Anwar obserwował spadające na stolicę ogniste kule. Potem zwrócił się w stronę króla.
– Musimy uciekać, wasza wysokość. Królewska straż nie zdoła ich powstrzymać.
Odziany we wspaniałą togę z niebieskiego atłasu, wyszywaną złotem, król odwrócił się gwałtownie.
– Gdzie jest moja nowa armia, Anwarze? Gdzie moi żołnierze?
– Szkolą się pośród wzgórz na północy, panie. Ale obawiam się, że nawet oni nie poradzą sobie z tymi… dzikusami.
Ognista kula uderzyła w mury pałacu. Z sufitu królewskiej sypialni spadł wielki płat malowanego tynku. Pomieszczenie wypełniło się pyłem.
– Myślę, że już najwyższy czas, wasza wysokość.
Ammon podszedł do okna i popatrzył ze złością na złote okręty. Trzy z nich zbliżyły się do brzegu. Z trapów zbiegali miedzianoskórzy wojownicy w złotych zbrojach. Drogę przecięło im pięćdziesięciu strażników królewskich. Żołnierze nieprzyjaciela nieśli coś, co wyglądało jak krótkie czarne pałki. Unieśli je do ramion. Buchnął z nich ogień. Pierwszy szereg strażników padł na ziemię. Reszta rzuciła się do ucieczki.
Na brzeg wysiadły już setki nieprzyjacielskich wojowników. Ammon odwrócił się od okna.
– Dokąd powinienem się udać, przyjacielu?
Jak najdalej od wroga, wasza wysokość. I to szybko! Anwar poprowadził króla na tyły pałacu. Obaj zeszli wąskimi schodami do wejścia dla służby. Pod kuchennym oknem kulił się ze strachu młody niewolnik.
– Chodź tu, chłopcze! – zawołał Anwar. – Szybko! – Niewolnik zamrugał nerwowo, a potem zbliżył się niepewnie. – Ściągaj tunikę. Natychmiast. – Chłopak zdjął przez głowę tani szary ubiór i stanął przed nimi nagi. Anwar wziął tunikę i podał ją królowi. – Bądź tak łaskaw i włóż to, wasza wysokość.
– Chcesz, żebym ubierał się w łachy?
– Chcę, żebyś dożył końca dnia, wasza wysokość.
Ammon zdjął z ramion atłasową togę, pozwalając, by opadła na podłogę. Potem wdział szarą tunikę. Anwar uchylił boczne drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Z centrum miasta uciekali tłumnie mieszkańcy. W środku ciżby wylądowała ognista kula. Trzej mężczyźni i kobieta poszybowali w górę i uderzyli o mur pałacu. Anwar wmieszał się w tłum, a młody król podążał tuż za nim. Morze ludzi niosło ich ku południowej dzielnicy miasta. Anwar ujął króla pod ramię. Staruszek ledwie już dyszał. Płuca mu płonęły, a nogi uginały się pod nim ze znużenia. Ammon objął przyjaciela ramieniem, podtrzymując go. Nagle z przodu kolumny zbiegów dobiegły ich krzyki przerażenia. Z zaułka wychynęły ogromne bestie, noszące na porośniętych futrem piersiach skrzyżowane pasy z czarnej skóry. Rozszarpywały uciekinierów kłami i pazurami. Przerażony tłum zerwał się do jeszcze szybszej ucieczki.
Anwar zobaczył po lewej wylot zaułka i wciągnął do niego Ammona. Nie wiedział, gdzie się znajdują, ale uparcie brnął naprzód. Ammon pociągnął go za ramię, każąc mu się zatrzymać.
– Odpocznij chwilę – rozkazał król. – Jesteś wykończony.
Anwar potrząsnął głową, próbując iść dalej. Król go powstrzymał.
– Jesteś dla mnie zbyt cenny, Anwarze. Jeśli nie zwolnisz, będziesz miał atak. Chodźmy wolniej.
To były krale! – wydyszał Anwar. – Widziałem kiedyś jednego, podczas wyprawy na południe. Był martwy. Ale i tak wydał mi się wielki i przerażający.
Ammon rozejrzał się wokół. Uliczka była bardzo wąska, a pod małymi okienkami widać było ślady ludzkich ekskrementów. Z drzwi wypadł szczur, który przebiegł po stopie Anwara. Staruszek odskoczył trwożnie.
