Tak oto Gwiezdna Kobieta i Bogini Śmierci stanęły naprzeciwko siebie Ostatniego Dnia. Bogini była potężna, ale Gwiezdnej Kobiecie towarzyszyli Storro, Opowiadacz Legend, który strzegł jej serca, Tail-avar, bóg mądrości, który osłaniał jej ciało, oraz Dotknij Księżyca, który bronił jej duszy. Ayal Kiedyż świat znowu ujrzy takich bohaterów?
Ze Zmierzchowej pieśni Anajo
Sofarita podciągnęła się na szeroką skalną półkę, wysoko na południowej ścianie góry, a potem przykucnęła. Po chwili dołączył do niej Ro. Dął tu zimny wicher i kwestor zarzucił swój płaszcz na ramiona kobiety. Wreszcie znaleźli się nad szczytem wyniosłej, czarnej ściany przecinającej krainę i Ro zobaczył w oddali światła miasta.
– Czujesz jej moc? – zapytał Sofaritę.
– Tak.
Zrzuciła płaszcz i wstała, rozpościerając szeroko ramiona. Awatarowi wydawało się, że jej ciało świeci. Po paru chwilach poczuł promieniujące od Sofarity ciepło. Jej kończyny zesztywniały. Wyglądała teraz jak posąg, jej skóra błyszczała jak pokryta lodem. Wyciągnął do niej rękę, ale usłyszał w umyśle jej głos.
– Nie dotykaj mnie, Ro. To moje przeznaczenie. Umrę tutaj.
Jej słowa były jak sztylet wbity w jego serce. Osunął się na skalną ścianę, skrywając twarz w dłoniach.
Cas-Coatl zatrzymał się z setką ludzi na północnym skraju bariery mgieł. Jego saperzy usilnie starali się przez nią przedostać, ale wszystkie próby zakończyły się niepowodzeniem.
Wódz Almeków czekał spokojnie. Armię oblegającą Pagaru ewakuowano na dwanaście złotych okrętów, które mknęły teraz przez ocean, wioząc w ładowniach skrzynie wypełnione po brzegi naładowanymi kryształami. Gdy Almeia je pochłonie, odzyska siły i zniszczy czar próbujący zepchnąć ich z powrotem ku lodowej zagładzie.
Niepowodzenia, które spotkały ich na wschodzie, były tylko przejściowe. Kiedy tu wróci, nie będzie już Awatarów, którzy zniszczyli jego zapasy prochu. Ale najpierw musi pojmać Anu i zmusić go do odwrócenia działania magii piramidy. Obejrzał się na dwadzieścia wozów, wiozących resztki jego prochu.
W dolinie dął chłodny wietrzyk. Cas-Coatl drżał. Od zimna zawsze bolała go twarz. Uniósł dłoń i pogłaskał palcami gładkie, twarde szkło na policzkach.
Zaślubiony z kryształem.
Kiedy pojawiły się pierwsze objawy choroby, był przerażony. Rodzice zaprowadzili go do miejsca spoczynku Almei i modlili się za niego przez cały dzień. Bogini objawiła mu się we śnie, obiecując, że go uratuje. Dotrzymała słowa i jego rodzice z radością w sercu złożyli jej w ofierze sześćdziesięciu niewolników.
Dłoń Cas-Coatla spoczęła na wielkim szmaragdzie wprawionym w jego pas. Klejnot zapewniał mu szczególną więź z boginią, a jego moc powstrzymywała kryształową śmierć.
Ocalenie miało jednak swoją cenę. Almeia nie pozwoliła mu się ożenić ani spłodzić dzieci. Miał na wieki należeć tylko do niej. Cas-Coatl przystał na to z ochotą.
Obecnie nie był już jednak pewien słuszności swych poczynań. Almekowie zawsze składali jeńców w ofierze w zigguracie Almei. Sprawiało to przyjemność bogini. Jednakże nigdy dotąd nie rozkazała Cas-Coatlowi wymordować całych populacji. Wykonał nawet ten rozkaz, licząc na to, że po ukończeniu piramidy Anu rzeź dobiegnie końca.
