Rozdział dziewiąty

I zwano go Starym Młodzieńcem, albowiem urodził się stary i młodniał z każdym rokiem. Przerastał wszystkich mądrością, ponieważ na jego ramieniu spoczywała dłoń Wszechojca. Znał liczbą gwiazd na niebie i obwód świata. Przed Starym Młodzieńcem nie mogła się ukryć żadna tajemnica. Ani sekret przeszłości, ani nic z tego, co miało się wkrótce wydarzyć. Pewnego dnia rozpłakał się, a jego łzy przerodziły się w straszliwy deszcz, który zalał całą krainę. Inni bogowie pytali go, dlaczego plącze, ale on nie chciał im powiedzieć.


Z Południowej pieśni Anajo

Następnym rankiem Anu, przy pomocy swego ulubionego akolity Shevana, wspiął się powoli trzy piętra w górę, do pokoi na wieży. W cztery ściany wprawiono tu wysokie, łukowate okna. Anu podszedł do wschodniego. Ujście Luanu lśniło w blasku wschodzącego słońca, a na drugim brzegu widział marmurowe wieże Pagaru.

– Żałujesz swej decyzji, kwestorze? – zapytał go Shevan.

– Żałuję wielu rzeczy – stwierdził Anu, omiatając spojrzeniem miasto leżące na przeciwległym brzegu. – Za szybko je zbudowano – dodał cicho.

– Co zbudowano za szybko, kwestorze? – zapytał Shevan.

Pagaru było przyczółkiem, fortecą. Gdy przybyliśmy tu po raz pierwszy, przed sześciuset laty, plemiona toczyły wojnę i musieliśmy budować w pośpiechu, żeby nie zdążyły dostrzec zagrożenia z naszej strony. Mury wzniesiono w dwa tygodnie. Za szybko. Nie były takie mocne, jak mogłyby być, nie spełniały też wymogów estetyki. Egaru zbudowaliśmy sto lat później. Jest znacznie mocniejsze. Później wzniesiono inne miasta, rozrzucone wzdłuż linii brzegowej niczym perły. Przez długi czas najbardziej lubiłem Borię. Mieszkało tam wielu artystów i poetów, ludzi pokoju. I filozofów również. Spędziłem w tym mieście wiele szczęśliwych wieczorów, debatując na białej plaży o sensie życia. Byłeś kiedyś w Borii?

– Oczywiście, kwestorze. Tam się uczyłem.

– Ach, tak. Zapomniałem o tym. Czy wiedziałeś, że to było ostatnie miasto zbudowane przy użyciu Muzyki?

– Tak, kwestorze. Mówiłeś mi o tym. Wiele razy.

– Nigdy nie byłem w Pejkanie ani w Cavalu. Słyszałem, że są brzydkie i nędzne.

– To kupieckie miasta, kwestorze. Mieszka w nich niewielu Awatarów. Ale faktycznie nie są atrakcyjne.

Anu przeszedł do zachodniego okna i przymrużył powieki w blasku zachodzącego słońca, który nadawał morzu barwę krwi.

– Tam właśnie leży przyszłość, Shevanie – stwierdził. – W nieznanym interiorze zachodniego kontynentu. Sporządziliśmy mapę jego wybrzeży, ale nigdy nie zapuściliśmy się zbyt daleko w głąb lądu. Obawiam się, że to był błąd. – Westchnął. – Popełniliśmy bardzo wiele błędów.

Shevan zaczekał, aż starzec podejdzie do południowego okna. Tam Anu umilkł. Jego szare oczy wpatrywały się w dal niezmierzoną przez nikogo.

– Mogło być tak pięknie. Mogło nie być chorób, głodu ani śmierci.

– Pokonaliśmy to wszystko, kwestorze – wskazał Shevan.

Tak, pokonaliśmy. Nas pięciuset. Większą część świata skuwa skorupa lodu, tysiące ludzi giną z głodu, miliony umierają przedwcześnie. Ale nas pięciuset trzyma w dłoni klucze do bram nieśmiertelności. I strzeżemy swej wiedzy bardzo pilnie.

– Nie mamy wyboru – zaprotestował Shevan. – Barbarzyńcy nie są gotowi na przyjęcie takiej wiedzy.

Starzec zachichotał. Opadł na szeroki skórzany fotel.