– Prowadzisz mnie w bardzo interesujące miejsca – zauważył Ammon.
Z równoległej ulicy dobiegły kolejne krzyki. Tym razem to król poprowadził swego doradcę. Obaj mężczyźni przeszli pośpiesznie do drugiego zaułka, a potem skręcili w prawo, na opustoszały płac targowy. Na stopniach budynku siedziało małe, mające niewiele ponad rok dziecko. Głośno płakało. Ammon złapał je w ramiona.
– Co ty wyprawiasz? – zawołał Anwar.
– Szkoda by było zostawić pędraka – oznajmił Ammon. – Zresztą nie jest ciężki.
Anwar zaniemówił. Czy król postradał zmysły? Czy atak na stolicę odebrał mu rozum?
– Chodźmy, wasza wysokość – powiedział.
Za następnym rogiem ponownie dołączyli do szeregu uchodźców, którzy zmierzali ku południowej bramie. Nagle król się zatrzymał.
– Co się stało? – zapytał Anwar. Znajdowali się w wysoko położonym punkcie i Ammon wskazał palcem na teren za murami. Żołnierze nieprzyjaciela ustawili się w szereg, zamykając bramy. Zmęczony płaczem dzieciak zasnął na ramionach króla.
– Powinniśmy pójść za jego przykładem – stwierdził Ammon. – Znaleźć sobie jakieś miejsce do spania.
– Będą cię szukać. Przeczesują miasto.
– Trzydzieści sześć tysięcy domostw. To trochę potrwa.
Ammon znowu skręcił w lewo i zapuścił się w zaułki dzielnicy biedoty, mocno przytulając dziecko. Byli tu ludzie, którzy nie uciekli. Odziani byli w łachmany, twarze mieli brudne, a z oczu nie dało się wyczytać żadnych uczuć. Kostropate postacie siedziały w otwartych drzwiach, a wszędzie unosił się smród nędzy. Nagle Anwarowi przecięła drogę chuda jak kij kobieta.
– Chcesz tędy przejść, bogaczu? Musisz zapłacić myto. – Wyciągnęła brudną dłoń.
– Nie mam przy sobie pieniędzy – poinformował ją Anwar.
– Och, daj jej swój pierścień, Anwarze. Kupię ci drugi.
– Słuchaj, co mówi ci twój chłopak, staruszku – powiedziała kobieta. Wyciągnęła mały nóż i przystawiła go do gardła Anwara.
Ammon przełożył dziecko na lewe ramię, wysunął błyskawicznie prawą rękę, otoczył szczupłymi palcami nadgarstek kobiety i wykręcił go. Nóż spadł z brzękiem na bruk. Ammon podniósł go i rzucił kobiecie.
– Nie wyglądacie na zbyt przestraszonych najazdem – rzucił od niechcenia.
Kobieta potarła nadgarstek.
– A co on zmieni dla takich jak my? Najeźdźcy nas nie zabiją. Jesteśmy dla nich niczym. Tak samo jak dla takich jak wy. Życie będzie toczyło się dalej. Albo i nie będzie. – Wzruszyła ramionami. – A teraz daj mi pierścień!
– Najpierw zaprowadź nas do wioski garncarzy.
Kobieta uśmiechnęła się, odsłaniając krzywe, brązowe zęby.
– Chcesz zamówić wazę?
– I kilka pucharków. Zrób to dla mnie, a hojnie ci zapłacę.
Popatrzyła na jego prostą, szarą tunikę.
– Nie widzę mieszka.
– Ma trochę racji, Anwarze. Masz jakieś pieniądze?
– Nie… nie sądzę, żeby to było odpowiednie miejsce na rozmowę na ten temat.
– Daj mi je.
Anwar sięgnął pod fioletową togę i wydobył stamtąd mały, ale ciężki mieszek.
– Prowadź, pani – rozkazał Ammon.
– Dziwny z ciebie człowiek, daję słowo – zauważyła. Mrugnęła do stojącego w cieniu mężczyzny i ruszyła przed siebie. Ammon podał śpiące dziecko Anwarowi i podążył za kobietą. Nie zwracał uwagi na chudego mężczyznę, który podążał za nimi. Anwar co chwila zerkał nerwowo na nieznajomego, trzymając się blisko króla.