I co teraz?, zastanawiał się. Czy tak ma wyglądać moje życie? Czy zawsze już będę wędrował po Ziemi w poszukiwaniu nowych ofiar?
– Panie – zawołał do niego saper. – Mgła rzednie!
– Jak to zrobiłeś? – zapytał Cas-Coatl.
– Chciałbym móc przypisać sobie zasługę, panie, ale nie miałem z tym nic wspólnego.
Wiatr przybrał na sile, rozpraszając mgłę. Cas-Coatl ujrzał ukrytą za nią dolinę, a pośrodku niej wysoką piramidę. Rozkazał swym ludziom ruszać i pomaszerował w jej stronę.
Gdy już wkroczył do opustoszałej doliny, zauważył na szczycie piramidy jakieś poruszenie. Z góry spoglądał na nich brodaty starzec. Cas-Coatl odwrócił się do swych żołnierzy i wysłał dwóch na górę, rozkazując im go pojmać. Wyjął z woreczka u pasa duży zielony kryształ. Dostroił się do niego i uniósł go w stronę piramidy. Czuł, że z klejnotu wypływa energia, ale proces był bardzo powolny, utrata mocy ledwie zauważalna. Odsunął się o jakieś pięćdziesiąt jardów i ponowił próbę. Tym razem nie zauważył utraty energii.
Cas-Coatl parsknął śmiechem. Wszelkie jego obawy dotyczące piramidy Anu rozproszyły się niczym mgła na wietrze.
Nie było żadnej groźby.
Zalała go fala ulgi. Czy jest w ogóle sens szukać Anu?, zadał sobie pytanie. Ten człowiek był nieudacznikiem. Zbudował złotą górę, która nie mogła nawet wyssać energii z jednego kryształu. Ale… Almeia była tak bardzo pewna jego talentu. Obserwowała budowę piramidy i opowiadała Cas-Coatlowi, że gigantycznymi kamiennymi blokami manipulowano tu z taką łatwością, jakby ważyły nie więcej niż puste drewniane skrzynie. Ktoś tak uzdolniony z pewnością potrafiłby stworzyć potężniejszą broń.
Do Cas-Coatla dotarły dźwięki muzyki. Stojący na szczycie piramidy starzec grał na flecie smętną, rzewną melodię. Almek poczuł, że szmaragd wprawiony w jego pas zaczyna wibrować. Z nagłym wstrząsem uświadomił sobie, że ten człowiek to Anu i że właśnie rzuca zaklęcie.
– Zabijcie go! – ryknął. Jego głos poniósł się echem po dolinie. Dwaj wspinający się żołnierze obejrzeli się na niego. – Zabijcie starca. Natychmiast!
Obaj żołnierze zatrzymali się i oparli ogniste pałki na ramionach. W tej samej chwili muzyka umilkła, starzec podszedł do krawędzi wierzchołka budowli i stanął tam z rozpostartymi ramionami, jakby witał śmierć. W pierwszej chwili Cas-Coatl poczuł ulgę, gdyż jego ludziom został kawałek drogi do szczytu i kto wie, jakiej magii mógł jeszcze użyć Anu. Gdy jednak zobaczył, że święty starzec wita swych zabójców z otwartymi ramionami, nagle zawładnął nim obezwładniający strach. Był człowiekiem wychowanym według zasad krwawej ofiary i płynącej z niej mocy.
W owej straszliwej chwili wódz Almeków uświadomił sobie, że to właśnie śmierci potrzebuje Anu. Jego krew musiała spaść na kamienie. Skoczył naprzód, krzycząc jedno słowo:
– Nie!
Ogniste pałki zagrzmiały. Anu padł na plecy. Przez kilka uderzeń serca nic się nie działo. Cas-Coatl niemal mógłby zdążyć zadać sobie pytanie, czy się pomylił.