– Nie są? Masz rację. Ale przecież robimy, co w naszej mocy, żeby nie byli gotowi. Nawet nie próbowaliśmy ich przygotować do tej podróży. Wręcz przeciwnie. Staramy się ich przekonać, że bogowie dali nam prawo do wiecznego życia.

– A czy to również nie jest prawdą? – zapytał Shevan. – Czy bogowie nas nie wybrali?

– Być może – zgodził się Anu. – Podobnie jak mogli wybrać rasę, która była przed nami. Nie wiem tego. Pewne jest tylko to, że jestem najstarszym żyjącym człowiekiem na świecie. Za rok osiągnę wiek dwóch tysięcy lat. I co na to powiesz?

– Dziękuję za to Źródłu, kwestorze.

Anu potrząsnął głową.

– Czasami nie wiem, czy dziękować Źródłu, czy je przeklinać. – Pochylił się i położył kryształy na wąskim biurku. Lśniły w dogasającym blasku zmierzchu. – Co widzisz? – zapytał szczupłego młodzieńca.

Shevan usiadł na fotelu ustawionym po drugiej stronie biurka i wbił spojrzenie niebieskich oczu w biały, niebieski i zielony kryształ.

– Niebieski ma niespełna połowę mocy, ale biały i zielony są niemal całkowicie naładowane – odparł. – A co powinienem zobaczyć, kwestorze?

– Utracone dusze i matematykę wieczności – odrzekł ze smutkiem Anu.

– Nie rozumiem, kwestorze – przyznał Shevan. – Co matematyka ma wspólnego z duszami?

– Wszechświat opiera się na matematyce – wyjaśnił starzec. – Doskonałość w pozornym chaosie. Ale to nie czas na lekcje, Shevanie. Zostaw mnie, bo muszę znowu stać się młody.

Viruk nie wątpił w świętość Anu. Jedyny Bóg przemówił do starego kwestora, ostrzegając go przed nadchodzącą grozą. Anu ogłosił tę prawdę w świątyni w Parapolis. Siedemnastoletni Viruk był świadkiem tego, jak z niego drwiono i szydzono. Gdy kwestor skończył przemowę i zszedł na dół po świątynnych schodach, Viruk podbiegł do niego.

– Jak do ciebie przemówił? – zapytał młodzieniec. Anu przystanął i przyjrzał mu się uważnie.

– Poprzez matematykę – odparł. Viruk był rozczarowany, gdyż on również słyszał głos Źródła i wiedział, że jest on cichy i syczący.

– Nie rozumiem – przyznał.

– Chodź ze mną – rzekł Anu i ruszyli razem przez park jeleni. Kwestor wyjaśnił mu, że starożytne zapiski wspominają o wielkiej katastrofie, podczas której gwiazdy przemieściły się na niebie, a słońce wzeszło na zachodzie. – To jest cykl – tłumaczył. – I już niedługo znowu się powtórzy. Latem przyszłego roku. Opracowanie matematycznej formuły zajęło mi dwa stulecia, ale jestem przekonany, że udało mi się określić datę tego wydarzenia z dokładnością do kilku tygodni.

– Jeśli świat wywróci się do góry nogami, to jak zamierzasz to przetrwać? – zapytał Viruk.

– Jestem przekonany, że nasza kolonia na dalekiej północy uniknie najgorszych skutków kataklizmu. Mam nadzieję zaprowadzić tysiąc naszych braci do azylu nad brzegami Luanu.

– Do mnie Bóg również przemawia – pochwalił się młody Viruk.

– To zapytaj go, jak powinieneś postąpić.

– On mnie nie słucha – przyznał młodzieniec. – Tylko każe mi robić różne rzeczy. Nic nie wiem o tej północnej kolonii. Co tam jest?

– Wrogo nastawione dzikusy. Ale dobrze się zastanów, zanim podejmiesz decyzję. Podróż będzie trudna, młodzieńcze. Obawiam się też, że napotkamy wiele przemocy i niebezpieczeństw. Będą nam zagrażały plemiona i dzikie zwierzęta.

– Wyruszę z wami – zapewnił Viruk bez zastanowienia.