Szli przez prawie pół godziny, mijając cuchnące zaułki oraz opustoszałe dzielnice. W oddali nadal słychać było wybuchy i słabe krzyki. Wreszcie kobieta wyciągnęła rękę, wskazując na wijący się w dole strumień. Po obu jego brzegach, połączonych małym kamiennym mostkiem, stały niewielkie chaty.
– To jest wioska garncarzy – oznajmiła. – A teraz zapłać mi hojnie!
Ammon otworzył mieszek. Wszystkie monety w środku były złote. Wyjął dwie i wręczył je kobiecie. Szczupły mężczyzna podszedł bliżej.
– Chyba weźmiemy wszystko – powiedział, wyciągając długi, cienki sztylet.
– Chciwość to bardzo zła cecha – poinformował go Ammon. – Macie więcej złota, niż oglądaliście od dłuższego czasu. Więcej nie dostaniecie. Mam na głowie pilne sprawy. I nie chcę was zabijać. Zadowólcie się tym.
– Mamy się tym zadowolić, gołąbeczko? – zapytał mężczyzna kobietę.
– Nie! – warknęła. – Wypruj mu flaki, Beli.
Nóż przeszył powietrze. Ammon sparował cios prawym przedramieniem, a potem uderzył kłębem dłoni w brudną twarz napastnika, tuż poniżej nozdrzy. Rabuś padł bezgłośnie na twarz. Kobieta wytrzeszczyła oczy. Potem opadła na kolana i zaczęła potrząsać mężczyzną.
– To nic nie da – powiedział Ammon. – On nie żyje.
– Zabiłeś go, ty skurwysynu! – wrzasnęła. Król odwrócił się na pięcie i uderzył ją w szyję kantem dłoni. Rozległ się budzący mdłości trzask i kobieta padła na ciało kochanka. Ammon ukląkł przy trupach i odzyskał złote monety.
Dziecko obudziło się i zaczęło płakać. Ammon zabrał je Anwarowi i pogłaskał po plecach.
– Sza, sza, malutki. Bądź cicho. Znajdziemy ci w wiosce coś do jedzenia.
– Zdumiewasz mnie, wasza wysokość. Walczysz bardzo biegle.
– Biegłość zależy od wartości przeciwnika. A ta nie była wysoka.
– Wszystko jedno. Gdzie się nauczyłeś takich sztuczek?
– Pamiętasz czarującego chłopca z północy, który nas odwiedzał? Tego wysokiego z żółtymi włosami?
– Pamiętam.
– On mnie tego nauczył. Sekret najwyraźniej polega na tym, że ruch musi się zaczynać powoli. To dość skuteczne.
– Świetnie opanowałeś tę sztukę, wasza wysokość. Ale istnieje wielka różnica między ćwiczeniami z przyjacielem a walką.
– W rzeczy samej. Walka jest znacznie bardziej ekscytująca. – Ammon ruszył w dół stoku, kierując się ku wiosce.
– Dlaczego zapytałeś akurat o to miejsce, wasza wysokość?
– Mam tu przyjaciela.
– Masz przyjaciela, który jest garncarzem?
– No, może to nie do końca przyjaciel – przyznał z uśmiechem Ammon. – Ale zawdzięcza mi życie.
Garncarz Sadau cały poranek spędził pogrążony w panicznym strachu. Wybuchy w północnej części miasta, tłumy uchodźców i wieści o najeździe całkowicie pozbawiły go odwagi. Przed ucieczką powstrzymywała go jedynie myśl, że kimkolwiek są najeźdźcy, z pewnością będą potrzebowali garnków. Nie był ważną osobą i nigdy nie pragnął nią zostać. Ta anonimowość będzie dla niego osłoną.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Dlatego właśnie gdy zobaczył na swym progu przebranego króla, zaniemówił z przerażenia. Zastygł w bezruchu, gapiąc się na monarchę z rozdziawionymi ustami.
– Chyba powinieneś nas zaprosić do środka – odezwał się Ammon, odpychając na bok garncarza. Za królem szedł jakiś staruszek, trzymający w ramionach śpiące dziecko.
– Cz… czego ode mnie żądasz… panie? – zapytał Sadau. Król wszedł do brudnej izby i usiadł na wiklinowym krześle.