Niemal.
Kryształ u jego pasa zaczął drżeć i dygotać. Potem rozprysnął się na tysiąc okruchów.
Almek zastygł w bezruchu. Jego stawy sztywniały, a skóra napinała się coraz bardziej. Pierś i brzuch przeszył mu straszliwy ból, jakby zalęgły się w nich czerwone pająki, rozszarpujące organy wewnętrzne. Chciał krzyczeć, ale jego twarz znieruchomiała. Pękła pod nim lewa noga i runął na trawę. Prawa ręka się odłamała. W następnej chwili Cas-Coatl przestał istnieć jako żywa, świadoma istota. Jego kryształowego trupa zalała niesłyszalna muzyka piramidy. Na całym ciele pojawiły się szczeliny, które stawały się coraz szersze, rosły niczym pajęczyna. Potem nastąpiła implozja i na ziemi pozostała tylko pusta zbroja, hełm, rajtuzy i buty.
Pozbawieni wodza Almekowie oddalili się od piramidy w obawie, że teraz zwróci ona swój gniew przeciwko nim.
Porzucili wozy z prochem, uciekając w stronę rzeki i okrętów, które zawiozą ich do domu.
Jednooki Lis rozkazał swym ludziom zebrać się wokół siebie. Podchodził kolejno do każdego, kładąc mu dłonie na oczach. Za każdym razem śpiewał kilka słów, a potem przechodził dalej. Talaban domyślał się, że to pieśń mocy, mająca wspomóc wojowników.
Miał rację, ale nie w taki sposób, jak mu się zdawało. Otaczająca ich ciemność była niemal nieprzenikniona, księżyc przesłaniała gruba warstwa chmur. Jednakże gdy Jednooki Lis cofnął dłonie od jego twarzy, Awatar przekonał się, że widzi tak wyraźnie, jakby było południe. To było dziwaczne wrażenie. Wokół nie dostrzegał kolorów, a jedynie ostrą czerń, szarość i biel.
Szaman wezwał do siebie ludzi.
– Łowcy krwi spróbują zaatakować nas po ciemku. Ale spadniemy na nich niczym górskie koty. Będą wobec nas jak ślepcy.
Czternastu mężczyzn Anajo oraz Suryet uniosło swe łuki i strzały z krzemiennymi grotami, a potem zniknęło w chaszczach. Talaban chciał podążyć za nimi, ale Jednooki Lis zastąpił mu drogę. Szaman dotknął czoła Awatara i zamknął oczy. Jego głos poniósł się echem w umyśle Talabana.
– Robisz za dużo hałasu, przyjacielu. Zaczekaj tutaj ze swymi braćmi. Zabijcie wszystkich, którzy zdołają dotrzeć do końca ścieżki.
Jednooki Lis zniknął.
Talaban wyciągnął miecz i sztylet, skinął na swych ludzi, rozkazując im stanąć obok siebie, i zajął pozycję na końcu ścieżki. Na górę spróbuje się wspiąć ponad stu nieprzyjaciół. Nawet zdolność widzenia po ciemku nie pozwoli Anajo ich powstrzymać.
Zginę tutaj, uświadomił sobie nagle. Nie przeżyję nawet tygodnia, który obiecał mi Anu. Ogarnął go strach. Poczuł gwałtowne mdłości. Nie chcę ginąć na tej górze w obcym kraju, pomyślał. Nie mam synów, którzy zachowaliby moją krew jako dar dla przyszłości, ani żony, która by po mnie płakała. Pomyślał o Sofaricie. Pogodził się z ostrzeżeniem Anu, który zapowiedział jego śmierć, ale liczył na to, że moc Sofarity go uratuje. Jednakże tu jej nie było. Talaban po raz pierwszy w życiu miał ochotę uciec. Ale nie zrobił tego. Nie mógł. Spojrzał na człowieka u swego prawego boku i szok wyrwał go z melancholijnych rozważań. Awatar miał szeroko rozwarte oczy, a źrenice wąskie jak u kota. Zaskoczenie malujące się na twarzy żołnierza uświadomiło mu, że sam z pewnością wygląda równie złowieszczo. Nagle się uśmiechnął. Jego towarzysz odwzajemnił uśmiech, a potem wyciągnął rękę. Talaban uścisnął jego dłoń, a następnie powtórzył to samo z pozostałymi wojownikami.