Był jednym z dwustu towarzyszących Anu ludzi i, zgodnie z przewidywaniami kwestora, podróż okazała się niebezpieczna. Sprawiła Virukowi mnóstwo radości. Atakowano ich trzykrotnie. Za każdym razem zabił wielu wrogów i mógł się przyglądać, jak ich ciała wiją się w konwulsjach. Był rozczarowany, gdy ataki się skończyły. Wśród plemion rozeszły się wieści, że należy pozwolić Awatarom przejść, gdyż są potężnymi wojownikami i władają przerażającą bronią.

Czternastego dnia lata dotarli do pierwszego z pięciu miast.

A potem świat upadł i kwestor Anu został Świętym.

Spełniły się dwie przepowiednie. Kwestor Anu przewidział kataklizm, a Viruk przekonał się, że Źródło dotrzymało słowa. Wewnętrzny głos zapewniał go bowiem, iż zabijanie stanie się dla niego niezrównaną przyjemnością. Zabijaj dla mnie, a poznasz radość – mówił.

W ciągu siedemdziesięciu minionych lat Viruk zaznał mnóstwo radości. Czuł się blisko związany z kwestorem Anu, ponieważ obaj trudzili się dla Najwyższej Istoty.

Gdy Viruk opuszczał Paceptę, wypełniał go wewnętrzny spokój. Ignorując kłaniających się nisko wieśniaków, skłonił konia do galopu i wyjechał przez bramę, kierując się na północny wschód, ku granicy z Błotniakami. Miał nadzieję, że znajdzie tam kolejnych łupieżców i będzie mógł cisnąć nowe dusze w płonącą paszczę Źródła.

Nie czuł strachu. Czuł się nieśmiertelny. Niezwyciężony.

Dobrze jest być świętym, pomyślał.


Sofarita sądziła dotąd, że dobrze zna ludzką naturę. Nieraz widywała osobliwe popisy wioskowych mężczyzn podczas zalotów, a niekiedy również wybuchy przemocy, do jakich dochodziło po hucznych libacjach w budynku Rady. Widziała też porażającą żałobę i chwile wielkiej radości. Sądziła, że rozumie, w jaki sposób myślą mężczyźni.

Teraz jednak przekonała się, że była w błędzie.

Pobiegła z domu do małej chaty ciotki Kiaru, gdzie czekali ojciec i matka. Gdy weszła do środka, cała rodzina przebywała w jadalni. Kiaru jak zwykle przysiadła przy palenisku, tkając kolejny dywan. Jej mąż, szczupły, niski mężczyzna, znużony latami ciężkiej pracy, stał przy oknie, opierając się o parapet. Bekar i matka siedzieli za stołem. Na klepisku bawiło się troje małych dzieci.

– Uzdrowił mnie! – zawołała radośnie Sofarita. – Powiedział, że mam raka i umrę, a potem przycisnął kryształ do mojej piersi i uzdrowił mnie. Będę żyła. – Opromieniała ją radość i w jej blasku nie zauważyła, że twarze jej bliskich straciły wszelki wyraz.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Bekar uniósł wzrok.

– Powinnaś siedzieć w domu – oznajmił zimno. – A nie biegać po wiosce i obnosić się ze swym wstydem.

Sofarita zastygła w bezruchu.

– Wstydem? – powtórzyła. – Jakim wstydem? Zrobiłam to, co mi kazałeś.

– Porządna kobieta ukryłaby się gdzieś – odparł, nie patrząc na nią. – A nie… tańczyła po ulicach jak kurwa!

Ogarnęło ją poczucie nierealności, jakby wszystko to było snem. Nie potrafiła pojąć tej reakcji. Instynktownie powtórzyła w myślach jego słowa, szukając powodu. Nagle zrozumiała. Nazwał ją kurwą. Ogarnął ją zimny gniew. Bekar zawsze był surowy, ale do tej pory był też sprawiedliwy.

– Jestem kurwą tak? – zapytała drżącym głosem. – Przyszedłeś do mnie do domu. Błagałeś mnie, żebym się mu oddała. Mówiłeś, że chodzi o bezpieczeństwo wioski. A kiedy z niechęcią zgodziłam się na tę ohydę, nazwałeś mnie kurwą? To kim ty jesteś, ojcze? Stręczycielem. Rajfurem! Alfonsem!

Zerwał się z krzesła z głośnym rykiem. Sofarita nie cofnęła się przed nim. Uderzył ją pięścią w policzek, aż poleciała na ścianę. Uderzyła o nią gwałtownie. Próbowała zachować równowagę, ale poczuła zawroty głowy i osunęła się nieprzytomna na klepisko.