– Schronienia na noc. Czegoś do jedzenia dla mnie i dla mojego przyjaciela. Aha… i jeszcze mleka dla dziecka.
Zszokowany Sadau stał jak sparaliżowany. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Bez względu na to, kim byli nieprzyjaciele, będą poszukiwać króla. Przeszukają wszystkie domy. I zapewne zabiją tego, kto będzie ukrywał Ammona. To było jak koszmar.
– Jak… jak udało ci się mnie znaleźć? – zapytał.
– Zapukałem do drzwi jednego z twoich sąsiadów.
– Moi sąsiedzi wiedzą że tu jesteś?
– Nie sądzę, żeby mnie rozpoznali. Biedacy rzadko mają okazję oglądać mnie z bliska. A teraz pokaż, że jesteś dobrym gospodarzem, człowieku. Znajdź nam coś do jedzenia.
– Nie możesz tu zostać, wasza wysokość. Będą cię szukać.
– W rzeczy samej. Ale naprawdę nie przypuszczam, żeby spodziewali się znaleźć mnie w nędznej chacie. – Ammon wstał z krzesła i podszedł do garncarza, kładąc szczupłe dłonie na jego barkach. – Jesteś wielkim szczęściarzem, Sadau. Wrzuciłeś głowę mojego brata do Luanu i nie przypłaciłeś tego życiem. A teraz masz okazję zasłużyć na wdzięczność króla. Gdy już uda mi się uciec i zbiorę swą armię, przepędzę stąd najeźdźców i odzyskam królestwo. Wtedy nie minie cię hojna nagroda.
– Nie chcę nagrody. Chcę żyć!
– To szlachetny cel, garncarzu. Ale wszystko po kolei. W tej chwili najważniejsza jest żywność. Przynieś nam coś do jedzenia.
Sadau podreptał do małej kuchni. Wrócił ze świeżo upieczonym bochnem chleba oraz talerzem rodzynków.
– Nie mam mleka dla dziecka – oznajmił.
– To pożycz trochę od sąsiadów. Ale śpiesz się, bo po mieście krążą bestie.
Oszołomiony Sadau otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Słońce już zachodziło. Wokół panowała cisza i miał ochotę uciec, ukryć się w jakimś mrocznym miejscu, położyć się, zamknąć oczy i modlić się o to, by po przebudzeniu okazało się, że wszystko to było jedynie zrodzonym z gorączki majakiem. Nagle usłyszał w oddali krzyki oraz przerażające wycie. Popędził do domu swego kuzyna Orisa. W chatce panowała ciemność. Okiennice były zamknięte. Garncarz zapukał do drzwi.
– To ja, Sadau – zawołał.
Wewnątrz nie zapalono lamp. Orisa nie było w domu, a jego żona, Rula, siedziała po ciemku. Dwoje małych dzieci przycupnęło obok niej, a niemowlę trzymała na kolanach.
– Czy wszyscy zginiemy? – zapytała załamującym się głosem. Szara, zastraszona kobiecina o przygarbionych plecach była nieustannie zmęczona. Nic w tym dziwnego, przecież musiała żyć z Orisem. Flisak był hałaśliwym mężczyzną który traktował przyjaciół jak rodzinę, a rodzinę jak służbę. Rulę znużyła jego ciągła niewierność i nieustanne kłamstwa.
– Nie, nie zginiemy – zapewnił Sadau. – Gdzie Oris?
– Nie wrócił do domu. Wyszedł rano do pracy. Co teraz pocznę, Sadau? Co się stanie z moimi dziećmi, jeśli on nie żyje?
Wzruszyły go jej obawy. Zapomniał o własnym strachu i o tym, że jej nie lubi.
– Chodź do mnie – zaproponował. – Razem zaczekamy na Orisa. Jestem pewien, że nie zginął.
Pewnie ukrywa się u jakiejś kurwy, pomyślał. Ruszył z powrotem do siebie, niosąc jedno dziecko i prowadząc drugie za rączkę. Rula sprawiała teraz wrażenie odrobinę mniej przerażonej, ale dzieci zachowywały się bardzo cicho.
Gdy weszli do chaty, Rula zesztywniała.
– Są tu twoi przyjaciele – powiedziała. – Może powinnam zaczekać u siebie.
