— No i co pan powie teraz? — zapytał mnie Hoppes, kiedy z ekranu znikł już ostatni kadr filmu i w sali płonęło znowu trzeźwe codzienne światło.
— Cóż mogę powiedzieć? Jones to geniusz.
Nigdy nie widziałem podobnej gry. To był rzeczywisty, prawdziwy Edgar Poe, nieporównanym mistrzostwem aktora przywrócony z przeszło ści.
Hoppes roześmiał się wymuszonym nieco śmiechem.
— Panu wydaje się to śmieszne? — spytałem.
— Rozumie się. Twórca hipotezy zygzakowatego czasu przekonuje mnie o grze aktorskiej, kiedy chodzi o zjawisko fizyczne przewidziane jego własną hipotezą. To nie był Jones odgrywaj ący znakomitego pisarza, lecz sam Edgar Poe. Przecięcie zygzakowatych sił w punkcie „D”, w naszym wypadku aktor Jones…
— Dość tego dobrego! — przerwałem mu. — śmieszy mnie, kiedy pan zaczyna komentować mój artykuł nic z tego nie rozumiejąc. A oto i sam Edgar Jones!
Aktor siedział w rogu wraz z asystentem. Ujrzawszy mnie skinął głową. Wydawał się speszony.
— Jones! — zawołałem. — Dokonał pan cudu.
— Nie ja dokonałem cudu, lecz Samuel Hoppes — odpowiedział aktor. — Zgodnie z pana hipotezą…
— W takim razie cudu dokonałem ja. Mogę więc liczyć na połowę pańskiego honorarium?
Jones był najwidoczniej pozbawiony poczucia humoru i nie zrozumiał mojego żartu. Twarz jego przybrała zatroskany wyraz, niczym przed kas ą, gdzie otrzymuje się pieniądze.
Do sali wszedł reżyser Ingram. Jego wielka, piękna postać poruszała się swobodnie. Podchodząc do mnie powiedział:
— Obawiam się, że nasz film nie spodoba się publiczności.
— Dlaczego?
— Jest zanadto realny i powszedni. Udało się nam odtworzyć epokę z dokumentarną niemal ścisłością, ale nie zdołaliśmy uniknąć owej monotonności, której widz nie znosi. Życie znakomitego pisarza takie, jakie było. Bez upiększeń.
— Ale pan sam jest zadowolony?
— Jak by to ująć? Nie całkiem. Poza tym jestem też zmęczony.
Wskazał wzrokiem Hoppesa, który w tej chwili rozmawiał z artystą, i ściszył głos:
— Najbardziej zmęczył mnie ten niezmiernie agresywny człowiek.
— Hoppes? A cóż on miał wspólnego z realizacj ą filmu?
— Wszędzie pakował swój nos. I zawsze w pana imieniu. Przecież film opiera się na pańskiej teorii zygzakowatego czasu.
— Jak mam to rozumieć?
— Nie pan mnie, lecz ja pana powinienem prosić o wyjaśnienie. Hoppes odpowiada wykrętnie powołując się na niesłychaną złożoność pana teorii związanej z odwrotnym biegiem czasu. Krótko mówiąc, napomykał o dziwnej okoliczności, że rolę Edgara Poego wykonywał nie tylko Jones, ale i sam Poe, który przychodził mu z pomocą…
— Cóż za bzdura! Poe zmarł w połowie dziewiętnastego wieku…
— Ja także jestem o tym przekonany, ale Hoppes… Zresztą nie należy mu robić zarzutów. Tylko dzięki jego natarczywości udało się nam wymóc na Jonesie tak wyrazistą i pełną talentu grę. Moi asystenci przypuszczają, że Hoppes zastosował jakieś stymulatory chemiczne działające na wyobraźnię aktora. Za każdym razem przed zdj ęciami Hoppes na krok nie odstępował Jonesa. Być może działanie stymulatorów…
— Wątpliwe — przerwałem mu.
— Czym więc wyjaśnić przemianę? Czy tylko talentem? Jak zrozumieć taki chociażby fakt: malutkie oczka Jonesa przekształcały się w duże, rozumne oczy Edgara Foego, zmieniała się postać. Mógł pan zresztą sam się o tym przekonać oglądając film.
Zamilkł. Zbliżył się Hoppes trzymaj ąc Jonesa za rękę. — Proszę nas pogodzić — odezwał się Hoppes. — Jones obraża się na mnie, że nie chcę uznać eksperymentu za zakończony. Zabawne! Jones chce pozostać Jonesem, nie chce ostatecznie przekształcić się w Edgara Poego.