Kiedy otworzyła oczy, mężczyźni już odeszli. Leżała na łóżku ciotki Kiaru. Głowę rozsadzał jej ból.

– Już dobrze, dziecko! – powiedziała Kiaru. Jej tłusta twarz, zwykle tak wesoła, wydawała się zapadnięta i pełna niepokoju. Kobieta dotykała twarzy Sofarity wilgotną szmatką. – Już dobrze! – powtórzyła.

Sofarita usiadła z jękiem. Jej matka zerwała się natychmiast z krzesła stojącego obok i podbiegła do niej.

– Jak się czujesz, Tia? – zapytała. – Bardzo cię boli?

Sofarita potrząsnęła głową. Któż mógłby opisać ból, który czuła w głębi duszy? Bekar bywał niekiedy zimny, ale nigdy dotąd nie uderzył jej ani żadnego ze swych dzieci. Sofarita zsunęła nogi z łóżka i spróbowała wstać. Zakręciło jej się w głowie i zachwiała się. Usiadła szybko.

– To przejdzie – uspokajała ją Kiaru. – Cały ten gniew przejdzie i ojciec ci wybaczy.

– On mi wybaczy? – zapytała Sofarita twardym tonem. Kiaru najwyraźniej jednak tego nie zauważyła.

– Oczywiście, moja droga, oczywiście. Wszystko będzie dobrze.

Sofarita spojrzała na matkę.

– To on kazał mi to zrobić – oznajmiła. – Jak mógł mnie tak znieważyć?

– To nie powinno ci sprawić przyjemności, Tia. To właśnie go zabolało.

Sofarita wpatrzyła się w znużoną twarz matki, szukając jakiegoś tajemnego znaku, który powiedziałby: „wcale tak nie myślę, ale muszę tak powiedzieć”. Nie znalazła go.

Znowu spróbowała wstać. Zawroty głowy minęły i podeszła powoli do stojącego przy łóżku kufra, na którym leżało małe, owalne zwierciadło. Uniosła je i przyjrzała się swej twarzy. Prawe oko miała zamknięte siniakiem, a na policzku zostały dwa fioletowe ślady po knykciach Bekara. Odłożyła zwierciadło, przeszła przez frontową izbę i wyszła na ulicę. Przecięła ją szybko, zmierzając do małej chaty, którą ongiś dzieliła z Verisem.

Z kuferka stojącego na zapleczu sypialni wyjęła swe oszczędności. Dwadzieścia sześć sztuk srebra w płóciennym woreczku. Zawiesiła go sobie na szyi i ukryła w fałdach białej sukni. Z kredensu wydobyła mały plecak i wepchnęła do niego swoją drugą suknię. Veris był właścicielem karego konia. Stajnia znajdowała się na zapleczu. Sofarita wypełniła plecak prowiantem, który miała pod ręką: świeżym bochnem chleba, kawałkiem pieczonej w miodzie szynki oraz trójkątem sera owiniętym w muślin. Potem poszła do stajni i osiodłała konia. Minęło trochę czasu, nim zdołała wsunąć wędzidło na właściwe miejsce, ale w końcu jej się udało.

Wioskę dzieliło od Egaru trzydzieści mil. Nie zdoła tam dotrzeć przed zmierzchem.

Wróciła do kuchni, gdzie znalazła myśliwski nóż Verisa. Długie zakrzywione ostrze wprawiono w rękojeść z jeleniego rogu. Przypięła pochwę do pasa, zarzuciła na ramiona czarny płaszcz z kapturem i wróciła do konia.

Veris nauczył ją jeździć i dosiadła wierzchowca bez trudu. Potem ominęła dom i wyjechała na główną ulicę, zmierzając ku bramie.

Wtem ze swego nowego domu wybiegł Bekar, krzycząc na nią, żeby zaczekała. Sofarita zawróciła konia.

– Dokąd się wybierasz? – zawołał. Zaczął się gromadzić tłum.

– Tam, gdzie porządne kobiety nie muszą się oddawać nieznajomym – odparła donośnym, bliskim krzyku głosem. – Tam, gdzie ojcowie nie użyczają córek każdemu wojownikowi, który się napatoczy.

Jego tłusta twarz poczerwieniała.