– Nie bój się – uspokoił ją Sadau. – To moi klienci.
Zamknął drzwi i postawił na klepisku dziewczynkę, którą niósł. Usiadła i zaczęła płakać. Ammon podszedł bliżej i ukląkł obok niej.
– Nie płacz, malutka – powiedział. – To tylko taka zabawa. Powiedz, jak masz na imię?
– Saris – odparła. – Mój tata to właściciel rzeki.
– Cóż za zbieg okoliczności – zdziwił się Ammon. – Mój tata też był właścicielem rzeki.
W małej izdebce zrobiło się teraz ciasno. Przyniesiony przez Anwara chłopiec znowu zaczął płakać.
– Jest głodny – stwierdził Ammon, zerkając na Rulę. – Dasz radę go nakarmić?
Skinęła głową, podała własne, śpiące dziecko Sadau, podeszła do chłopca, posadziła go na kolanach i rozpięła suknię, odsłaniając wielką pierś. Chłopak natychmiast zaczął chciwie ssać.
Godzina minęła w ciszy. Potem ktoś zapukał do drzwi. Sadau omal nie zemdlał z wrażenia.
– Kto tam? – zawołał.
– Oris. Czy Rula jest z tobą?
Garncarz otworzył drzwi i do środka wszedł młody, mocno zbudowany mężczyzna. Rula podbiegła do męża i uściskała go.
– Tak się bałam – powiedziała.
– Ja też – wyznał. – W mieście jest strasznie. Wszędzie pełno trupów. Teraz już się uspokoiło. Mówią, że król nie żyje, a wszyscy szlachetnie urodzeni uciekli albo zginęli. Kiedy zaczął się atak, myślałem, że to Awatarowie. Ale to jacyś inni ludzie. Mają czerwone skóry. Pałac leży w gruzach.
Ammon podszedł do mężczyzny.
– Mówisz, że zabili króla?
Oris popatrzył nań podejrzliwie.
– To moi klienci – wyjaśnił nieprzekonująco Sadau.
– Tak. Wywlekli jego ciało na główny plac i tam powiesili.
– A po czym poznali, że to król? – zainteresował się Anwar.
– Skąd mam wiedzieć? Był ubrany w długą niebieską szatę. Pewnie znaleźli go w pałacu.
– To bardzo smutne – stwierdził Ammon. – Zawsze go lubiłem.
– Lepiej wracajmy do domu – powiedział do żony Oris.
– Tylko bogowie wiedzą, co przyniesie jutro.
Kiedy wychodzili, Ammon zapytał Rulę, czy nie zaopiekowałaby się opuszczonym chłopcem. Zgodziła się i wręczył jej złotą monetę, którą natychmiast oddała Orisowi. Wysoki flisak przyjrzał się uważnie królowi.
– Czy ja już cię gdzieś nie widziałem? – zapytał.
– To bardzo możliwe. Często pływam Luanem.
– Być może. Niech bogowie mają was w opiece. Niech mają w opiece nas wszystkich.
Sadau zamknął za nimi drzwi. Potem spojrzał na króla.
– Myślą, że nie żyjesz – stwierdził z radością w głosie.
– To nie potrwa długo. Ktoś obejrzy ciało i zorientuje się, że to nie ja. Ale wygląda na to, że na razie nic nam nie grozi. Jutro pomożesz mi znaleźć drogę ucieczki z miasta.
– Błagam, panie – sprzeciwił się Sadau – nie jestem odważnym człowiekiem! Zrozumiałem to wtedy, gdy patrzyłem, jak ten Awatar, Viruk, zabijał wszystkich moich towarzyszy.
– Nie doceniasz siebie, garncarzu – odparł Ammon. – Mylnie bierzesz naturalny strach za godne pogardy tchórzostwo. Nie jesteś tchórzem. Na twoim miejscu również wrzuciłbym głowę do Luanu. To jeden z powodów, dla których darowałem ci życie. Spójrz na mnie. Popatrz mi prosto w oczy.
– Sadau wykonał polecenie. – Czy wyglądam na głupca?
– Nie, panie.
– W takim razie zaufaj moim słowom. Masz więcej odwagi, niż ci się zdaje. A jutro opuścimy miasto i uciekniemy w bezpieczne miejsce. Zgadza się?
