiechnął się z przekąsem, potrząsając głową. Dzikus wszedł do kajuty, niosąc tacę zastawioną glinianymi naczyniami, i postawił ją bezgłośnie na stole.
– W porównaniu z tobą, kot robi tyle hałasu co trąbowiec – zauważył Awatar.
Probierz znowu się uśmiechnął i wyszedł na prywatny pokład. Talaban zasiadł do posiłku. Chleb był już trochę czerstwy, ale za to suszone, wędzone mięso smaczne i sycące. Kiedy skończył jeść, dzikus wrócił.
– Nadciąga sztorm – oznajmił.
– Wiatr odpycha go od nas.
– Wiatr się zmieni – zapowiedział Probierz.
Wąż mógł się oprzeć każdemu sztormowi, ale byłoby to marnotrawstwo mocy.
– Poszukam zatoki – zdecydował Talaban. Probierz oparł się o stół i wziął sobie kawałek mięsa. Ten gest świadczył, że dzikus czuje się swobodnie w jego towarzystwie. Ucieszyło to kapitana.
– Co się stało z załogą? – zapytał.
– Stało? Są chorzy?
– Nie, nie są chorzy. Nic nie zauważyłeś? Zmienili się. Traktują mnie teraz jak obcego.
– Nie zmienili się. Ty się zmieniłeś.
– Ja? Jestem taki sam.
– Nie – zaprzeczył Probierz. – Niebieskie włosy na skroniach. Duża zmiana.
Dzikus zabrał tacę i opuścił kajutę.
Talaban był wstrząśnięty, wiedział jednak, że Probierz ma rację. Wielokrotnie służył Raelowi jako zwiadowca, zapuszczając się daleko w głąb terytorium plemion. Podczas takich misji niebieskie włosy narażałyby go na niebezpieczeństwo. Jego załoga uważała to jednak za demonstrację tego, że nie uważa się za bardzo różnego od nich. Widzieli w nim człowieka. A teraz stał się w ich oczach Awatarem, jednym ze sprawujących władzę bogów.
Musiało to zrodzić między nimi dystans. Talaban poczuł się głupio na myśl, że nie przewidział takiej reakcji. Jego ludzie pochodzili z rasy niewolników i marzyli o dniu, gdy staną się wolni. Dla Methrasa cios musiał być szczególnie bolesny z uwagi na jego awatarską krew. Drzwi kajuty zakołysały się, uderzając o framugę. Talaban wyszedł na prywatny pokład. Wiatr się zmienił i zgodnie z przewidywaniami Probierza nadciągał sztorm.
Kapitan poszedł na górny pokład, włączył moc i skierował Węża w stronę brzegu.
Yasha leżał na łóżku. Głowa dziwki spoczywała na jego barku, a udo na nogach. W chacie było ciepło. Jedyna lampa paliła się migotliwym blaskiem. Było tu przyjemnie i wypełniał go spokój.
Z oddali dobiegała go cicha muzyka fletu kwestora Anu, Świętego. Była śpiewna i dziwnie piękna, działała uspokajająco na wszystkich, którzy ją słyszeli.
Zgodnie z obliczeniami Yashy, minęła już prawie połowa dwudziestodobowej nocy. Przepracował w nieustannej ciemności dwanaście zmian i zjadł dwanaście posiłków. Uśmiechnął się. A do tego zaliczył osiem dziwek.
– Czemu się uśmiechasz, mój dryblasie? – zapytała kobieta. – Było ci przyjemnie?
– Z tobą zawsze jest mi przyjemnie – odpowiedział, obracając głowę, by pocałować ją w czoło.
– Nikt oprócz ciebie mnie nie całuje – powiedziała. Muzyka fletu ucichła w oddali. Schował się za budowlą, pomyślał Yasha. Nadal mieli spóźnienie, ale ustawili już sześć poziomów kamieni, tworząc coraz mniejsze kwadraty. Yasha nie potrafił zrozumieć, dlaczego w środku jest tyle kanałów i tuneli. Przecież nikt nie miał mieszkać w piramidzie. Kobieta uniosła się na łokciu, jakby czytała w jego myślach.
– Do czego on ma służyć? – zapytała.
– O czym mówisz?
– O tym… wielkim budynku.
Jest przeznaczony dla Awatarów – odparł. – Wygląda na to, że co mniej więcej trzydzieści lat nachodzi ich pragnienie stworzenia jakiegoś trwałego pomnika. Mój ojciec pracował przy piramidzie, którą teraz rozbieramy. Nie ma w tym sensu. Niektórzy z chłopaków ekscytowali się myślą, że zobaczymy, co jest w środku. Ale niczego tam nie było. Żadnego złota, skarbów ani ciał. Zupełnie nic. To szaleństwo, prawda?
Usiadł, stawiając na podłodze długie nogi. Sięgnął po dzban z winem i przystawił go sobie do ust. Pociągnął długi łyk, a potem otarł płyn z gęstej, ciemnej brody. Dźwięk fletu znowu się zbliżył.
– Ona musi do czegoś służyć – upierała się kobieta. – W przeciwnym razie po co byłby tu z nami sam Święty?