– Nie dorównamy chwałą ostatniej szarży – stwierdził. – Ale żyliśmy jak bogowie i zginiemy jak mężczyźni. Uważam, że to wystarczy.
Z dołu dobiegły krzyki rannych. Wystrzeliło kilka ognistych pałek.
Talaban uniósł miecz.
W Egaru gruby Caprishan klęczał w swej luksusowej sypialni, opróżniając worki w pełni naładowanych kryształów do dwóch skrzyń. Odrzucił zaproszenie Raela i nie wyruszył z nim przeciwko Almekom, a teraz starał się ocenić, jak długie życie zapewnią mu te klejnoty. Jak wszyscy Awatarowie, miał umysł szkolony w rachunkach. Kryształów było ponad dwa tysiące, a każdy z nich mógł utrzymać zwyczajnego człowieka w zdrowiu przez całe miesiące. Caprishan nie był jednak zwyczajnym człowiekiem. Ogromna waga i nienasycony apetyt osłabiły jego serce. Potrafił wyczerpać w pełni naładowany kryształ w ciągu sześciu dni. Dwanaście tysięcy, trzysta sześćdziesiąt dni. Niespełna trzydzieści cztery lata! Ogarnęło go rozczarowanie.
– Lepsze to, niż zginąć i gnić na polu bitwy – powiedział sobie. – I kto wie, może uda się znaleźć gdzieś więcej kryształów?
Usiadł, wpatrując się w połyskliwe klejnoty. Przez trzydzieści cztery lata wiele się mogło wydarzyć.
Kryształowa waza stojąca na parapecie nagle się stłukła. Caprishan poderwał się, słysząc ten dźwięk. Podniósł się ciężko i podszedł do okna, żeby zobaczyć, kto rzucił kamieniem. Nikogo nie było widać. Zza jego pleców dobiegł dziwny trzask. Odwrócił się i zobaczył unoszący się nad skrzyniami zielony pył. Powlókł się z powrotem do nich i padł na kolana. Kryształy podskakiwały i pękały.
– Nie! – zawołał. Włożył tłuste dłonie do pierwszej skrzyni, zaciskając palce na nielicznych ocalałych kryształach. Czuł jednak, że obracają się w pył pod jego dotykiem. Czerwone klejnoty w pierścieniach na jego palcach eksplodowały.
Caprishan zaszlochał rozpaczliwie. Jeden z jego służących wpadł do pokoju.
– Co się stało, panie? – zapytał.
– Zostaw mnie! – wrzasnął grubas. Mężczyzna wycofał się pośpiesznie. Caprishan wstał i poszedł na balkon.
Mógł zaczekać sześć dni i umrzeć powolną, okrutną śmiercią.
Albo mógł…
Jego tłuste cielsko runęło w dół, spadając na wyłożoną kamieniami ścieżkę obok fontanny.
A muzyka piramidy popłynęła nad ocean.
Wąż Siedem był już blisko brzegu, gdy nagle cała moc zniknęła. Przez krótką chwilę okręt sunął jeszcze naprzód, niesiony impetem i pływem. Potem jednak zaczął się kołysać w przód i w tył oraz na boki.
Podczas powrotnego rejsu Methras rozkazał załodze opróżnić kajuty i ładownie ze wszystkiego, co mogło utrzymać się na wodzie. Zrobiono kilka tratw oraz prowizoryczne wiosła. Ludzie uznali te rozkazy za dziwne, ale wykonali je.
Okręt obrócił się bokiem do lądu i niebezpiecznie się przechylił.