– Tak, panie – potwierdził Sadau ponurym tonem.
Rael był w złym, gorzkim nastroju. Na spotkaniu Rady wszyscy czuli się niesłychanie skrępowani. Vagarzy nie mówili wiele, pozwalając, żeby Mejana przemawiała w ich imieniu. Może i lepiej, że milczeli, pomyślał. Wszyscy są zdrajcami. Najbardziej rozgoryczony był tym, że znał większość z tych Vagarów. To byli ludzie, którym znakomicie powodziło się pod rządami Awatarów, kupcy i artyści. Wielu z nich bywało u Raela na oficjalnych przyjęciach. A teraz dowiedział się, że przez cały ten czas planowali zabójstwa takich ludzi, jak Baliel i Ro. Być może planowali zabić również jego. Pragnął odwetu, miał ochotę wysłać żołnierzy do ich domów i wywlec ich z łóżek.
Nakazał jednak sobie zapomnieć o tych słodkich myślach i skierował uwagę na Talabana, który siedział bez słowa na sofie, wpatrując się w pełen wina puchar.
– Czemu siedzisz tak cicho? – zainteresował się Rael. – Czy ciebie też zaczarowała?
– Tak sądzę – przyznał Talaban, uśmiechając się z żalem. – Zrobiłem z siebie durnia. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Miałem wrażenie, że mój język zrobił się nagle dwa razy większy. Gadałem same głupoty.
– Nie daj się oszukać, Talabanie. Ona jest najgorszym wrogiem, jakiego moglibyśmy sobie wyobrazić.
– Trudno mi w to uwierzyć, kwestorze.
– Zaufaj mi. Nie wiesz, kim ona jest. I czym się stanie.
– Wiem, że nam pomaga i jest gotowa umożliwić nam przejście do kontrofensywy.
– Teraz tak – przyznał Rael. – Ale z każdym dniem jej moc i wiedza będą rosły. Ona się zmieni, Talabanie.
– Skąd masz tę pewność?
– Jest zjednoczona z kryształem.
Tałaban poderwał się nagle, jak uderzony.
– Nie! To niemożliwe!
– Możliwe – odpowiedział Rael, błędnie rozumiejąc przyczyny jego niepokoju. – Viruk znalazł ją w wiosce. Przespał się z nią i zorientował się, że ma raka płuc. Jak zwykle złamał zasady i uzdrowił ją za pomocą swego kryształu. Nie byłoby w tym żadnego problemu, gdyby nie fakt, że okazała się jedną na kilkadziesiąt milionów. Kryształ ją zmienił, stał się jej częścią. Ten proces nadal trwa. Dzisiaj potrafi czytać w myślach i goić rany, a jej dusza dociera do najdalszych zakątków Ziemi. Ale jutro, za miesiąc czy za rok będzie taka sama jak Kryształowa Królowa. Jej moce staną się ogromne. Czy wierzysz, że taka istota dobrowolnie zgodzi się umrzeć?
– Obróci się w kryształ – wyszeptał Talaban – jak Chryssa.
– Nie jak Chryssa – warknął Rael. – Jak Kryształowa Bogini albo trzeci Pierwszy Awatar. Ile tysięcy ludzi zginęło w wojnach kryształowych? Ilu oddało krew, by utrzymywać go przy życiu? Według ówczesnych zapisków, było ich więcej niż sto tysięcy.
– Jak długo jeszcze zachowa ludzką postać? – zapytał Talaban.
– Nie wiem. Dwa lata. Pięć. Co to ma za znaczenie? Pytanie brzmi: Co możemy zrobić, żeby odzyskać inicjatywę?
Na myśl o śmierci Sofarity Talaban poczuł nagły ucisk w żołądku. Był wstrząśnięty. Stłumił jednak strach i spojrzał na Raela. Kwestor generalny był zmęczony. Miał wokół oczu ciemne obwódki.
– Od jak dawna nie spałeś, kwestorze? – zapytał.
– Od trzech dni. Ale niedługo się prześpię. Powiedz mi, co o tym wszystkim myślisz?