– Zsiadaj z konia – rozkazał – albo cię z niego ściągnę.

Wyciągnęła niespiesznie myśliwski nóż.

– Jeśli jeszcze raz do mnie podejdziesz, zabiję cię. Stal nieruchomo, mrugając w wieczornym blasku. Wieśniacy gapili się na niego. Nie czuła dla niego litości.

Zamarł. Potężne ramiona opadły mu do boków. Wydawało się, że odpłynęła z niego cała siła.

– Tak mi przykro, Tia – powiedział po chwili załamującym się głosem.

– Mnie również.

– Zostań z nami. Zadośćuczynię ci za to. Wszystko będzie jak dawniej.

– Nic już nie będzie jak dawniej – odparła zimno. – Nie chcę już nigdy cię widzieć.

Opuściła wioskę, kierując się ku zachodzącemu słońcu.


Viruk jechał wzdłuż brzegów Luanu przez kilka godzin, licząc na to, że natrafi na ślady kolejnych łupieżców. Nie znalazł jednak żadnych i zaczynało ogarniać go znużenie. Po drugiej stronie szerokiej rzeki widział osady Błotniaków: chaty z oblepionej błotem wikliny i sklecone partacko zagrody. Plemiona mnożyły się jak wszy. Gdyby zależało to od Viruka, zebrałby armię i starł dzikusów z powierzchni ziemi. W tej krainie żyło obecnie zbyt wielu łudzi i powinno się zredukować ich liczebność.

Kwestorzy mówili o migracji plemion spowodowanej przez zlodowacenia i powodzie, które dotknęły ponad połowę obszaru planety. Żeby przetrwać, północne plemiona przenosiły się na południe, na żyzne ziemie, natomiast ludy mieszkające na dalekim południu naciskały na północ.

Wkrótce zabraknie ziarna, żeby ich wszystkich wyżywić.

Gdy zaczęło zmierzchać, koń Viruka był już zmęczony. Zwierzę potknęło się, kiedy Awatar zmusił je do pokonania ostatniego wzgórza przed starym kamiennym mostem. Rzeka była w tym miejscu węższa. Viruk zsunął się z siodła i popatrzył na nią. To była jego ostatnia nadzieja na udane zabójstwo, nie widział jednak żadnych żołnierzy.

Pojawił się stary mężczyzna, który prowadził dwa woły ciągnące ciężko wyładowany wóz. Siedziało na nim małe złotowłose dziecko. Viruk usłyszał łoskot kół na kamiennym moście. Wiedział, że zabójstwo staruszka nie sprawi mu wielkiej satysfakcji, ale lepsza mała satysfakcja niż żadna. Dosiadł zmęczonego konia i zjechał ze wzgórza.

Mężczyzna z początku go nie zauważył. Gdy już to zrobił, pomachał do niego ręką z radosnym uśmiechem.

– Dobry wieczór, panie.

– Dobry wieczór – powtórzył Viruk. Mężczyzna był odziany w długą szatę z ciemnoniebieskiego aksamitu, a białe włosy podtrzymywał nad czołem złoty diadem wysadzany bursztynami. – Bądź tak miły i powiedz mi – zażądał Viruk uprzejmym tonem – dlaczego wtargnąłeś na ziemie Awatarów.

– Nie wtargnąłem na nie, panie – zaprzeczył mężczyzna. – Jestem kupcem. Wiozę dziesięć beczek znakomitego wina dla kwestora generalnego. Mam pismo z jego osobistą pieczęcią, dające mi prawo dostarczenia ładunku do jego domu. Muszę przyznać, że ucieszyłem się na twój widok. Bałem się tej podróży. Czasy są niebezpieczne.

Viruk zsiadł z konia.

– Pokaż mi ten papier – zażądał. Mężczyzna wydobył dokument spod szaty. Awatar omiótł go wzrokiem. Wszystkie szczegóły były irytująco poprawne.

– Twój koń jest bardzo zmęczony, panie – zauważył kupiec. – Może chciałbyś pojechać przez chwilę na wozie? Siedzenia są całkiem wygodne, a pod spodem schowałem dzban wina. Jestem pewien, że ci zasmakuje.