To właśnie było pytanie, które dręczyło Yashę. Nie miał nic przeciwko zachciankom Awatarów, nie przeszkadzało mu nawet zbytnio, że władają pięcioma miastami. Ktoś musiał rządzić, a dopóki Yasha miał pracę oraz pieniądze na jedzenie i dziwki, był szczęśliwy. Święty pobudził jednak jego ciekawość swą magią. Kiedy Anu grał na flecie, ciężkie głazy stawały się lżejsze, być może nawet dwudziestokrotnie, i wystarczało czterech robotników, by ustawiać potężne skalne bloki. Z początku bardzo ekscytowało to i niepokoiło ludzi. Teraz już się do tego przyzwyczaili. Yasha wstał, wciągnął rajtuzy i koszulę.
– Jak się czułeś, będąc królem? – zapytała kobieta. Ryknął gromkim śmiechem.
– Nie byłem żadnym królem – odparł. – To była tylko zabawa dla uczczenia końca prac przy pierwszym poziomie.
– Ale nosili cię na ramionach i miałeś na głowie wieniec laurowy. Nawet Święty się kłaniał, kiedy go mijałeś. Czy to ci się podobało?
Yasha zastanowił się nad tym pytaniem, wciągając ciężkie buciory.
– Podobało mi się – przyznał. – Ale nawet nie w połowie tak bardzo, jak grzmocenie się z tobą.
– Naprawdę? Nie kłamiesz?
– Oczywiście.
– Wrócisz tu po następnej zmianie?
– Jaki mężczyzna mógłby do ciebie nie wrócić… moja droga? – urwał, gdyż zapomniał jej imię.
Pochylił się, pocałował ją raz jeszcze, zostawił na stoliku przy łóżku zapłatę w postaci małej glinianej tabliczki, wyszedł w noc i ruszył niespiesznie w stronę powstającej piramidy. Kwestor Anu chodził wokół szczytu szóstego poziomu, nadal grając na flecie. Yasha przyglądał mu się przez pewien czas, a kiedy Święty przestał grać, pomachał do niego ręką. Anu odwzajemnił ten gest, a potem zszedł na dół i zatrzymał się przy potężnie zbudowanym brygadziście.
– Dobrze nam idzie – stwierdził Anu. – Ale musimy pracować jeszcze szybciej.
– I będziemy, kwestorze. Robotnicy potrafią coraz więcej.
Anu uśmiechnął się i odwrócił od niego.
– Powiedz mi, panie, dlaczego grasz dalej, mimo że bloki są już na miejscu? – zapytał Vagar. Anu zatrzymał się, a potem odwrócił i spojrzał na niego. W jasnym, niezmiennym świetle księżyca jego niebieskie włosy błyszczały jak polerowane srebro.
– Kamień pamięta moje melodie – wyjaśnił z powagą. Potem roześmiał się, widząc zdziwioną minę Yashy. – Każdy blok składa się z milionów połączonych ze sobą fragmentów, a każdy fragment zawiera miliony cząsteczek. Niewykluczone też, że każda cząsteczka dzieli się na wiele jeszcze mniejszych komponentów. Muzyka wnika w kamień, absorbuje ją każdy jego fragment, każda cząsteczka. W jego strukturze pieśń brzmi nadal. Być może będzie tam brzmiała w nieskończoność.
– Ja jej nie słyszę – stwierdził Yasha.
– Mimo to muzyka otacza nas ze wszystkich stron. Wszechświat jest pieśnią, Yasho. A my jesteśmy jej częścią. Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego muzyka tak bardzo pociąga człowieka? Dlaczego zbieramy się wszędzie, gdzie można ją usłyszeć? Dlaczego tańczymy przy niej, poruszając ciało w jej rytm?
– Dlatego, że to sprawia nam przyjemność – odparł Yagar.
– Tak jest, przyjemność. To wydaje się naturalne, bo takie właśnie jest. Chwile, gdy muzyka dotyka naszej duszy, przypominają nam, że wszyscy jesteśmy elementami Wielkiej Pieśni. Wszyscy: Awatarowie, Vagarzy, ludzie z plemion, koczownicy. A także drzewa i inne rośliny, ptaki i zwierzęta. Wszyscy mamy kluczowe znaczenie dla harmonii Muzyki.
– Może to prawda, Święty, ale wydaje mi się, że Awatarom przypadły w udziale wszystkie najlepsze melodie. – Yasha natychmiast pożałował swych słów, gdyż były one niebezpiecznie bliskie nieprawomyślności. Anu jednak skinął tylko głową.
– Masz rację, Yasho. Ale nic nie trwa wiecznie, bez względu na to, w co chcą wierzyć moi bracia. Ten budynek, który wspólnymi siłami wznosimy, nie jest przeznaczony tylko dla samych Awatarów. Budujemy go dla całego świata. Dla ciebie, dla twoich dzieci i dla dzieci twoich dzieci.
– Ja nie mam dzieci, Święty.
Anu położył szczupłą dłoń na ramieniu brygadzisty.
– Masz siedemnaścioro – poinformował go. – A tej nocy spłodziłeś kolejne. Naprawdę powinieneś starać się utrzymywać kontakt ze swymi kobietami.
Yasha zachichotał.
– Kobiety, z którymi sypiam, mają wielu partnerów, Święty. Trudno powiedzieć, kto spłodził które dziecko. I to mi odpowiada. Byłeś kiedyś żonaty?
– Nie. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to pociągało.
– Mnie również nie. Może kiedy będę stary i zechcę mieć w łóżku trochę ciepła.
– Byłem już kiedyś stary – oznajmił Anu. – Można w tym znaleźć pewną satysfakcję, ale z pewnością nie ciepło.
Powiedział brygadziście „dobranoc” i oddalił się powoli do swego namiotu.