– Uważam, że nie ma sensu planować żadnych akcji przeciwko Sofaricie albo Vagarom. Naszymi wrogami są obecnie Almekowie. Musimy ich pokonać. Szczerze mówiąc, mamy na to niewielkie szanse, ale jeśli się nie zjednoczymy, te szanse spadną do zera. Spotkanie Rady nie rokowało dobrze. Vagarzy byli niespokojni i pełni napięcia. Właściwie nawet nie próbowano wciągnąć ich do dyskusji. Ale podoba mi się ta Mejana. Jej słowa były rozsądne i przemyślane. Nie jest głupia.
– To ona rozkazała zamordować Baliela.
Talaban wstał z krzesła.
– Czy mogę mówić szczerze, kuzynie?
– Oczywiście.
– Zapomnij o nienawiści. Ona nie pozwala ci myśleć jasno. W tej chwili mamy jednego wroga. Mejana jest aktualnie naszą sojuszniczką. Musimy zdobyć jej przychylność, jakby była plemiennym wodzem. Musisz skupić całą uwagę na Almekach, wykorzystać swe wielkie strategiczne talenty. Kiedy już uporamy się z najeźdźcami, będziesz mógł się martwić o innych wrogów.
Rael westchnął.
– Wiem, że twoje słowa są prawdą, ale to bardzo trudne, Talabanie. – Nalał sobie wina i pociągnął długi łyk. – Powiedziałeś, że chcesz dowodzić armią lądową. Dlaczego?
– Brakuje ci dowódców, kuzynie. Viruk to świetny wojownik, ale nie jest strategiem. Potrzebny ci ktoś, kto potrafi wcielić w życie twe plany. Nie chcę się przechwalać, ale nie masz nikogo lepszego ode mnie.
– Nie możemy sobie pozwolić na utratę Węża, Talabanie.
– Nie stracimy go. Mam na oku innego kapitana. Jest inteligentny, odważny i opanował niezbędne umiejętności.
– Nie znam nikogo takiego.
– To mój sierżant, Methras.
Rael cisnął pustym pucharem w drugi koniec pokoju.
– To Vagar! Chcesz oddać naszą najpotężniejszą broń w ręce Vagara? Straciłeś rozum?
– W jego żyłach płynie awatarska krew, Raelu – odparł cicho Talaban. – Nie ma co do tego wątpliwości. I jest lojalny.
– Lojalny? Wczoraj to samo powiedziałbym o Vagarach, którzy byli dziś na spotkaniu. A teraz dowiedziałem się, że szkoliłeś Vagarów za moimi plecami, łamiąc prawo. Moje prawo.
Tak, złamałem je – przyznał Talaban. – I przykro mi, że sprawiło ci to ból. Jak wiesz, w przeszłości próbowałem uczyć Awatarów tajników sterowania Wężem. Żaden z nich nie wykazał się niezbędnymi zdolnościami. Kiedy się dowiedziałem, że będziemy walczyć z okrętami wojennymi, musiałem znaleźć kogoś, kto mógłby zająć moje miejsce, gdybym został ranny. Potrzebowałem też kogoś, kto potrafiłby sobie poradzić ze słonecznym ogniem. Kiedy wpłynęliśmy do portu Pagaru, to Methras zatopił okręty nieprzyjaciela. Rael z wysiłkiem zapanował nad sobą.
– No cóż, co się stało, to się nie odstanie.
– Zastanów się przez chwilę, kwestorze – nie ustępował Talaban. – Będziesz chciał, przynajmniej na krótko, pozyskać vagarskich członków Rady, przekonać ich, że naprawdę mają głos w sprawach państwowych. Cóż mogłoby okazać się skuteczniejsze, niż mianowanie Vagara kapitanem Węża, który jest… jak to ująłeś? Naszą najpotężniejszą bronią. Obaj wiemy, że naprawdę użyteczny jest tylko przeciwko innym okrętom. Co prawda ze słonecznego ognia można ostrzeliwać cele naziemne, ale zostały w nim tylko trzy ładunki. Ponadto na pokładzie będą Awatarowie uzbrojeni w łuki zhi. Trudno sobie wyobrazić, żeby Methras zdołał pokonać ich wszystkich.
Rael opadł na krzesło.
– W twoich słowach jest prawda – przyznał. – To pomogłoby nam pozyskać Vagarów. Ale bądźmy ze sobą szczerzy, przyjacielu. Potrzebujemy cudu. Modlę się o to, by Virukowi udało się dotrzeć do Ammona. To byłby początek.