Viruk spojrzał na mężczyznę. Wyobraził sobie, jak uśmiech zniknąłby z jego twarzy w chwili, gdy wbiłby mu sztylet w chude gardło. Przez chwilę bawił się z myślą o zamordowaniu kupca, powstrzymał się jednak. Gdyby to zrobił, byłby zmuszony odprowadzić wóz aż do miasta, siedząc za wielkimi zadami dwóch wołów. W tej samej chwili, gdy o tym pomyślał, jedno ze zwierząt się wypróżniło. Smród był przerażający.

– Ruszaj – zgodził się Viruk. Kupiec wziął wodze w rękę i poprowadził woły naprzód. Awatar przywiązał konia do tyłu wozu i wdrapał się na niego. Złotowłose dziecko, dziewczynka w wieku około siedmiu lat, uśmiechnęło się do niego, gdy usiadł obok.

– Włosy robią ci się niebieskie – zauważyło.

– Nie drażnij mnie, mała, bo urwę ci nogę i zatłukę cię na śmierć krwawiącym końcem.

Dziewczynka roześmiała się radośnie.

– Nie wolno mówić takich okropnych rzeczy – zganiła go. Viruk schylił się i znalazł leżący na podłodze dzban wina.

– W skrzynce obok siedzenia jest kilka miedzianych kielichów – zawołał do niego kupiec.

Viruk odszukał jeden z nich, zerwał z dzbana lakową pieczęć i nalał sobie wina. Nie liczył na wiele i pełny aromatyczny smak przyjemnie go zaskoczył. Nastrój mu się poprawił.

– Dlaczego masz niebieskie włosy? – dopytywało się dziecko.

– Dlatego, że jestem bogiem.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– Potrafisz czynić cuda? Przywracać ślepcom wzrok? Wskrzeszać zmarłych? Czy wiesz, dlaczego wół nie musi sobie podcierać tyłka?

Viruk opróżnił kielich i nalał sobie jeszcze. Kupiec wdrapał się na wóz i usiadł obok dziecka.

– Musiałem je przeprowadzić przez most, panie – wyjaśnił. – Nie lubią szumu wody.

– On mówi, że jest bogiem, tato – odezwało się dziecko. – Ale nie wie, dlaczego woły nie muszą sobie podcierać tyłków.

– Cicho, dziecko. Pan nie ma ochoty słuchać twojego trajkotania.

– Poddaję się – powiedział Viruk. – Dlaczego wół nie musi sobie podcierać tyłka?

Ma dwie kiszki – wyjaśniła dziewczynka. – Jedną wewnętrzną, a drugą zewnętrzną. Ta wewnętrzna wysuwa się i… i…

– Wydala – podpowiedział stary.

– Tak jest. Wydala kupę. A potem chowa się z powrotem. Dlatego wół się nie brudzi.

– Zapamiętam to sobie na całą wieczność – zapewnił Viruk.

– Ale czy potrafisz wskrzeszać zmarłych? – nie ustępowała dziewczynka.

– Moje talenty idą raczej w przeciwną stronę – odparł Awatar.

– Co to znaczy, tato? – zapytało dziecko.

– On jest wojownikiem, Shori. Broni nas przed złymi ludźmi – wyjaśnił kupiec. – I lepiej bądź już cicho. Schowaj się pod plandekę i zajmij się swoimi zabawkami.

Dziewczynka przeszła przez oparcie i zniknęła z tyłu wozu.

– Czy nie jesteś trochę za stary, żeby płodzić dzieci? – zapytał Viruk.

– Z pewnością tak by się zdawało, panie – odparł kupiec.

– Skąd przybywasz? – zainteresował się Awatar.

– Z Ren-el-gan, panie. Moje winnice leżą nieopodal.

– Słyszałem o nim. Z jakiego plemienia pochodzisz?

– Banis-baya, panie. Nie zostało nas już wielu. Może z pięćdziesięciu. Ale już nas nie prześladują. Sądzę, że awatarscy panowie nam wybaczyli.

Viruk nigdy nie interesował się historią plemion. Podludzie ciągle wojowali między sobą. Ponadto zrobił się senny od wypitego wina. Przeszedł na tył wozu, odsunął lalki na bok i położył się spać.

Słońce już zachodziło. Zasypiając, poczuł ciepłe ciało dziewczynki, która przytuliła się do niego.

Dzieci go lubiły. Zawsze tak było. To dziwne, bo on ich nie znosił.

Загрузка...