– Wszyscy za burtę! – zawołał Methras. Załoga zaczęła rzucać do morza puste beczki, za którymi podążyły tratwy. Ludzie skakali jeden za drugim do oceanu. Najlepsi pływacy ruszyli w stronę brzegu. Ci, którzy nie pływali tak dobrze, trzymali się tratw i innych pływających na morzu przedmiotów. Methras zauważył, że jeden z marynarzy zniknął pod wodą. Zanurkował, złapał go za kołnierz i wyciągnął na powierzchnię. Vagar opierał się mu i omal nie wciągnął ich obu w odmęty, ale Methras uspokoił go kilkoma słowami, a potem przyciągnął do beczki.
– Trzymaj się jej i uderzaj nogami – poradził mu. – Przypływ zaniesie cię na brzeg.
Potem popłynął do tratwy. Kilku marynarzy zdążyło się już na nią wdrapać. Pomogli mu wsiąść.
Usiadł i odwrócił się w stronę Węża. Okręt kołysał się jak chory wieloryb. Po chwili przewrócił się i zniknął w głębinie.
– Co się stało? – zapytał jeden z vagarskich marynarzy.
– To była magia Anu.
– Myślałem, że on jest po naszej stronie.
– Bo jest – odparł Methras. – Złote okręty też właśnie toną.
– Mógł zaczekać jeszcze z godzinę – poskarżył się Vagar. – Zdążylibyśmy zawinąć do portu.
Gdy nad morzem wstawał świt, Ro poczuł, że ogarnia go dziwne uczucie. Dostroił do niego swój umysł. To była muzyka, szepcząca na wietrze. Była dysharmonijna, ale… sprawiała, że czuł się częścią wszystkiego: ziemi, nieba i skał pod stopami.
Z ust Sofarity wyrwał się stłumiony krzyk. Ro zwrócił się w jej stronę i zauważył, że zaczęła drżeć. Wstał i objął kobietę, mocno tuląc jej sztywne ciało. Osunęła się na niego, omal nie strącając obojga w przepaść. Ro zdołał z wysiłkiem zachować równowagę. Sofarita szeroko rozłożyła ramiona. Nadal były sztywne, nie mogła zgiąć ich w stawach. Próbowała coś powiedzieć, ale jej język nie był w stanie uformować słów.
– Jestem tutaj – powiedział Ro. – Jestem z tobą. Przypomnij sobie rytuały. Wykonaj je ze mną.
Z początku nie było reakcji. Potem ogarnął go straszliwy ból. Jego ciało kruszyło się niczym szkło. Ro stłumił panikę, skupiając się instynktownie na realności ciała, na miękkich, wilgotnych tkankach łączących się w silne mięśnie, na krążeniu gęstej, ciepłej krwi.
Muzyka wciąż narastała w jego umyśle, przeradzając się w majestatyczną symfonię, pieśń wielką jak cały wszechświat. Zalała ich oboje.
Sofarita opuściła głowę na jego ramię. Jej ręce opadły. Ro czuł pod dłońmi ciało kobiety, miękkie i ciepłe. Położył ją na skale i klęknął obok niej.
– Powiedz coś – poprosił. – Pokaż mi, że żyjesz.
Otworzyła oczy.
– Moc mnie opuściła – oznajmiła. – Znowu jestem kobietą. Jak udało cię się stworzyć tę Muzykę?
– Nie była moja.
Westchnęła i spróbowała usiąść.
– Nie jestem już boginią, Ro. Jestem tylko vagarską kobietą.
– Jesteś kobietą, którą kocham – odparł, zaskoczony własnymi słowami. Czekał na słowa odrzucenia, wiedząc, że będą delikatne, ale oparzą go niczym ogień.
– Ja też cię kocham – wyznała. – Wiedziałam o tym już tej nocy, gdy uratowałeś mnie przed Almeią, kiedy położyłeś się przy mnie i ogrzałeś mnie własnym ciałem.
Nagle rozszalał się potężny wicher. Ro uczepił się skały. Podmuch pchnął na niego Sofaritę.
Na niebie rozjarzyło się oślepiające światło. Ro uniósł wzrok i zobaczył drugie słońce, rozświetlające skłębione chmury. Od przedzielającej świat ściany dobiegł przeraźliwy jęk. Posypały się z niej głazy. Potem z potężnym szarpnięciem ściana oderwała się od ziemi, wraz z położoną dalej krainą. Uniosła się ku niebu, mocno się przechylając. Następnie wiszącym w powietrzu lądem targnęło potężne trzęsienie ziemi. Płaskowyż rozszczepił się na dwoje. Obie części nadal unosiły się ku drugiemu słońcu. Coś zalśniło w powietrzu niczym złoty ptak. Ro zobaczył, że to okręt, który przeszył powietrze i rozbił się na unoszącym się lądzie. Pojawiły się kolejne okręty, jakby przyciągało je niewidzialne tornado.
Na niebie zapłonął pierścień ognia, szeroki na setki mil. Pęknięty płaskowyż pomknął ku niemu. Kraina Almeków zniknęła na oczach Ro. Pierścień ognia zaczął się zamykać, kurcząc się z każdą chwilą.
Potem on również zniknął.
Nie było już przed nimi ściany, nie było mrocznego, złowrogiego płaskowyżu. Na jego miejscu rozciągało się pustkowie.
– Trawa i drzewa wyrosną na nowo – stwierdziła Sofarita – a strumienie wypełnią się wodą. Życie powróci.
Ro wstał, ujął kobietę za rękę i odprowadził ją od krawędzi przepaści.
Nieco niżej spotkali Jednookiego Lisa, Probierza i Suryet. Żyło jeszcze czterech innych Anajo.
U wejścia na ścieżkę Ro ujrzał stertę ciał. Tuż za nią Probierz klęczał przy leżącym na ziemi Talabanie. Ro podbiegł do niego, sądząc, że Awatar jest tylko ranny. Gdy jednak znalazł się bliżej, ujrzał straszliwe rany i zimną nieruchomą twarz. Westchnął i z palącym wstydem przypomniał sobie gwałtowną radość, którą poczuł, gdy Sofarita mu powiedziała, że go kocha. Talaban oddał życie za to, by on mógł usłyszeć te słowa.
Podszedł do martwego Awatara i klęknął przy jego ciele.
– Zabił z towarzyszami przeszło dwudziestu – oznajmił Probierz w języku Anajo. – Nie cofnęli się. Talaban zginął ostatni. Próbowałem do niego dotrzeć, pomóc mu. Chciałem uratować mu życie, tak jak on uratował je mnie. Zobaczył, że biegnę ku niemu. Otaczali go ze wszystkich stron. Zginął w tej samej chwili, gdy wzeszło słońce. – Probierz wydobył sztylet i uciął kosmyk włosów Talabana. – Ułożę dla niego pieśń modlitewną która dotrze do wszystkich duchów Anajo. Powitają go wśród siebie.
– Cieszę się, że ocalałeś – rzekł Ro. – On byłby z tego zadowolony.
– Sądziłem, że zginę. Ale gdy wzeszło drugie słońce, Almekowie uciekli. I co teraz zrobisz, kwestorze Ro? Czy spróbujesz wrócić do swej kamiennej osady?
– Nie. Zostanę z wami, jeśli mnie przyjmiecie. Będę was uczył i uczył się od was. Znajdę jakiś sposób, by zapisać te wydarzenia w historii.
Probierz położył dłoń na czole Talabana.
– Zawsze będzie żył w moim sercu. I moi synowie dowiedzą się o nim. I ich synowie również. Jest teraz częścią Ludu. My nie zapomnimy.
Sofarita podeszła bliżej i Ro ujął jej dłoń. Patrzyła na martwego Awatara, ale nie czuł zazdrości, widząc łzy w jej oczach.